Chcemy udowodnić, że kosmiczne satelity da się w Polsce zrobić od zera - mówią nam twórcy "Światowida"
Światowid to pierwszy polski, prywatny satelita komercyjny, który powstaje we wrocławskiej firmie SatRevolution. Jego twórcy chcą zarabiać na robionych zdjęciach i w przyszłości wypuszczać na orbitę całe konstelacje w pełni polskich satelitów.
Dotychczas w Polsce montowano tylko satelity badawcze. Były to PW-Sat (Politechnika Warszawska i PAN), Lem i Heweliusz (oba w międzynarodowym konsorcjum BRITE Constellation). Światowid otwiera nową erę w historii prywatnej eksploracji kosmosu przez Polaków.
Poniżej znajdziecie wywiad z jednymi z twórców Światowida - Grzegorzem Zwolińskim i Radosławem Łapczyńskim:
Karol Kopańko, Spider's Web: Za rok chcecie wysłać na orbitę pierwszego polskiego komercyjnego satelitę. Po co?
Grzegorz Zwoliński: Chcemy udowodnić, że takie rzeczy można w Polsce zrobić od zera i szybko. No i chcemy zarabiać na nich pieniądze.
Zaczęliście pół roku temu. Jak przebiegają prace?
Najpierw zdecydowaliśmy, że nasz satelita ma być obiektem obserwacyjnym, więc najważniejszy będzie w nim moduł optyczny. Standardem dla nanosatelitów jest, kiedy jeden piksel ich zdjęcia odpowiada 30 metrom kwadrantowym.
Jednak my projektujemy urządzenia, które pozwolą nam na zejście poniżej tych 30m2 w przyszłości. Później zaprojektowaliśmy komputer pokładowy, sprzęt do wymiany danych i zasilanie. Chcemy, aby wszystko to było łatwe w montażu i się nie psuło, dlatego wybraliśmy najczystszy clean room w Polsce – wrocławski EIT+. Produkcja takich układów wymaga idealnego środowiska i jak najmniejszej liczby pyłków w powietrzu.
A obudowę drukujecie na drukarce 3D.
Tak, korzystamy też w usług zewnętrznej firmy jeśli chodzi o testowanie wytrzymałości satelity. Musimy mieć pewność, że Światowid wytrzyma wibracje w czasie wynoszenia na orbitę i nie rozleci się w rakiecie.
Ile kosztuje wyniesienie takiej kostki 10 na 10 na 20 cm?
Radosław Łapczyński: Płaci się albo za wielkość albo za wagę. Wyniesienie podobnych sprzętów do naszego kosztowało ok. 300 tys. euro za 3 kg.
Załatwia to ten sam przewoźnik, który obsługuje SpaceX czy hinduskie loty kosmiczne. To on kompletuje ładunek rakiety z mniejszych pakunków.
Niedługo podpisujemy umowę i zajmujemy termin. Oczywiście będzie to data przybliżona, bo wszystko zależy od pogody.
Widzę, że jest niezła kolejka skoro trzeba ją rezerwować na kilkanaście miesięcy przed startem. Będziecie mieli towarzystwo w rakiecie?
Dwa satelity naukowe.
Właśnie, one mają badać, a wasz ma zarabiać.
Będziemy sprzedawali zdjęcia i dodatkowe dane. Na pewno będą chętni.
Może Polska Agencja Kosmiczna?
Ich strategia zakłada przetargi tylko dla polskich firm, więc jesteśmy z nimi w stałym kontakcie.
A jak w ogóle wygląda polski przemysł kosmiczny?
Grzegorz Zwoliński: Szczerze, nie ma go. W Polsce nie ma firmy, która mogłaby stworzyć satelitę samodzielnie, są tylko firmy robiące to w kooperacji w innymi z zagranicy. Tam rynek jest skostniały, bo rządzą duże podmioty jak Boeing. W Polsce mają swoje spółki córki, które wyglądają jak montownie aut. Przyjeżdża cały samochód i trzeba mu tylko wkręcić jedną śrubkę, aby był zwolniony z cła.
Nie mamy ludzi doświadczonych w zarządzaniu takimi projektami, nie mamy kosmicznych kierunków na uczelniach, choć można u nas skompletować zespół ludzi, którzy wspólnie zaprojektują i wyślą satelitę, co widać po naszej firmie.
Hindusom udało się wysłać misję na Marsa.
Radosław Łapczyński: I to za „jedyne” 75 mln dol., a tyle kosztuje jeden wieżowiec w Warszawie, albo kilka km autostrady.
Na koniec zapytam Was jeszcze o to skąd się wzięła nazwa.
Grzegorz Zwoliński: Zauroczyła nas lektura Sapkowskiego, wykreowana w mitologii środkowoeuropejskiej, a Światowid idealnie pasował do tego, co ma robić satelita, czyli patrzeć.
Potencjalni inwestorzy z zagranicy mogą mieć trudności z wymówieniem tej nazwy…
Radosław Łapczyński: W przypadku satelity jest to tak naprawdę bez znaczenia. Poza tym, niedawno mieliśmy w Polsce największe w Europie przetargi na zakup sprzętu naukowego z dotacji i zagraniczni sprzedawcy jakoś uczyli się polskiego, kiedy chcieli abyśmy coś od nich kupili.
Chcieliśmy tez odwrócić modę panującą wśród polskich startupowców, którzy nazywają swoje firmy i produkty po angielsku. To taka sama moda jaką mieliśmy w latach 90. na wszelkie „exy” w nazwach mniejszych i większych przedsiębiorstw.