Wiem, jak wygrać z jednym rodzajem hejtu
Znam trzy rodzaje internetowego hejtu: hejt skierowany na określoną grupę osób lub zjawiska (imigranci, politycy, pogoda, spiski), hejt personalny - na gwiazdy, autorów lub zwykłych użytkowników Internetu, którzy mieli czelność wypowiedzieć się w Sieci oraz groźby karalne. Znam też rozwiązania na wszystkie trzy typy, choć tylko na jeden mamy bezpośredni wpływ.
Za każdym razem, gdy widzę kolejną kampanię przeciwko internetowemu hejtowi, przez chwilę obserwuję ją z zaciekawieniem, a potem stwierdzam, że to i tak nic nie da. Nie da, bo tama pękła i jest w trakcie całkowitego zawalania - już niedługo wszyscy zostaniemy utopieni przez nienawiść z neta.
Na pierwszy rodzaj hejtu sami - my, internauci, którzy czują się przytłoczeni ilością szlamu wypływającego z tzw. “user generated content” - nic nie poradzimy.
To hejt biorący się z niepewności własnego życia, ze strachu, to nowoczesna walka klas, to odbicie rzeczywistości, kurek, przez który społeczeństwa wylewają agresję i bezradność, by choć trochę poczuć się lepiej.
Ten hejt nie zniknie, dopóki nie będzie “lepiej”, dopóki nie wyrobimy w sobie samych, ale pojętych jako całość społeczeństwa a nie jednostki postaw obywatelskich, dopóki nie odzyskamy wrażenia kontroli nad własnym losem, dopóki elity nie przestaną dawać rynsztokowego przykładu i tak dalej. Żadna, nawet największa i angażująca największe gwiazdy kampania nic tu nie pomoże.
Trzeci rodzaj hejtu to nie hejt, to groźby karalne, te w stylu “zabiję cię, zabiję kogoś, wpakowałbym kulkę w każdego uchodźcę”.
Tu mamy minimalny wpływ w postaci zgłaszania takich rzeczy w odpowiednie miejsca. Nie robimy tego, bo nam się nie chce, bo to wymaga zbyt dużego zaangażowania i poza tym wiemy, że zgłoszenia nie zostaną potraktowane poważnie. Wiemy też, że jest tego za dużo i nie zostaniemy superbohaterem Internetu. Tu rozwiązanie tkwi gdzieś na poziomie systemu i trochę w pierwszym rodzaju hejtu, bo te się przenikają.
Możemy za to poradzić coś na drugi rodzaj hejtu. Ten, który obfituje w personalne wycieczki i wyzwiska, czasem tak samo oryginalne jak bezczelne. To z tym najczęściej kojarzymy hejt, to o tym słyszymy, gdy w mediach pojawia się informacja, że kolejny nastolatek próbował popełnić samobójstwo, to o to chodzi większości ludzi mediów, którzy mówią głośno o tym, że hejt jest zły.
Moje rozwiązanie jest co najmniej kontrowersyjne, bo opiera się na przeświadczeniu, że nie możemy nic na to poradzić. Żadna kampania miłości czy wzajemnego szacunku, żadne wideo na YouTubie, tekst na blogu czy hashtag sobie z tym nie poradziły. Bo i dlaczego miałyby?
Pamiętacie słynne “nie karm trolla?” Troll to nie hejter, owszem, ale też żywi się nieszczęściem innych oraz chaosem. Te wszystkie kampanie to tylko woda na młyn.
Pamiętacie te wszystkie głodne kawałki z filmów czy seriali, gdy rodzic mówi dziecku, na którym wyżywają się koledzy, że nie powinien przejmować się tym, co mówią inni, że nie powinien zwracać uwagi na wyzwiska i przytyki?
Internet to takie gimnazjum. Hejterzy to dzieciaki, które wyżywają się na innych. Najlepszym sposobem walki z nimi jest ignorowanie wyzwisk i frustracji.
Żyjemy w świecie, w którym panuje przekonanie, że wszystkie słowa mają siłę, że słowa czasem ranią najbardziej, że tego czy tamtego nie powinno się mówić, bo to obraźliwe. Co chwilę ktoś wywiesza w necie listę nowych słów, których nie wolno używać, banuje jakieś przymiotniki, czuje się urażony grubasem, szmatą, pedałem, idiotą.
Sama się tym przejmowałam, bo sama kiedyś musiałam radzić sobie z hejterami. Takimi, którzy nie potrafili dyskutować o treści i postanawiali skupiać się na czystej przyjemności dokopania komuś bez żadnych ogródek. Dałam się przekonać, że słowa mają moc, że powinny wbijać się w mój umysł i że powinnam brać je do siebie powtarzając pusto “nie przejmuję się tym!”.
To taka nasza hipokryzja - mówimy, że nam to zwisa, bo tak wypada, bo nie chcemy wyjść na słabych, jednak uginamy się pod naporem nienawiści i inwektyw. Bo przecież wzięliśmy sobie do serca to, że słowa są ważne, tak nas wychowano, tak wciąż powtarzają znajomi i media.
Musiało minąć kilka lat i kilka kryzysów, bym zrozumiała, że słowa tak naprawdę nie znaczą nic.
Inaczej - słowa mają tyle znaczenia, ile sami im przypiszemy. Można bać się przekleństw, można się nimi brzydzić. Bo kojarzą się z rynsztokiem, z pijakami, bo są zabronione w programach telewizyjnych, bo stanowią jakieś tabu. Można też je oswoić, powtarzać pod nosem lub w głowie aż stracą moc i negatywne konotacje. To tylko słowa.
Moje rozwiązanie jest następujące: zamiast katalizować moc wyzwisk, przezwisk i przytyków w sieci mówieniem, że bolą, zamiast przekonywać młodych ludzi, że powinni czuć się źle, gdy ktoś wyzywa ich w necie, może choć przez chwilę spróbujmy powiedzieć hejterom, że ich jad nie działa? Może zamiast kampanii przeciw hejtowi zróbmy kampanię “za hejtem”, gdzie na każdy sfrustrowany komentarz odpowiadamy uśmiechniętą emotikoną?
Tak jak z przejęciem niektórych pejoratywnych słów, na przykład “queer” w języku angielskim. Udało się, słowo to ma dziś coraz mniej mocy.
Łatwo by nie było. Takie pozytywne odpowiadanie na hejt wymagałoby cierpliwości i siły, ale powtarzane regularnie, sukcesywnie, odniosłoby pożądany skutek.