Wydawcy prasowi w Polsce chcą walczyć z piractwem treści. Powodzenia!
Polscy wydawcy prasowi chcą walczyć z piraceniem ich treści. Nie czekają na zmiany w prawie, tylko biorą sprawy w swoje ręce. I pokazują, że są śmiertelnie poważni, ale przy tym nie rozumieją jak działa internet.
- Z przykrością trzeba stwierdzić, że obserwujemy pasożytnictwo treści, które ogranicza zakres działalności redakcji prasowych, w tym redakcji publikujących w internecie - to cytat z artykułu opublikowanego na Wirtualnychmediach. Jego autorem jest Maciej Hoffman, dyrektor generalny Izby Wydawców Prasy. W jakiej sprawie wypowiada się przedstawiciel IWP? Nowego regulaminu korzystania z treści, który pojawił się na stronach kilku dużych polskich wydawców tradycyjnej pracy, którzy także starają się zaznaczać swoją obecność w internecie.
Do akcji zmian regulaminów włączyli się duzi wydawcy: Gremi Business Communication (m. in. wydawca „Rzeczpospolitej”), Infor Biznes (wydawca m. in. „Dziennika Gazety Prawnej”), Grupa Polskapresse (wydawca m. in. „Polski The Times” i Bonnier Business Polska (wydawca m. in. „Pulsu Biznesu”), ale także redakcja „Tygodnika Powszechnego” i Polska Agencja Prasowa. Od teraz jeśli chce się wykorzystać ich treści w skali przekraczającej ramy cytatu, czyli w swoim materiale wykorzystać ponad 5 proc. objętości artykułu źródłowego, to trzeba będzie zapłacić. Uiścić opłatę, nie wiadomo w jakiej wysokości, trzeba będzie także jeżeli cytat będzie przekraczać 20 proc. nowego tekstu.
To nie wszystko. Otóż wszystkie materiały na stronach tych wydawców będą też specjalnie oznaczane. Jeżeli przy tekście pojawi się znaczek © to oznacza to, że prawa do tego utworu są zastrzeżone. Natomiast jeśli ktoś z Was natrafi na znaczek ℗ to oznacza to, że skopiowanie tej treści jest możliwe tylko po uiszczeniu opłaty wedle redakcyjnego cennika.
Po co wydawcy zmienili swoje regulaminy i namawiają do tego innych?
Tak, to prawda. Prawo prasowe w Polsce to relikt PRL, dosłownie. Powstawało za czasów kiedy nad Wisłą mało kto myślał o tym, że internet będzie pierwszym globalnym źródłem informacji. I od tamtego czasu jakoś nikt nie kwapił się, żeby je znowelizować, choć wielokrotnie lobbowali za tym i wydawcy, i organizacje dziennikarskie takie jak Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich.
Owszem, prawo prasowe nijak się ma do internetowych realiów. Pytanie tylko, czy ochrona majątkowych praw autorskich wydawców prasy ma się odbywać w ten sposób?
Brzmi świetnie. Prawo powinno być przestrzegane, a twórcom i właścicielom praw autorskich jak najbardziej przysługuje godziwe wynagrodzenie. Trudno też się dziwić, że tradycyjni wydawcy wydają się postrzegać internet jako zagrożenie, a nie jako szansę. W końcu serwisy „agregujące” treści zabierają im chleb, tak samo jak internetowi paserzy treści pod postacią sympatycznego gryzonia.
Jest jednak pewne małe „ale”, o którym wydawcy doskonale wiedzą.
Przypomnijmy może, że polskie prawo nie działa na zasadzie precedensu, chyba, że wykładnię w jakiejś materii wydał Sąd Najwyższy. Podstawą do wezwania do uiszczania opłat za treści wykorzystane z pogwałceniem nowych zasad będzie właśnie nowy regulamin, a nie nowe prawo prasowe czy w jakikolwiek sposób znowelizowana ustawa prawo autorskie.
I właśnie to podnoszą krytycy ruchu wykonanego przez wydawców.
Z jednej strony, można uznać, że wydawcy wychodzą przed szereg i takie sprawy powinno się załatwiać na poziomie krajowego czy unijnego ustawodawstwa. Z drugiej jednak, polscy politycy naprawdę nie kwapią się, żeby cokolwiek zmieniać w prawi prasowym.
I może to dobrze? Może znów wymyśliłby coś na kształt opłaty audiowizualnej lub rozszerzenia listy czystych nośników o smartfony i tablety? Może, żeby jakoś za dość uczynić wydawcom lata zaniedbań resort kultury wpadłby na pomysł, żeby wprowadzić podatek od publikowania treści w internecie przez podmioty nie będące wydawcami tradycyjnej prasy lub po prostu podatek „od czytania internetu”? Nie wiadomo.
Wiadomo natomiast, że internet działa tak, że im więcej o tobie mówią, im częściej o tobie wspominają, im częściej cię cytują, tym lepiej. Zresztą nie tylko internet. Dlaczego „Wprost” chlubi się tym, że jest „najbardziej opiniotwórczym tygodnikiem opinii”? Wcale nie dlatego, że ktoś zbadał, że najwięcej Polaków po lekturze tego magazynu wyrabia sobie opinię, o nie. Jednym kryterium jest tutaj ilość cytowań. A ta w wypadku „Wprost” w 2014 roku była rekordowa ze względu na aferę taśmową.
Czy Sylwester Latkowski płakał, ponieważ wszyscy cytowali artykuły napisane przez jego zespół opisujące całą aferę? Czy właściciel „Wprost” zmieniał regulamin, bo każda redakcja cytowała stenogramy podsłuchanych rozmów? Nie.
O tym, że ta akcja może jednak nie odnieść skutku świadczy też to, że nie wszyscy wydawcy się w nią zaangażowali. Wielkimi nieobecnymi tej inicjatywy są zwłaszcza Ringier Axel Spinger Polska i Agora. Wydawcy takich tytułów jak „Gazeta Wyborcza”, „Newsweek” czy „Forbes” postanowili na razie wyrazić ostrożne poparcie dla tej inicjatywy, ale jednak trzymać się z dala od niej.
Jeden z obserwatorów rynku mediów, który chciał zachować anonimowość, stwierdził w rozmowie ze mną, że ta akcja nie powiedzie się, choćby tego chciał, ponieważ jedzie on na jednym wózku z wydawcami, którzy zmienili regulaminy i nie chce, żeby ten wózek się wywalił. Zaznaczył jednak, że jego zdaniem nie tędy droga.
Skoro w to rozwiązanie wierzy tylko część wydawców to czy może to nie jest sygnał, że coś z nim jest nie tak?
Cóż, obawiam się, że skutkiem akcji „walki z piractwem” może być to, że inne media przestaną powoływać się na materiały publikowane przez wydawców, którzy wprowadzili nowe regulaminy. Owszem, może te treści nie będą już tak bardzo „piracone”, ale mniej czytelników dowie się o ich istnieniu.
A czyż właśnie pozycji medium nie buduje jego rozpoznawalność?
*Grafiki pochodzą z serwisu Shutterstock.