Wydawcy prasowi w Polsce chcą walczyć z piractwem treści. Powodzenia!
Polscy wydawcy prasowi chcą walczyć z piraceniem ich treści. Nie czekają na zmiany w prawie, tylko biorą sprawy w swoje ręce. I pokazują, że są śmiertelnie poważni, ale przy tym nie rozumieją jak działa internet.

- Z przykrością trzeba stwierdzić, że obserwujemy pasożytnictwo treści, które ogranicza zakres działalności redakcji prasowych, w tym redakcji publikujących w internecie - to cytat z artykułu opublikowanego na Wirtualnychmediach. Jego autorem jest Maciej Hoffman, dyrektor generalny Izby Wydawców Prasy. W jakiej sprawie wypowiada się przedstawiciel IWP? Nowego regulaminu korzystania z treści, który pojawił się na stronach kilku dużych polskich wydawców tradycyjnej pracy, którzy także starają się zaznaczać swoją obecność w internecie.
Do akcji zmian regulaminów włączyli się duzi wydawcy: Gremi Business Communication (m. in. wydawca „Rzeczpospolitej”), Infor Biznes (wydawca m. in. „Dziennika Gazety Prawnej”), Grupa Polskapresse (wydawca m. in. „Polski The Times” i Bonnier Business Polska (wydawca m. in. „Pulsu Biznesu”), ale także redakcja „Tygodnika Powszechnego” i Polska Agencja Prasowa. Od teraz jeśli chce się wykorzystać ich treści w skali przekraczającej ramy cytatu, czyli w swoim materiale wykorzystać ponad 5 proc. objętości artykułu źródłowego, to trzeba będzie zapłacić. Uiścić opłatę, nie wiadomo w jakiej wysokości, trzeba będzie także jeżeli cytat będzie przekraczać 20 proc. nowego tekstu.
To nie wszystko. Otóż wszystkie materiały na stronach tych wydawców będą też specjalnie oznaczane. Jeżeli przy tekście pojawi się znaczek © to oznacza to, że prawa do tego utworu są zastrzeżone. Natomiast jeśli ktoś z Was natrafi na znaczek ℗ to oznacza to, że skopiowanie tej treści jest możliwe tylko po uiszczeniu opłaty wedle redakcyjnego cennika.

Po co wydawcy zmienili swoje regulaminy i namawiają do tego innych?
- Datowane na 1984 r. i obowiązujące obecnie w Polsce prawo prasowe jest, najdelikatniej to ujmując, niedostosowane do dzisiejszych czasów. Ponieważ wydawcy sami nie mogą tworzyć tego prawa, postanowili walczyć o swoje interesy sposobem, którego efekt obserwujemy, czyli regulaminem korzystania z artykułów prasowych - broni decyzji wydawców Marek Miller, redaktor naczelny serwisu prasa.info.
Tak, to prawda. Prawo prasowe w Polsce to relikt PRL, dosłownie. Powstawało za czasów kiedy nad Wisłą mało kto myślał o tym, że internet będzie pierwszym globalnym źródłem informacji. I od tamtego czasu jakoś nikt nie kwapił się, żeby je znowelizować, choć wielokrotnie lobbowali za tym i wydawcy, i organizacje dziennikarskie takie jak Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich.
Owszem, prawo prasowe nijak się ma do internetowych realiów. Pytanie tylko, czy ochrona majątkowych praw autorskich wydawców prasy ma się odbywać w ten sposób?
- Na podstawie tego dokumentu, wydawcom może być łatwiej dochodzić swoich praw w przypadku sporów sądowych. Regulamin wyraźnie określa co jest dozwolonym użytkiem materiału dziennikarskiego oraz kwotę, jakiej wydawca będzie się domagał w przypadku złamania zawartych w nim zasad - wyjaśnia Marek Miller.
Brzmi świetnie. Prawo powinno być przestrzegane, a twórcom i właścicielom praw autorskich jak najbardziej przysługuje godziwe wynagrodzenie. Trudno też się dziwić, że tradycyjni wydawcy wydają się postrzegać internet jako zagrożenie, a nie jako szansę. W końcu serwisy „agregujące” treści zabierają im chleb, tak samo jak internetowi paserzy treści pod postacią sympatycznego gryzonia.
- Trudno dziwić się takiemu podejściu wydawców treści. Z powodu braku odpowiednich regulacji w wielu przypadkach nie mogą domagać się swoich praw. Począwszy od dystrybucji pełnych wydań gazet i magazynów za pośrednictwem serwisów typu Chomikuj, przez działania firm press-clippingowych zaopatrujących swoich klientów w odpowiednie artykuły i skończywszy na przeglądach prasowych oraz agregatorach treści, które często nie linkują do źródeł i traktują oferowane przez siebie materiały jako własne. W żadnym z wymienionych przykładów wydawca treści nie otrzymuje jakiejkolwiek korzyści czy to materialnej, czy w postaci trafficu, więc czy w normalnej sytuacji nie nazywałoby się to kradzieżą? Tylko dlatego nie jest tak określane, ponieważ do wczoraj brakowało jakichkolwiek norm, które regulowałyby powyższe i inne godzące w interesy wydawców procedery - uważa Miller.
Jest jednak pewne małe „ale”, o którym wydawcy doskonale wiedzą.
- Oczywiście regulamin nie gwarantuje całkowitego ukrócenia złych praktyk. Jednak w przypadku spraw spornych, sądy często odwołują się do poprzednich wyroków. Decyzje dotąd podejmowane nie były korzystne dla wydawców, ale sytuacja ta może ulec zmianie jeżeli regulamin przyjmie się jako środowiskowy kodeks dobrych praktyk. Na przykładzie serwisów, które już pierwszego dnia zdecydowały się zrezygnować z przeglądów prasowych, np. lovekrakow.pl, widać, że część branży podeszła do tych działań poważnie - zauważa redaktor naczelny serwisu prasa.info.
Przypomnijmy może, że polskie prawo nie działa na zasadzie precedensu, chyba, że wykładnię w jakiejś materii wydał Sąd Najwyższy. Podstawą do wezwania do uiszczania opłat za treści wykorzystane z pogwałceniem nowych zasad będzie właśnie nowy regulamin, a nie nowe prawo prasowe czy w jakikolwiek sposób znowelizowana ustawa prawo autorskie.
I właśnie to podnoszą krytycy ruchu wykonanego przez wydawców.
- W Polsce obowiązuje prawo, a nie regulamin wymyślony przez jakiś kartel. To jest niebezpieczny precedens, który negatywnie wpłynie na rozwój całej branży. Regulamin to nic innego jako próba samodzielnej nowelizacji prawa przez grupę podmiotów prywatnych - uważa Michał Kolanko, współzałożyciel serwisu 300polityka, dziennikarz.

Z jednej strony, można uznać, że wydawcy wychodzą przed szereg i takie sprawy powinno się załatwiać na poziomie krajowego czy unijnego ustawodawstwa. Z drugiej jednak, polscy politycy naprawdę nie kwapią się, żeby cokolwiek zmieniać w prawi prasowym.
I może to dobrze? Może znów wymyśliłby coś na kształt opłaty audiowizualnej lub rozszerzenia listy czystych nośników o smartfony i tablety? Może, żeby jakoś za dość uczynić wydawcom lata zaniedbań resort kultury wpadłby na pomysł, żeby wprowadzić podatek od publikowania treści w internecie przez podmioty nie będące wydawcami tradycyjnej prasy lub po prostu podatek „od czytania internetu”? Nie wiadomo.
Wiadomo natomiast, że internet działa tak, że im więcej o tobie mówią, im częściej o tobie wspominają, im częściej cię cytują, tym lepiej. Zresztą nie tylko internet. Dlaczego „Wprost” chlubi się tym, że jest „najbardziej opiniotwórczym tygodnikiem opinii”? Wcale nie dlatego, że ktoś zbadał, że najwięcej Polaków po lekturze tego magazynu wyrabia sobie opinię, o nie. Jednym kryterium jest tutaj ilość cytowań. A ta w wypadku „Wprost” w 2014 roku była rekordowa ze względu na aferę taśmową.
Czy Sylwester Latkowski płakał, ponieważ wszyscy cytowali artykuły napisane przez jego zespół opisujące całą aferę? Czy właściciel „Wprost” zmieniał regulamin, bo każda redakcja cytowała stenogramy podsłuchanych rozmów? Nie.
- Trudno wyobrazić sobie, by zmiana regulaminów miała jakiekolwiek pozytywne konsekwencje, poza jeszcze mniejszą opiniotwórczością mediów, które będą go stosować. To działania pokazujące nie tylko strach, ale ewidentne niezrozumienie zasad, które działają w internecie - twierdzi Kolanko.
O tym, że ta akcja może jednak nie odnieść skutku świadczy też to, że nie wszyscy wydawcy się w nią zaangażowali. Wielkimi nieobecnymi tej inicjatywy są zwłaszcza Ringier Axel Spinger Polska i Agora. Wydawcy takich tytułów jak „Gazeta Wyborcza”, „Newsweek” czy „Forbes” postanowili na razie wyrazić ostrożne poparcie dla tej inicjatywy, ale jednak trzymać się z dala od niej.

Jeden z obserwatorów rynku mediów, który chciał zachować anonimowość, stwierdził w rozmowie ze mną, że ta akcja nie powiedzie się, choćby tego chciał, ponieważ jedzie on na jednym wózku z wydawcami, którzy zmienili regulaminy i nie chce, żeby ten wózek się wywalił. Zaznaczył jednak, że jego zdaniem nie tędy droga.
Skoro w to rozwiązanie wierzy tylko część wydawców to czy może to nie jest sygnał, że coś z nim jest nie tak?
Cóż, obawiam się, że skutkiem akcji „walki z piractwem” może być to, że inne media przestaną powoływać się na materiały publikowane przez wydawców, którzy wprowadzili nowe regulaminy. Owszem, może te treści nie będą już tak bardzo „piracone”, ale mniej czytelników dowie się o ich istnieniu.
A czyż właśnie pozycji medium nie buduje jego rozpoznawalność?
*Grafiki pochodzą z serwisu Shutterstock.