Piotr Lipiński: MOJA WIMPOFILIA, czyli lód na Saharze
Narkomania, alkoholizm oraz audiofilia należą do chorób nieuleczalnych. Niestety.
Miałem wielką nadzieję, że z wiekiem będzie tylko lepiej, czyli gorzej. Czyli że będę mniej słyszał. Bo ponoć z roku na rok człowiek ma coraz gorszy słuch. Pod koniec życia nie zauważa już nawet jak sąsiad włącza wiertarkę. Podobnie jest ze wzrokiem - a co do tego jestem już pewny, bo z coraz większym trudem odnajduję okulary.
Guzik jednak prawda. Z moich nadziei wyleczył mnie WIMP. Przeprowadziłem kilka razy test, który sprawdzał, czy mój sprzęt – oraz mój słuch – rozróżnia muzykę w wersji skompresowanej i bezstratnej. Z żalem zauważyłem, że niestety słyszę różnicę.
Nie ukrywam – byłem zdumiony. Sprawdzałem się przecież na przeciętnym, bo komputerowym sprzęcie. Na dwóch zestawach – Macbook Air plus słuchawki Koss Porta Pro i iMac plus głośniczki Harman Kardon Soundsticks (subwoofer od nich stoi w Museum of Modern Art, ale ze względu na wygląd, a nie wybitny dźwięk). I jak już wspomniałem, o zgrozo, za każdym razem zauważałem różnicę między skompresowaną i nieskompresowaną wersją.
To są oczywiście niuanse
Nikt nagle nie usłyszy drugiej gitary albo nie pojawi się znikąd saksofon. Te różnice te pewnego rodzaju wisienki na torcie. Jakby trochę więcej powietrza w nagraniu, jakby nieco bogatsza barwa głosu wokalistki. Ale nie będę silił się na bardziej obrazowe porównania, bo niestety wszelkie audiofilskie opisy zawsze brzmią głupawo.
Nie przesadzajmy też z samą audiofilią. Nie można być audiofilem w przedziale 100-150 złotych. A tyle przecież kosztują słuchawki, których użyłem w moim teście. Zdaje sobie sprawę z ich ograniczeń i tym bardziej jestem zaskoczony, że usłyszałem na nich te drobne różnice.
Zawsze polecam dźwiękowe testy przeprowadzać wieczorem. Audiofile uważają, że wówczas prąd jest „czystszy”. Poważnie. Prawda zapewne jest zdecydowanie prostsza. Wieczorem to nasz umysł jest „czystszy”, łatwiej kontemplować piękno dźwięku, gdy zapominamy o codziennych problemach. A i z reguły dookoła nas jest mniej rozpraszających dźwięków, że znowu wspomnę o sąsiedzie z wiertarką.
Kiedy miewam takie audiofilskie napady, zmierzam ku beznadziei. Potrafię dziesiątki razy odsłuchiwać ulubiony utwór na wielu konfiguracjach sprzętu, aby przekonać się, która brzmi najlepiej. Jest to o tyle bezsensowne, że więcej pożytku miałbym poznając w tym czasie kilka nowych płyt na najgorszym nawet sprzęcie. Niestety - ja muszę sam siebie przekonać, na którym muzyka zabrzmi lepiej.
Od dłuższego czasu nie eksperymentuję jednak z urządzeniami, które jeszcze kilka lat temu kojarzyły się z audiofilią. Z potężnymi wzmacniaczami i wielkimi kolumnami. Coraz częściej słucham muzyki na urządzeniach, które w prawdziwym audiofilu wzbudzają tylko śmiech. Stałem się fanem smartfona i komputera jako odtwarzaczy. Od niemal dwóch lat używam serwisu streamingującego muzykę i jestem zachwycony. Dawno już nie poznałem tyle ciekawych nowości.
Kiedy więc WIMP zaproponował darmowy miesięczny abonament z muzyką w bezstratnej jakości, zadowolony założyłem konto. I zaczęły się problemy
Jacek Kuroń twierdził, że ludziom najpierw należy powiedzieć coś miłego, a potem zaakceptują najgorszą krytykę. Ja zacznę odwrotnie.
WIMP jest obrzydliwy. Jego projektant powinien natychmiast zmienić zawód, bo czyni świat ohydnym. WIMP to kawior podany na gazecie. Kiedy czytałem komentarze o jego kiepskim wyglądzie, nie zdawałem sobie sprawy, że może być tak paskudny.
Jeśli kiedyś zbankrutujecie – a w żadnym razie wam tego nie życzę - to nie dlatego, że ktoś źle zarządzał firmą; nie dlatego, że mieliście kiepską ofertę; nie dlatego, że wybór płyt był za mały. Możecie upaść z jednego powodu: przez obrzydliwe oprogramowanie. Wyobrażam sobie, że potrafi odrzucić mnóstwo klientów. Sam bym nigdy nie poświęcił więcej niż kwadrans, gdyby nie muzyka w bezstratnym formacie.
Co chwilę czytam, że WIMP pracuje nad nowym interfejsem. Mam jednak niedoparte wrażenie, że najpierw należało go dopracować, a potem dopiero organizować promocję z darmowym miesiącem Hi-Fi. Bo ja niestety zakończyłem testowy okres z wizualnym niesmakiem.
Czy muzyka w jak najwyższej jakości to same plusy? Wcale nie
Ponoć bezstratne pliki brzmią tak jak zamierzyli sami twórcy. Teraz jednak powiem herezję - wcale nie muszę jej dokładnie tak odbierać. Nie widzę problemu, gdy czytając książkę prześlizgnę się po kilku niezbyt interesujących zdaniach. W muzyce też nie muszą do mnie dotrzeć wszelkie niuanse, szczególnie gdy słucham popu.
Muzyka w bezstratnym formacie powoduje też problemy, z którymi w żadnym razie nie uporają się twórcy serwisów. Bo te są z gatunku obiektywnych. Co z tego, że ostatnio z Gdańska jechałem autostradą dwie godziny, jak potem niemal godzinę czekałem w kolejce, żeby zapłacić za przejazd?
Po pierwsze więc – przepustowość sieci. Korzystają z WIMP-a często musiałem chwilę czekać na start pierwszego utworu. A czasami zdarzały się również „przycięcia”. Teoretycznie serwis nie wysyła aż tak dużo danych, aby moje domowe łącze miało z nimi problem. Ale w praktyce zdarzały się jakieś „przytkania” i na krótko muzyka się dławiła. Poza domem w ogóle nie korzystałem z transmisji danych do słuchania, bo mój pakiet danych stopniałby szybciej niż lód na Saharze
Po drugie – niestety mój smartfon słabo się nadaje do przetrzymywania offline większej kolekcji płyt. Ma tylko 16 giga, a przecież nie tylko muzyką człowiek żyje. Problemy z pojemnością telefonu i transmisją danych można rozwiązać w prosty sposób – przełączyć się na muzykę w niższej jakości. Ale wtedy niestety traci się największą zaletę WIMP-a, czyli muzykę w bezstratnym formacie.
Ale pomińmy na chwilę te obiektywne problemy. Dochodzą wówczas subiektywne i te może są nawet ważniejsze. Wszelkie przyjemne różnice wynikające z lepszej jakości plików usłyszymy właściwie tylko wówczas, gdy jesteśmy skoncentrowani na muzyce. A ja z reguły puszczam płyty wtedy, gdy pracuje. I muszę się przyznać, że cieszyłem się brzmieniem jednego z polskich wydawnictw, aż odkryłem, że WIMP wcale nie nadaje go w bezstratnym formacie! Kiedy moje ucho nie było skoncentrowane na muzyce, nie wychwyciło żadnego uszczerbku na jakości.
W końcu stało się – zakończył się mój miesięczny, darmowy okres testowy
Za chwilę przestanę cieszyć się pięknym dźwiękiem – pomyślałem kilka dni temu. Zacznę cierpieć katusze. Przez jakieś dwie godziny. Potem słuch się przyzwyczai.
Pozostanę przy moim dotychczasowym serwisie streamingowym z jednego powodu – mam wykupiony abonament na kilka następnych miesięcy. Ale jestem przekonany, że zatęsknię za WIMP-em i muzyką w bezstratnym formacie. Bo to chyba przyszłość serwisów streamingowych.
W gruncie rzeczy od jakiegoś czasu cofamy się w rozwoju. Kiedyś kolejne nośniki dźwięku – taśmy, płyty gramofonowe, CD, SACD - poprawiały jakość muzyki. Załamanie nastąpiło, gdy muzyka przeniosła się do sieci. „Empetrójki” nagle odwróciły trend. Im gorsza jakość, tym lepiej, bo pliki miały mniejszą objętość. Słuchacze zapewne jednak zaczną znowu przykładać wagę do jakości, gdy tylko poprawi się technologiczna infrastruktura: przepustowość sieci, pojemność smartfonów.
Zresztą te wszystkie rozważania nie mają znaczenia w porównaniu z tym, co uważam za najważniejsze. Serwisy streamingowe przywróciły mi młodzieńczą radość słuchania muzyki. W latach 80. ubiegłego wieku świetnego rocka było nawet więcej niż octu w sklepach (tu wyjaśnienie: w schyłkowym okresie PRL-u w sklepach brakowało wszystkiego, ale z niewiadomych powodów zawsze był ocet). Dziś muzyka towarzyszu mi przez cały dzień pracy.
I prawdę mówiąc jestem zły na tych, którzy jeszcze nie korzystają z serwisów streamingujących muzykę. Te kilkadziesiąt milionów zarejestrowanych klientów to kropla w morzu biorąc pod uwagę, jak fantastyczną rewolucję przeprowadzają wszystkie te serwisy. Ile ja dzięki nim poznałem wspaniałej muzyki! Jak dla mnie to najważniejsza technologiczna rewolucja dwóch ostatnich lat.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
---
Zdjęcia pochodzą z Shutterstock