Ukraina? Nie czuję nic
Powinnam być przerażona. Zdjęcia z Kijowa powinny powodować u mnie skrajne emocje, empatię, jakieś wyższe uczucia czy docenianie tego, co mam. Bardziej interesują mnie tweety o Tango od Google czy o tym, że Facebook kupił WhatsApp, bo to przynajmniej związane z pracą. Nie usuwam jednak źródeł postujących o tym co dzieje się na Ukrainie bo po prostu nie potrafię.
Zmęczenie materiału.
Choć Ukraina to przecież nas sąsiad, choć kulturowo bliżej nam do Ukrainy niż do Egiptu czy Syrii, to właśnie zamieszki na Ukrainie wydają mi się najbardziej odległe. Widzę zdjęcia zakrwiawionych tarcz, młodej sanitariuszki trafionej w szyję przez snajpera, nieżyjących i poważnie poranionych ludzi, zdewastowanego zamieszkami miasta i nie czuję nic. Kompletnie nic.
To zdjęcia, jakie w Sieci widzę średnio co miesiąc. Co chwilę ktoś gdzieś walczy o coś. Co rusz internet obiegają sceny, które powinny wywoływać skrajne emocje - odrzucać, burzyć i szokować. W tym chyba właśnie tkwi problem.
W ciągu dwóch lat, od momentu gdy rewolucje polityczne stały się rewolucjami również social-mediowymi, Sieć zaczęły obiegać kolejne i kolejne doniesienia o wydarzeniach, często drastycznych, które pochodziły z pierwszej ręki. Od protestujących, od uczestników walk, od dziennikarzy. Nie powstrzymywały ich nawet “blackouty”, jak ten w Syrii czy w Egipcie, gdzie odcięto internet.
I tak dostawaliśmy relacje. Takie bez cenzury, bez ostrzeżeń o drastyczności, takie jak przed erą internetu byłyby niemożliwe do opublikowania w mediach.
Błyskawicznie docierają do nas apele, przemówienia i historie o walkach o wolność, które toczą się teraz, w tym momencie.
Jest ich tak dużo, że po prostu się znieczulamy. Poza tym zainteresowanie się sprawą wymaga wysiłku, choćby zrozumienia, o co się walczy i na czym polega cała sprawa.
Media nie pomagają.
Prześcigają się w strzelaniu newsami i informacjami wyjętymi w mediów społecznościowych, podczas gdy przeciętny odbiorca, taki jak ja, chciałby poznać całą sprawę. Chciałby dowiedzieć się, o co chodzi.
Zamiast tego dostaję urywki - oficjele Niemiec, Francji i Polski polecieli na Ukrainę i nakładają sankcje, w Kijowie giną ludzie i mogę obejrzeć wideo, na którym widać jak są zabijani, to któryś z bardziej ogarniętych znajomych wrzuci komentarz o tym, że podświetlanie Pałacu Kultury w barwy Ukrainy jest ogromną ironią, a to, że premier nawołuje do wsparcia duchowego śmieszne… Tylko dlaczego mnie to nie rusza?
Obserwuję Twittera, który w takich momentach wygrywa z Facebookiem szybkością przekazywania informacji i przeraża mnie nie to, co dzieje się na Ukrainie. Przeraża mnie to, co widzę. A widzę tweety zabitych, zakrwiawionych obok newsów o kolejnej aplikacji i wpisu znajomego ze zdjęciem herbaty.
Herbata. Aplikacja. Śmierć.
Przeraża mnie to, że nie wiem, co rusza mnie bardziej, bo każdy z tych tematów znam z internetu tak dobrze, że każdy mi się opatrzył.
Opatrzyły mi się twarze ludzi, którzy teraz, w tym momencie walczą o lepsze życie czy o to, w co wierzą! Oglądając wideoapel o solidarność z Ukrainą pierwszą moją myślą było “czy to nie fejk?” Czy internet ze swoimi tonami hejtu, informacji i szumu przeżarł mój mózg tak bardzo, że zaczęłam myśleć w kategorii nolajfa, który wszędzie widzi internetowy ‘spiseg’?
Przeraża mnie nawet to, że piszę ten tekst w bardzo egoistycznym tonie, opiniując coś, co dzieje się tu i teraz. I to, że wiem doskonale, że puste dołączenie do jednego z dziesiątek wydarzeń na fejsie nic nie zmieni, więc nie robię nic.
Z każdą kolejną rewolucją odbywającą się w internecie i mediach społecznościowych umiera też kawałek naszej empatii. Umiera wrażliwość na brutalność, zatraca się kawałek budowanie atmosfery empatii, która skutkuje solidarnością.