Jeśli linearna telewizja jest przestarzała, to co powiedzieć o serwisach społecznościowych?
W tekście o nowej usłudze TV.Play.pl zwróciłem uwagę na postrzeganie linearnej telewizji w dobie internetu. Wielokrotnie spotykam się z opiniami internautów, że ten model dystrybucji treści wideo jest strasznie przestarzały, a znacznie bardziej naturalne jest wideo na żądanie. Ale przecież powstały media typowo internetowe, które też dostarczają nam treści w czasie rzeczywistym. To wszystkie znane i lubiane serwisy społecznościowe. Paradoks?
Telewizja powstała kilkadziesiąt lat temu, gdy o internecie w znanej nam dzisiaj formie jeszcze nikt nie myślał ani nie marzył. Ówczesna technologia pozwalała docierać do milionów widzów z tym samym programem w tym samym czasie, co było ogromnym krokiem naprzód. Dziś ten model wydaje się już przestarzały, chociaż nadal w ten sposób konsumuje treści cały świat. Ale my, internauci, przyzwyczajeni do YouTube'a i serwisów VOD (do których mamy dostęp w komputerze, telewizorze i komórce) nie chcemy podporządkowywać się ramówce.
Nie mam czasu na sen, nie mam czasu na... telewizję
To, że internauta nie jest zainteresowany klasyczną telewizją, jest w pełni zrozumiałe. Sam jej nie oglądam, bo to technologia i treści mają być dla nas - podane wtedy, kiedy my mamy na nie ochotę, a nie wtedy, kiedy zdecydował się je wyemitować wydawca. Jesteśmy zabiegani, pracujemy na różne zmiany, nie mamy na nic czasu. Ustawianie nowoczesnej nagrywarki w dekoderze posługując się smartfonem to tylko połowiczne rozwiązanie problemu - nadal nie możemy oglądać filmów i seriali na własnych zasadach, na dowolnym urządzeniu.
Praca, uczelnia, rodzina, znajomi, wypadki losowe - to, co niezależne od nas, kreuje nasz dzień i zabiera nam część wolności. Naturalnie więc wszystko inne starające się rządzić naszym czasem chcielibyśmy wyeliminować. To stąd bierze się niechęć do klasycznej telewizji. Ona niestety rozwija się zbyt wolno, a oferta internetowych serwisów VOD (Video on Demand) - zwłaszcza w naszym kraju - jest niewystarczająca. Ale jednocześnie tak, jak psioczymy na telewizję, tak dajemy złapać się w podobną pułapkę “transmisji live” w przypadku serwisów społecznościowych.
Liczy się tylko "teraz"
Weźmy takiego Facebooka. Po wejściu na główną stronę dostajemy powiadomienia o komentarzach dotyczących naszych postów i zdjęć, zaproszeniach na eventy, kolejnych głosach w dyskusji w której braliśmy udział, nowych polubieniach naszych treści i wiadomościach wysłanych przez wbufowany w serwis komunikator. Ale ich przejrzenie zajmuje chwilę, a główną częścią serwisu jest przecież tablica. Wchodzimy, przewijamy ostatnie kilka ekranów, po czym dajemy sobie spokój. Jeśli obserwujemy dużą ilość osób i stron, to nie ma szans być na bieżąco, a starsze posty po prostu przegapiamy. Widzimy tylko to, co jest akurat publikowane “live”.
Facebook kombinuje jak może, jak sobie z tym problemem poradzić. Newsfeed jest sortowany, posty nie są wyświetlane chronologicznie. O tym co zobaczymy po wejściu na stronę główną decydują algorytmy. Ale nadal w centrum są treści opublikowane przed chwilą, a po dwóch dniach nieobecności w sieci dotarcie do archiwalnych wpisów jest niemal niewykonalne. To samo zresztą się dzieje w konkurencyjnym Google Plus. I co? Godzimy się na to, bo nie mamy wyboru. Ale okazuje się, że nawet w internecie to dostawca treści (chociaż w tym wypadku nie są to filmy ani seriale, ale posty naszych znajomych i ulubionych marek) decyduje, co i kiedy zobaczymy. Nie tylko w tej strasznej i prehistorycznej telewizji.
Internetowe życie tylko na biężąco
Jeszcze gorzej jest zresztą na Twitterze. Tam wszystko przebiega jeszcze szybciej, intensywniej. Z racji charakteru tego medium użytkownicy wysyłają znacznie więcej krótszych komunikatów. Obserwując więcej niż sto profili po prostu nie sposób czytać wszystkiego, a przynajmniej ja nie umiem. Bardzo często wchodzę na www lub do aplikacji mobilnej, przeglądam chronologicznie ułożone wpisy z ostatnich kilku godzin i daję sobie spokój. Ja wiem, że to problem pierwszego świata, ale przecież można było to rozwiązać to inaczej!
Za przykład mogą służyć alternatywne aplikacje do przeglądania Twittera dla systemu iOS, które zapisują miejsce na timelinie, gdzie skończyło się czytać. Kolejne wiadomości można czytać od najstarszych do najnowszych z dowolnego podpiętego do swojego konta urządzenia. Toż to genialne w swej prostocie. Strasznie żałuję, że nie ma takiego narzędzia do Twittera na Androidzie, które synchronizowałoby się z wersją www. A za tego typu nakładkę na Facebooka bym chyba dewelopera ozłocił! Niestety, mogę przeglądać wpisy na zasadach twórcy serwisu, albo wcale.
I tak zastanawiając się nad tym tematem uświadomiłem sobie, dlaczego tak bardzo lubię te staromodne czytniki RSS. Nie mam czasu zaglądać na dziesiątki, a może już nawet setki ulubionych witryn. W sumie informacje o nowych wpisach na obserwowanych przez siebie stronach internetowych mógłbym czerpać z Twittera albo Facebooka - ale wtedy jest własnie ten problem, że wiele rzeczy przegapiam, skupiając się na tym, co istotne teraz. Wcześniej Google Reader, a teraz feedly, pozwala mi przeglądać wpisy wtedy, kiedy ja mam na to czas i ochotę. A już nie przeciągając tematu, wrócę w tym miejscu do mojego porównania z początku wpisu.
Obecnie social media to dla mnie taka telewizja, a kanały RSS to moje VOD.
Zdjęcia woman hand pressing social media icon i happy young family wathching flat tv at modern home indoor pochodzą z serwisu Shutterstock.