"Ja na telewizję", czyli może nie kupować dekodera?
Po kolei wchodzą różne panie, każda przynosi coś do jedzenia, pani gospodyni wita każdą całusem z tzw. dubeltówki. Radosne kobiety rozsiadają się przed telewizorem, wchodzi mąż gospodyni i pyta z szerokim uśmiechem - panie znowu na telewizję przyszły?
- Tak, na serial; - Wyłączyli nam telewizję analogową, a nas nie stać na nowy telewizor. Panie się zwierzają i dramaturgia reklamy sięga szczytu. Skurczybyki, wyłączyli biednym paniom telewizję, a one przecież takie sympatyczne! Nic to - uśmiechnięty pan ma radę, nie trzeba telewizora. Można kupić dekoder dvb-t, najlepiej od Cyfrowego Polsatu. Oczywiście.
I gdy pan wskazuje dłońmi na dekoder, widać, że ten podłączony jest do telewizora nie pierwszej młodości. Słowem, wszystko w tej reklamie gra i buczy. Tylko, że reklama zamiast chęci kupienia dekodera Cyfrowego Polsatu rozpostarła w mojej głowie szalony pomysł - co by było, gdybyśmy chodzili do siebie nawzajem na telewizję?
W telewizji leci X-Factor czy inny talent show. Znajomi schodzą się w jedno miejsce i zamiast tweetować i pisać o tym, co dzieje się na ekranie na Facebooku, rozmawiają i komentują na bieżąco przed telewizorem, przy przekąskach i winie. Polsat postanawia poraz setny wyświetlić megahit, który hitem był 10 lat temu. Znajomi skrzykują się i spotykają ponownie, a po filmie dyskutują o nim. Przed seansem mają chwilę na rozmowę o innych sprawach.
Gdy byłam w podstawówce, gdy nie było jeszcze internetu, a pierwszy komputer we wsi przyciągał czasem po kilkanaście osób jednocześnie - w końcu każdy chciał zobaczyć to cudo - telewizja była podstawową rozrywką dzieciarni. W poniedziałek w szatni, przebierając buty na te zmienne trampeczki, uczniowie wszystkich klas wymieniali się wrażeniami z weekendowych seriali i filmów. Wyobraźnię rozpalał Robocop i Terminator, niektórzy rzucali żartami z 13 Posterunku, a najbardziej charakterystyczne reklamy znał każdy. Już wtedy jednak oglądaliśmy telewizję każdy osobno, bo w końcu każdy miał telewizor.
Jednak rodzice i dziadkowie opowiadali o czasach, gdy w telewizji były tylko dwa programy, a nawet jeden i to nadający tylko przez kilka godzin dziennie. A ponieważ telewizor był sprzętem drogim i nie każdy go miał, to na wieczory Teatru Telewizji organizowano spotkania całej klatki, wszystkich co lepszych sąsiadów. Czasem przy okazji organizowało się partyjkę brydża, na stół wędrowały pewnie zakąski i coś mocniejszego, i takim sposobem telewizor był elementem jednoczącym. Przyczyną do spotkań w szerszym gronie, do zawiązywania kontaktów.
Potem telewizor spowszedniał. Z elementu jednoczącego stał się na lata przedmiotem izolacji. Skoro praktycznie każdy posiadał w domu chociaż jeden odbiornik, to po co ruszać się do sąsiadki? Po co zapraszać do siebie znajomych, skoro oni też obejrzą u siebie i ewentualnie będzie można porozmawiać o programie przy jakiejś innej okazji?
A zresztą satelity, kablówki, dziesiątki, jeśli nie setki kanałów - sąsiad pewnie nie ogląda tych samych programów co ja, nie ma co nawet zagadywać. I tak telewizor przekształcił się w dziwaczne narzędzie izolacji od świata zewnętrznego - w maszynę do dostarczania treści.
Nie chodzi nawet o to, że "kiedyś było lepiej". Było inaczej i tyle. Kiedyś przecież nie było internetu, wcześniej nie było nawet telewizji i tak dalej. Trochę jednak tęskno za czasami, gdy o programie nie pisało się w sieciach społecznościowych czy dedykowanych aplikacjach na smartfonach, a rozmawiało. Gdy telewizja jednoczyła, a nie dzieliła.
Może niech te panie z reklamy nie kupują dekoderów dvb-t? Na co dzień nie będą tracić czasu na skakanie po kanałach, a okazja do miłych spotkań przy przekąskach i ulubionym serialu pozostanie.