Google szuka przyzwolenia na blokowanie piractwa i je znajduje
Za każdym razem jak słyszę o „blokowaniu nieodpowiednich treści w Internecie” to reaguję alergicznie. Piractwo może i jest szkodliwe, ale samo informowanie o nim nie powinno być. Wygląda na to, że należę do mniejszości.
Ach, to piractwo. Sama debata nad tym jak powinno być zwalczane i czy faktycznie przynosi więcej szkody niż korzyści to temat na niejedną pracę naukową. Prawo jednak jest prawem: prawa autorskie należy szanować i dopóki to prawo nie zostanie zmienione, odpowiednie służby mają obowiązek pilnowania, by było przestrzegane. Problem w tym, że według mojej interpretacji, posuwają się w tym nieco za daleko.
Wątpliwość moją, i nie tylko, budzi sama granica pomiędzy udostępnianiem pirackich treści a informowaniem gdzie takie można znaleźć. Pierwsze jest zabronione i rozumiem dlaczego. Drugie zaś… no właśnie. Czy jak teraz napiszę, że na The Pirate Bay znajdziecie obraz filmu Indiana Jones w jakości Blu-ray, to czy właśnie złamałem prawo? Niekoniecznie.
Google, Bing i inne wyszukiwarki jednak nie mają prawa informować nas o tym. Ten pierwszy cyklicznie informuje na temat tego kto domaga się usunięcia danych witryn z wyników wyszukiwania i jakie to witryny. W maju ubiegłego roku Google otrzymywał wręcz przytłaczającą ilość żądań, które zmuszały go do usuwania 1,2 miliona witryn miesięcznie. Według grudniowego opracowania TorrentFreak, w ubiegłym roku z wyników wyszukiwania usunięto 51 295 353 łącz do „nieodpowiednich treści”. I ilość tych żądań rośnie.
Wydawało mi się, że tego typu informacje wzbudzą powszechny sprzeciw, lub chociaż niechęć wśród internautów. Nie do Google, bo ten musi się podporządkować władzom w danym kraju i nie może łamać prawa. Do samych przepisów. Wyszukując „gdzie znajdę cracka do Photoshopa”, według zdrowego rozsądku, nie łamię prawa. Nie muszę przecież go crackować. Prawo jednak interpretowane jest przez mądrzejszych ode mnie inaczej. I jest egzekwowane.
Moje bezgraniczne zdumienie wywołał więc raport, który zresztą jest sponsorowany przez firmę Google. Badanie przeprowadzono w Stanach Zjednoczonych i Niemczech. Wynika z niego, że 53 procent Amerykanów uważa, że wyszukiwarki internetowe nie powinny oferować w wynikach wyszukiwania łącz do witryn, które oferują pirackie treści. Badanie przeprowadziło American Assembly z Columbia University, ankietowano telefonicznie dwa tysiące Amerykanów w sierpniu 2011 roku. A co na to nasi koledzy zza Odry? Mają podobną opinię. 69 procent Niemców również uważa, że tego typu łącza powinny być usuwane.
Włos się jeży na głowie.
Co ciekawe, większość ankietowanych w Stanach Zjednoczonych uważa, że udostępnianie treści chronionych prawem autorskim przyjaciołom i rodzinie nie jest niczym złym. Ale też większość opowiada się przeciwko publicznemu udostępnianiu owych treści.
Nie rozumiem tych ludzi. Piractwo jest złe, trzymajmy się tego założenia. Ale czemu nie można o nim mówić? Czemu nie można katalogować witryn, które oferują pirackie treści? Ja rozumiem, że cracki, pliki z cudzymi danymi licencyjnymi i inne tego typu „pomoce naukowe” powinny być usuwane z serwerów. Tu również mam wiele wątpliwości, ale to nie to już jest problemem. Widzę jednak wyraźną różnicę pomiędzy wykorzystywaniem i przechowywaniem cracka do Windowsa, a informowaniem, gdzie się takowy znajduje. Chyba jestem jakiś dziwny, niemodny i nienowoczesny…
Maciek Gajewski jest dziennikarzem, współprowadzi dział aktualności na Chip.pl, gdzie również prowadzi swojego autorskiego bloga.