Prasa pod presją, czyli hiperrealność górą
Apropos wydania przez AppleBlog nowego klienta Blipa na Maka, który z pewnością umili korzystanie z popularnego komunikatoro-mikrobloga, zachęcam do przeczytania artykułu Wawrzyńca Smoczyńskiego pod tytułem "Koniec wiadomości" w ostatnim numerze tygodnika "Polityka". Prowokuje on do głębszych przemyśleń, nie tylko tych o nieuchronnym upadku prasy.
Długi, sześciostronicowy artykuł zaczyna się tak:
Janis Krums nie jest dziennikarzem. Prawdę mówiąc, sprzedaje odżywki dla kulturystów na Florydzie. Traf chciał, że 15 stycznia był w Nowym Jorku i płynął promem przez rzekę Hudson, gdy za oknem zobaczył dryfującego Airbusa z setką ludzi na skrzydłach. Krums wyjął iPhone'a, zrobił zdjęcie i twittnął je do Internetu. Twitter to nowe narzędzie komunikacji, rodzaj błoga, tyle że złożonego z wpisów długości esemesa, które łatwo nadać z telefonu. Sprzedawca odżywek zatelegrafował: Samolot wpadł do Hudson. Jestem na promie, który zgarnie pasażerów. Dom wariatów". Przez kilkanaście minut znajomi Janisa Krumsa wiedzieli więcej niż CNN. Czołowe kanały informacyjne rzuciły się relacjonować katastrofę, ale wpadły w pułapkę - zdane na nieostry obraz z kamer przemysłowych na brzegu, nie wiedziały nawet, czy ktokolwiek przeżył. Redaktorzy przetrząsali sieć, poszukując relacji naocznych świadków, aż w końcu znaleźli twitt Krumsa. Nim dopłynął do brzegu, był najbardziej poszukiwanym gościem stacji telewizyjnych i autorem zdjęcia na pierwsze strony gazet.
Tezą, jaką Wawrzyniec Smoczyński argumentuje w swoim artykule jest nieuchronny upadek prasy. Cytując profesora dziennikarstwa na Uniwersytecie Północnej Karoliny Philipa Mayera autor artykułu w "Polityce" podaje nawet przybliżoną datę śmierci dzienników - 2043 rok. Przedstawia również niepokojące dane na temat rosnących kłopotów wiodących tytułów prasowych na świecie i w Polsce: "The New York Times" może zbankrutować już za pięć miesięcy. "USA Today" masowo zwalnia dziennikarzy. Na koniec 2008 roku "The Washington Post" zanotował pierwszą stratę od 37 lat. Największy dziennik we Francji "Le Monde" stoi na skraju bankructwa. W Wielkiej Brytanii na sprzedaż wystawiony jest "The Independent". W Polsce spekuluje się o nieuchronnym końcu dwóch dzienników: "Polska the Times" oraz "Dziennik Polska Europa Świat", a wydawca "Gazety Wyborczej" zwalnia grupowo 7,5 % załogi.
Powolna śmierć gazet zaczęła się już w 1923 roku w Ameryce, kiedy na rynku medialnym zaczęło pojawiać się radio. Później to telewizja odebrała gazetom czytelników i wdarła się na rynek reklamowy do tej pory zarezerwowany dla prasy. Nokautujący cios prasie zadaje właśnie Internet, a to dlatego, że żadne medium nie rozpowszechnia wiadomości tak wydajnie jak Internet. Robi to szybciej i taniej niż prasa, radio i telewizja, ma większy zasięg i wachlarz środków ekspresji. Co najważniejsze: Internet daje odbiorcy możliwość samodzielnego doboru informacji.
Tyle w zasadzie Wawrzyniec Smoczyński, który kończy proroczym stwierdzeniem, że "słowo drukowane umiera, ale przed słowem pisanym otwiera się nowy rozdział".
Tak sobie myślę, że Smoczyński nakreślił ziszczenie się tez stawianych w połowie 20 wieku przez wielkich myślicieli: Jacquesa Derridy, Jeana-Francoisa Lyotarda, Michaela Foucalta, Richarda Rorty'ego czy nieco później Jeana Baudrillarda. Opisywali oni świat "bardziej prawdziwy niż prawda", w którym autentyczność zastępowana jest iluzjami i wyobrażeniami o niej. W Internecie tak generowane światy nakładają się siebie tworząc koegzystujące płaszczyzny - "hiperrealność". I właśnie ta hiperrealność zabija dzisiaj media tradycyjne, szczególnie te, które z natury rzeczy są elitystyczne, bo oparte na wyborze informacji przygotowanym i opisanym przez redaktorów. Internet jest medium całkowicie indywidualnym, spersonalizowanym i totalnie wolnym. To odbiorca jest zarazem redaktorem, jak i publicznością. Internet jest areną starcia się wszystkich "prawd", lokalnych irracjonalności, które wszystkie razem tworzą to, co umownie nazywany prawdą. Czymże bowiem jest "prawda" w dobie Internetu? Czy tym, że samolot wpadł do rzeki Hudson? Czy może tym, co relacjonował Janis Krums swoim twittem? Czy może tym, co napisały wszystkie możliwe serwisy informacyjne na świecie o tym wydarzeniu? Czy może jednak tym, co przeżyły osoby uczestniczące w katastrofie?
Internet jest niczym hipermarket (o którym pisałem tu) - w jednej chwili można znaleźć się w świecie kultury dalekiego wschodu, by obcować z symboliką starożytnego cesarstwa chińskiego, by chwilę później uczestniczyć w ceremonii zaprzysiężenia nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych Barracka Obama. Co więcej, z iPhone'm w dłoni niepotrzebny będzie nam do tego komputer i miejsce przy biurku w domowym zaciszu. Jak pokazuje przykład twittu Janisa Krumsa Internet rozmywa wszelkie ograniczenia - miejsce, kontekst i wiedza mieszają się ze sobą czyniąc z Internetu "czarną skrzynkę", źródło niewidzialnej symulacji, której wszystkie funkcje prowadzą do budowy "hiperrealności". Internet to z jednej strony zdekonstruowane pojęcie "medium", a z drugiej swoiste perpetum mobile - samonapędzający żywy organizm.
W tak rozumianym świecie prasa wydaje się być medium ograniczonym. I to nie tylko ze względu na ciągłe spóźnienie, brak aktualności, ale także dlatego, że staje się tylko jedną z płaszczyzn "hiperrealności", na dodatek podaną w mało użyteczny sposób. Już wkrótce pewnie wszystkie "gazety" przeniosą się do Internetu stając się już tylko częścią wielomiliardowej społeczności, a nie podmiotem decydującym o kierunku dyskursu.
Ja nie mam z tym problemu.