Wolą pieski niż dzieci. Co się dzieje z Polakami

Polakom żyje, mieszka i pracuje się lepiej, ale wielu z nich wciąż mimo chęci nie decyduje się na dziecko. Może winne są technologie, które dawniej służyły człowiekowi? Ułatwiały życie, a więc i rodzicielstwo, ale teraz służą głównie monetyzowaniu naszej uwagi? Faktem jest, że dzieci z tego nie będzie. 

Wolą pieski niż dzieci. Co się dzieje z Polakami

Złote lata

W piątek 13 listopada 2026 roku liczba ludzi żyjących na Ziemi osiągnie maksimum i nastąpi "doomsday", czyli Dzień Sądu Ostatecznego. Słowem: koniec świata.

Tak w 1960 roku przewidywał Heinz von Forester,  amerykański cybernetyk, fizyk i filozof. W artykule opublikowanym w prestiżowym magazynie "Science" alarmował, że jeśli populacja będzie rosła tak szybko jak wówczas, to wydarzy się katastrofa.

Do spełnienia tej wizy pozostał rok z haczykiem i już wiadomo, że do niej nie dojdzie. Zresztą było to wiadomo już ledwie kilka lat po publikacji owego artykułu, bo wzrost światowej populacji zaczął gwałtownie spadać. Dziś katastrofa demograficzna grozi nam z zupełnie innego powodu: braku dzieci.

No może trochę przesadzam. Dzieci ciągle się rodzą, ale oczywiście rodzi się ich zbyt mało, aby utrzymać tak zwaną zastępowalność pokoleń. Mamy z nią do czynienia, gdy wskaźnik TFR (Total Fertility Rate), czyli całkowity współczynnik dzietności wynosi około 2,1 dziecka na kobietę. Ta sytuacja oznacza, że populacja nie jest ani mniejsza ani większa.

W Polsce ostatni raz wskaźnik dzietności wynosił 2,1 pod koniec lat 80. XX wieku. Później dziura w populacji z każdym rokiem stawała się tylko większa. Na początku lat 90. spadł poniżej 2, a potem zanurkował jeszcze głębiej. Kiedy w 2004 roku wchodziliśmy do Unii Europejskiej wynosił już ledwie 1,23 a kolejne dwie dekady to dalszy spadek. Obecne rok za rokiem bijemy rekordy niskiej dzietności. W 2024 roku TFR wyniósł 1,099. A dotychczasowe wyniki za rok obecny sugerują, że i w tym roku nie będzie lepiej. Liczba urodzeń na początku tego roku spadła o kolejne 10 procent. A w pierwszych trzech jego miesiącach współczynnik dzietności nad Wisłą wyniósł bowiem 1,03, co było nie tylko najniższym wynikiem w historii powojennej Polski, ale i jednym z najniższych w Europie. I to pomimo mniej lub bardziej skutecznej polityki prorodzinnej, o czym więcej w dalszej części tekstu. 

Choć to żadne pocieszenie narastający kryzys demograficzny nie jest oczywiście tylko i wyłącznie problemem Polski. Dzietność spada w bogatych krajach na całym świecie, gdzie wskaźniki urodzeń obniżyły się do historycznie niskich poziomów. Na naszym kontynencie przykładami takich państw są choćby Hiszpania, gdzie współczynnik dzietności w 2024 wynosił 1,22, Litwa (1,21), czy Malta  (1,11). Spadki nie omijają nawet tych, którzy dotąd radzili sobie najlepiej. Mowa o Francji, gdzie jeszcze niedawno, bo w 2010 roku, wskaźnik dzietności wynosił 2,03, a obecnie to 1,62.

Współczynnik dzietności w Unii Europejskiej wyniósł w 2023 roku 1,38. Rok wcześniej było to 1,46. Fot. Eurostat
Współczynnik dzietności w Unii Europejskiej wyniósł w 2023 roku 1,38. Rok wcześniej było to 1,46. Fot. Eurostat

Na tak gwałtowne spadki urodzeń rządy na całym świecie reagowały lawiną pomysłów mających na celu przekonanie swych obywateli do posiadania większej liczby dzieci. Jedni rozwijali programy urlopów rodzicielskich, inni kusili ulgami podatkowymi dla rodziców, jeszcze inni finansowym wsparciem, co w Polsce przybrało formę 500 a potem 800 plus. Były nawet pomysły sponsorowanych przez rząd szybkich randek (to akurat w Japonii), ale efekty były w najlepszym razie umiarkowane.

Dlaczego więc nie chcemy mieć dzieci?

Być może to źle zadane pytanie. Chcemy. A przynajmniej przytłaczająca większość.

Aż 86 proc. Polaków w wieku rozrodczym ma lub chciałoby mieć dzieci – tak wynika z badania badaniu "Rodzina 2030" z 2023 roku. Jedynie 8 proc. badanych odpowiedziało, że deklarowało, że nie chce mieć dzieci. Podobne wnioski płyną z badania CBOS. Wynika z niego, że wśród pytanych osób do 40 roku życia planujących potomstwo jest 77 proc., a kolejne 13 też to rozważa.

Dlaczego więc ta chęć się nie materializuje? Słowem dlaczego deklaracje nie zamieniają się w czyny? Pytam o to Mateusza Łakomego, eksperta ds. demografii specjalizującego się w obszarze czynników wpływających na dzietność oraz autora książki "Demografia jest przyszłością".

– Te chęci nie materializują się z powodu wielu barier. To bardzo złożony obraz – odpowiada Mateusz Łakomy.

Wręcz mozaika problemów od nierównowagi w wykształceniu między kobietami a mężczyznami, przez sekularyzację, czyli zmniejszenia roli religii w społeczeństwie aż po wzrost liczby cięć cesarskich bez wskazań medycznych. A to tylko kilka kamyków w tym obrazku i na pewno nie wszystkie. W powszechnej dyskusji wielu przyczyn nie widać, bo dominuje przekonanie o głównym kamieniu. Ba, wręcz głazie, który przesłania inne elementy mozaiki. Na ten głaz składają się bariery ze sfery ekonomiczno-bytowej, czyli tego jak nam się żyje i co ma wpływ na to, czy chcemy posiadać dzieci. 

Okładka książki "Demografia jest przyszłością" fot. Wydawnictwo Prześwity
Okładka książki "Demografia jest przyszłością" fot. Wydawnictwo Prześwity

Drogie (jak) dziecko 

I tak, przyczyny ekonomiczne z pewnością są ważne. Do tego grona można zaliczyć przede wszystkim stabilność zatrudnienia, to ile zarabiamy i jak często możemy pracować na część etatu.

Ale po kolei. Jeśli pracujemy na dorywczo, na czarno czy wypchnięci na samozatrudnienie, czyli B2B, które można zerwać nawet z dnia na dzień, to rodzi się w nas poczucie niepewności, w którym trudno planować dobrą przyszłość dla siebie i dzieci. A kwestia niestabilności zatrudnienia to wciąż spory problem dla młodych dorosłych.

Podobnie jest z zarobkami. Jeśli te są niskie a młodym osobom brakuje perspektyw na to, aby w niedługim czasie miały wzrosnąć, to odkładają na później decyzję o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci. Zwykle do momentu aż praca będzie stabilniejsza, aż dostaną awans a zarobki wyższe.

To przekładanie "na później" widać zresztą w statystykach. Na przestrzeni lat późne rodzicielstwo, a za takie uznaje się osoby, które decydują się na dziecko po 35. roku życia, przestało być czymś wyjątkowym. Obecnie jest raczej czymś normalnym. 

Według danych GUS w 2023 roku średnia wieku Polki rodzącej pierwsze dziecko wynosiła 29 lat, a to o aż o sześć lat więcej niż latach 90. XX wieku. To przesunięcie wynika z tego, że z jednej strony ogółem dłużej żyjemy i czujemy się młodzi, ale też wolniej wchodzimy w dorosłość, czyli osiągamy ważne dla nas etapy. Dla wielu z nas może to być ukończenie edukacji, czyli zwykle studiów wyższych, znalezienie dobrze płatnej i stabilnej pracy, która pozwala nie martwić się o to, że nie będziemy mieli za co utrzymać rodziny. 

Ale kamieniem milowym świadczącym o dorosłości może być też  wyprowadzka z domu rodzinnego i zamieszkanie "na swoim”. Jednak osiągnięcie tego pułapu w Polsce bywa wyjątkowo trudne ze względu na wysokie ceny mieszkań, co jest szczególnie odczuwalne w największych miastach. Widać to po sukcesywnie rosnącym odsetku młodych ludzi (25-34 lata), którzy mieszkają z rodzicami.

W 2021 roku było to 48,8 proc., a zaledwie dwa lata później już 52,9 proc. Dawniej osiągnie kolejnych kamieni milowych było dość płynne. Następowało jedno po drugim, w dość przewidywalnym i znanym schemacie. Dziś ten porządek jest zaburzony, co można interpretować jako przyczynę demograficznego kryzysu.

Fot. Shutterscotck / Anton Vierietin
Kamieniem milowym świadczącym o dorosłości może być też  wyprowadzka z domu rodzinnego i zamieszkanie "na swoim”. Fot. Shutterscotck / Anton Vierietin

Kiedy jednak spojrzymy na twarde dane, to dojdziemy do wniosku, że za niską dzietnością nie stoją jedynie czynniki ekonomiczne. W końcu płace w Polsce rosną i to nawet po uwzględnieniu inflacji. Przez dwie dekady od 2004 roku średnie pensje w naszym kraju urosły realnie o około 100 procent. Ba, płace osób młodszych, czyli do 24. roku życia wzrosły jeszcze bardziej, bo o około 130 procent.

Podobnie sytuacja ma się z pracą. W ostatnich latach mamy rekordowo niskie bezrobocie, a poziomy dwucyfrowe mogą pamiętać co najwyżej rodzice dzisiejszych dwudziestolatków. A kiedy bezrobocie jest niższe, to i jakość oferowanej pracy rośnie, częściej zatrudnia się na stabilne umowy o pracę, oferuje dodatkowe benefity i tak dalej.

Nie inaczej jest z mieszkaniami. Owszem sytuacja mieszkaniowa jest daleka od ideału, ale jest z pewnością lepsza niż dwie dekady temu. W 2005 roku mieliśmy około 13 mln mieszkań, a dziś jest ich o 3 mln więcej. Rośnie też liczba mieszkań na tysiąc mieszkańców. We wspomnianym 2005 roku było to 330 mieszkań na tysiąc osób, dziś jest o sto więcej.

Polakom żyje, mieszka i pracuje się lepiej, ale wielu z nich wciąż mimo chęci nie decyduje się na dziecko. Wiele wskazuje więc na to, że kwestie bytowe nie są jedynymi, które mają wpływ na nasze decyzje o posiadaniu potomstwa.

– Przez długi czas myślałem, że za pogarszającymi się wskaźnikami demograficznymi stoję kwestie ekonomiczne: niestabilność zatrudnienia, niskie pensje, czy sytuacja mieszkaniowa. Wszystkie jednak te wskaźniki od lat w Polsce się poprawiają. I to naprawdę zauważalnie. A wskaźnik dzietności nurkuje. To zresztą nie dotyczy tylko Polski - dzietność spada na całym świecie. Jeśli wyjaśnieniem byłaby ekonomia, to musiałoby oznaczać, że niemal na całym globie pogarszają się warunki życia. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie – mówi Kamil Fejfer, publicysta piszący o gospodarce i zjawiskach społecznych, który o demografii napisał kilkadziesiąt tekstów, a przy tym współautor podkastu "Ekonomia i cała reszta", sugerując, że główni "podejrzani", czyli niskie płace, niestabilność zatrudnienia, czy brak mieszkań okazali się niewinni a w najlepszym razie współwinni. 

Trzeba więc za jego radą poszukać innych "„podejrzanych”. Innych kamieni w mozaice, które swym cieniem przysłonił potężny głaz z tabliczką “przyczyny ekonomiczne”. W mozaice mogą też znaleźć się pomniejsze, ale liczne elementy, które można zebrać do worka i nadać mu nazwę “bariery kulturowe”. 

Kultura jako źródło przyjemności 

Jedną z nich jest z pewnością to, że zmieniła się mentalność i priorytety życiowe. Młode pokolenia chcą nie tylko zyskać stabilizację w pracy, ale i zbudować karierę. A kiedy wreszcie mają wyższe zarobki raczej chcą najpierw korzystać z życia, podróżować, spełniać towarzysko a dopiero w dalszej kolejności decydować na dziecko. To zresztą traktują raczej jako wybór. Jedną z możliwych opcji. Dawniej bezdzietność była społecznie piętnowana, do czego przyczyniała się religia traktująca posiadanie dzieci jako obowiązek wobec Boga, przodków czy przyszłości. Dziś wraz z rosnącą sekularyzacja nieposiadanie dzieci nie budzi żadnego zdziwienia.

Wektor odwrócił się wręcz w przeciwnym kierunku. To rodziny, a w szczególności matki i dzieci bywają społecznie piętnowane. W Polsce już teraz można spotkać restauracje, kawiarnie czy hotele, które szczycą się tym, że są "wolne od dzieci”, choć Rzecznik Praw Dziecka dostrzega tu dyskryminację ze względu na wiek. Podobnie jak z pogardliwymi określeniami. Do porządku dziennego przeszliśmy nad tym, że matki nazywane są "madkami”, a większe rodziny pejoratywnymi "pięćsetplusami". Z miejsca, gdzie jesteśmy już tylko krok do powszechnej niechęci, która jak choćby w Korei Południowej znajduje ujście w pogardliwych stwierdzeniach i nazywaniem matek i dzieci „robakami”, czy "pasożytami”. Wskaźnik urodzeń w tym kraju jest najniższy na świecie i wynosi statystycznie 0,78 dziecka na kobietę. Wiele wskazuje, że trajektoria, którą obraliśmy zmierza w tym kierunku.

Fot. Shutterscotck / Roman Samborskyi
W Polsce już teraz można spotkać restauracje, kawiarnie czy hotele, które szczycą się tym, że są "wolne od dzieci”. Fot. Shutterscotck / Roman Samborskyi

Kiedy kulturowo tak odbierani są rodzice, to trudno się dziwić, że mało kto chce nimi zostać. Szczególnie, że kolejnym aspektem jest ewolucja norm w kierunku tzw. intensywnego rodzicielstwa. Chodzi o wyśrubowane społeczne wymagania wobec rodziców dotyczące tego, że będą oni poświęcać dzieciom całą swoją uwagę, czas, energię oraz wszelkie posiadane zasoby. Zapewnią nie tylko schronienie, jedzenie, bezpieczeństwo i miłość, lecz pomogą zdobyć najlepszą edukację, rozpocząć udaną karierę, wezmą odpowiedzialność za ich szczęście - najlepiej aż do trzydziestki albo i dłużej. A kiedy w trudzie i znoju codzienności tego nie robią lub robią niewystarczająco, bo trudno spełnić nieosiągalne standardy rodzicielstwa, są postrzegani jako kiepscy opiekunowie.

Można więc dać z siebie wszystko, ale to i tak będzie za mało. W tym kontekście nie dziwi, że polskich rodziców najczęściej na świecie (!) dotyka wypalenie rodzicielskie. Nie jest to coś, co działałoby zachęcająco. 

Podobne jak obarczanie winą za to, że przywoływanie dzieci na świat, to przyczynianie się do katastrofy klimatycznej. Klimatyczni antynataliści przekonują bowiem, że im mniej ludzi na Ziemi, tym mniej szkodliwych emisji. A więc jeśli rodzisz dzieci, to przyczyniasz się do zagłady naszej planety. Mało tego. Skazujesz swoje potomstwo na życie w piekle. Może to wydawać się rozsądne, ale nawet gdyby liczba nowo narodzonych dzieci spadła dziś do zera, to niewiele by się zmieniło. Dzieci, które zmieniłyby własne istnienie na chłodniejszą planetę po prostu już się urodziły. A używający "klimatycznego szantażu" do uzasadnienia swoich życiowych wyborów (do których mają pełne prawo) wydają się zapominać, że ich wrogiem nie są ludzie, którzy mają dzieci i same dzieci, lecz przemysł paliw kopalnych.

Jak wykastrowały nas smartfony

W powszechnej i głębokiej redefinicji tego, czym jest i z jakimi kosztami wiąże się bycie współczesnym rodzicem swoją rolę odegrały też nowe technologie. A jedną z przełomowych był smartfon. Tak, to malutkie urządzenie, które trzymacie w dłoniach i na którym czytacie ten artykuł wywróciło do góry nogami to, jak spędzamy czas. Sprawiło, że nie znamy już poczucia nudy.

– Nuda jest bardzo ważnym elementem życia, bo jest motorem do tego, aby szukać aktywności, wyjść z domu, a przy okazji poznać nowych ludzi. Dawniej jak młody człowiek się nudził, to szukał aktywności poza domem. Dziś jak tylko zaczyna się nudzić, to sięga po smartfon, uruchamia serwisy społecznościowe, które powodują wystrzał dopaminy i to mu wystarcza – mówi Michał Kot, socjolog i były szef Instytutu Pokolenia, a ostatnio współautor z Bartoszem Marczukiem książki "Jak uniknąć demograficznej katastrofy”.

Zwraca on uwagę na silną korelację pojawienia się pierwszych smartfonów ze zmianą tego, jak nawiązujemy relacje i jak spędzamy wolny czas. A w konsekwencji także ze spadkiem dzietności.

– Premiera pierwszego iPhone’a to rok 2007. Na początku było to urządzenie drogie i trudno dostępne. Ale z czasem smatfony zaczęły się upowszechniać. W okolicach 2010-2011 roku ich posiadanie stawało się już normą. Jednocześnie masowe stały się media społecznościowe. I wtedy też bardzo mocno zaczęły rosnąć wskaźniki dotyczące poczucia samotności wśród młodych osób. Wzrasta też odsetek tych, którzy mają poczucie, że nie są dla nikogo ważni oraz osób, które nie są w związku – mówi Michał Kot.

Okładka książki "Jak uniknąć demograficznej katastrofy" fot. Wydawnictwo Prześwity
Okładka książki "Jak uniknąć demograficznej katastrofy" fot. Wydawnictwo Prześwity

W książce "Jak uniknąć demograficznej katastrofy” opisuje on wraz z Marczukiem sekwencję zdarzeń, która sprawiła, że dziś rodzi się mniej dzieci.

W skrócie wygląda ona następująco. Wolny czas spędzamy w domu, w samotności wgapieni w ekran. Relacje i aktywności w realu zastępowane są relacjami online. W tym prowadzonymi przez portale randkowe. A tam – co podkreśla prof. Scott Galloway z American Institute for Boys and Men – mężczyznom, szczególnie o przeciętnej atrakcyjności trudniej znaleźć partnerkę, bo mierzą się oni z wysokim odsetkiem odrzuceń. A bez fizycznego kontaktu rośnie odsetek osób samotnych, spada zaś realnych związków. 

Autorzy książki przywołują opublikowany na początku tego roku artykuł brytyjskiego "Financial Times’a” diagnozujący współczesną bezdzietność. Cytują, że o ile w drugiej połowie zeszłego wieku za spadek urodzeń odpowiadała mniejsza liczba dzieci w związkach, o tyle w wieku obecnym główną przyczyną jest brak związków, która jest następstwem osłabienia więzi i niszczącego wpływu smartfonów.

– A bez prawdziwych emocji, bliskości w świecie realnym, romantycznych związków, wreszcie seksu, którego też młodzi uprawiają mniej, zwyczajnie nie będzie dzieci. Najpierw muszą być emocje, relacja, związek, aspiracje, aby w ogóle młody człowiek pomyślał o kwestiach materialnych, czy stać go na dzieci. Kryzys relacji poprzedza kryzys dzietności. Ludzie nie mają dzieci, bo nie są w związkach – tłumaczy Micha Kot.

Do tego upowszechnia się kultura singlizmu. Nie tylko na Zachodzie jest kiepsko z relacjami, w Polsce także.

– To jak kula śnieżna. Widzimy, że inni w naszym otoczeni też nikogo nie mają. Mamy poczucie, że wszyscy tak żyją i nie widzimy potrzeby, aby cokolwiek zmieniać – mówi Kot.

Od Tindera do wesela? Niekoniecznie 

A nawet jeśli mamy poczucie, że czegoś w życiu nam brakuje, to z pomocą – choć to niedźwiedzia przysługa – znów przychodzą nam technologie zaspokajające nasze potrzeby bez udziału ludzi. Jeśli marzymy o tym, aby poznać "drugą połówkę” i wejść w związek, to instalujemy aplikację randkowe. Jednak tych de facto nie stworzono po to, aby ludzie się poznali, stworzyli szczęśliwy i długotrwały związek i aplikację odinstalowali ze swojego telefonu, lecz po to, abyśmy ciągle z niej korzystali. W końcu ich twórcy zarabiają na tym, że tym, że będziemy po nie sięgać, poświęcać im naszą uwagę oglądając reklamy czy płacić za opcje premium.

Nawet jeśli w końcu uda się poznać online kogoś z kim spotkamy się na żywo, to nierzadko okazuje się, że dopasowanie przez algorytm nie przechodzi próby rzeczywistości. Nie bez powodu opowieści w stylu "od Tindera do wesela" to raczej wyjątek niż reguła. Szczególnie, że nie od dziś wiadomo, że świat młodych kobiet i mężczyzn w Polsce znacznie się rozjeżdża. Różnice między kobietami a mężczyznami w wykształceniu, światopoglądzie i miejscu zamieszkania często okazują się tak wielkie, że randka w realu kończy się niepowodzeniem i rozczarowaniem.

A frustrację, także seksualną znów rozładowujemy w świecie online. A konkretnie w serwisach pornograficznych. Zwraca na to uwagę Mateusz Łakomy, podkreślając, że młode pokolenie wychowało się ze smartfonem w ręku a więc i z pornografią w dłoni. Efekty – nie tylko dla dzietności – są jednak zatrważające.

Fot. Shutterscotck / Roman Samborskyi
Różnice między kobietami a mężczyznami w wykształceniu, światopoglądzie i miejscu zamieszkania często okazują się tak wielkie, że randka w realu kończy się niepowodzeniem i rozczarowaniem. Fot. Shutterscotck / Roman Samborskyi

– Korzystanie z pornografii ma szereg negatywnych oddziaływań. Nie tylko pogarsza relacje w parze: podważa zaufanie, sprawia, że kobiety czują się mniej atrakcyjne, spada im libido, ale też z drugiej strony wysysa energię seksualną z mężczyzn, bo to mężczyźni częściej po nią sięgają. A kiedy to zrobią, to osiągają satysfakcję poza pożyciem z partnerką. Dodatkowo mają oni większe trudności w odczuwaniu seksualnej satysfakcji, przez co m.in. rzadziej decydują się na współżycie – tłumaczy Mateusz Łakomy.

Planeta Singli 

Ale smatfony to także media społecznościowe. A ich wpływ na spadającą dzietność opisuje choćby południowokoreański socjolog Hwang Sun-Jae. Badacz przyczyn szybkiego rozprzestrzeniania się niskiej dzietności upatruje w roli platform społecznościowych, które w jego ocenie przyśpieszają globalną monokulturę. Użytkownicy choćby Facebooka czy Instagrama widząc koszty związane z posiadaniem dzieci np. niezrealizowane podróże, nieodwiedzone atrakcyjne miejsca, nieskosztowane potrawy w modnych restauracjach, odkładają decyzję o potomstwie na później, aby nie stracić szansy choćby na przeżycie tego, co za wartościowe uchodzi w mediach społecznościowych.

"Dawniej ludzie mieli tylko lokalne porównania. Teraz widzą życie innych ludzi – w Nowym Jorku, Londynie czy Paryżu – i mają poczucie względnego ubóstwa. Czują, że ich życie nie jest wystarczająco dobre" – mówił w New Yorkerze Hwang Sun-Jae.

Słowem: lepsze życie jest gdzieś indziej. Z pewnością nie tam, gdzie są dzieci, ich głośna zabawa, ale też nieprzespane noce czy brzydko pachnące pieluchy.

I choć prawdą jest, że gdy w domu pojawia się dziecko, życie ich rodziców kompletnie się zmienia, to na pewno nie staje się wielką udręką, jak każą nam wierzyć media społecznościowe o czym pisaliśmy już w 2023 roku, pokazując jak TikTok, Instagram czy Facebook mogą utrwalać szkodliwe mity na temat rodzicielstwa. Prezentowana tam rzeczywistość, zwykle w ciemnych barwach może mieć bowiem dla dzietności negatywne konsekwencje.  

– Powstaje w nich fatalistyczna opowieść o rodzinie, posiadaniu dzieci, która z rzeczywistością niewiele ma wspólnego, a która pozbawia rodziców czystej radości, miłości i wdzięczności, którą dają nam dzieci. Kiedy utrwalany jest taki przekaz, to nie można dziwić się młodym osobom, że nie chcą mieć dzieci lub odkładają tę decyzję w czasie – mówiła w Magazynie SW+ Aleksandra Maciejewska, przedsiębiorca, a prywatnie matka trójki dzieci, która tego rodzaju narrację nazywa "rodzicielską martyrologią".

Fot. Shutterscotck / Anton Vierietin
W mediach społecznościowych istnieje przekaz, który pokazuje uroki życia bez dzieci. A jeśli pojawia się w nim rodzicielstwo, to podkreśla się jego koszty, związane z nim trudy i wyrzeczenia. Fot. Shutterscotck / Anton Vierietin

Ta narracja jest o tyle kluczowa, bo jak mawia prof. Marcin Napiórkowski, ludzie nie podejmują decyzji na podstawie faktów, lecz na bazie opowieści. Jeśli opowieść o rodzicielstwie nie jest atrakcyjna, to nic dziwnego, że ludzie wybierają alternatywę, czyli życie bez dzieci.

W mediach społecznościowych istnieje przekaz, który pokazuje uroki życia bez dzieci. A jeśli pojawia się w nim rodzicielstwo, to podkreśla się jego koszty, związane z nim trudy i wyrzeczenia. Do tego pokazując nierealne wzorce wzmacnia się presję na tych, którzy są już rodzicami, aby byli lepsi, jeszcze bardziej opiekowali się dziećmi, poświęcali im więcej czasu, uwagi. To zniechęca do rodzicielstwa – mówi Michał Kot i zwraca uwagę, że wpływ tego rodzaju przekaz płynie również z tradycyjnych mediów.

– Najgorszym artykułem, który pamiętam był tekst, w którym wymienione były spustoszenia jakie w czasie ciąży, porodu i okresie po nim robi dziecko w ciele matki. To były spustoszenia porównywalne z najgorszą chorobą. Cytuję z pamięci, ale dziecko było tam przyrównane z intruzem, który korzysta ze składników odżywczych matki. Czytając ten tekst można było pomyśleć, że dziecko to pasożyt. Z pewnością nie zachęca to młodych kobiet do zostania matkami – mówi Kot.

To oczywiście nie jest wyjątek. Wystarczy krótki rzut oka na tytuły artykułów czy sposób ich promowania w mediach społecznościowych, aby wyczuć niechęć do dzieci i matek z jednej strony, z drugiej promocję bezdzietności czy zastępowania rodzicielstwa opieką nad zwierzętami. I choć prawdopodobnie wynika to prostej przyczyny: bezrefleksyjnej pogoni za klikami poprzez wywołanie emocji u odbiorców, to jak każde działanie ma swoje konsekwencje.

– W mediach brakuje mądrych, czyli pogłębionych i szczerych, ale pozytywnych, czyli nieprzytłaczających opowieści o jasnych stronach bycia rodzicem i posiadaniu dzieci. Oczywiście bycie rodzicem to ogromne wyzwanie, nieustanny wysiłek, ale z drugiej źródło ogromnej radości. Żałuję, że zwykle czytamy tylko o tym pierwszym, bo jednowymiarowa opowieść może tylko zaszkodzić – mówi Michał Kot.

Z kolei Mateusz Łakomy przekonuje, że wpływ mediów na dzietność jest w Polsce widoczny. Na dowód przytacza protesty związane z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego ws. aborcji z 2020 roku.

– Mieliśmy wtedy olbrzymie protesty, które eksponowały negatywne konsekwencje tego, co może się stać, gdy dziecko urodzi się chore lub co może stać się matce w czasie porodu. Badania pokazują, że już po pierwszej fali tych protestów przez kilka tygodni spadła liczba nowych ciąż. I dotyczyło to głównie ciąż pierwszych i osób po 35 roku życia, czyli u osób, gdzie ryzyko wady płodu jest większe. Później, kiedy protesty ustały poziom ciąż wrócił do normy. A to oznacza, że ten bardzo silny, negatywny przekaz w mediach wpłynął na decyzję części rodziców, nie zaś sama istota wyroku TK – mówi Mateusz Łakomy.

Make Family Great Again

Technologie mogą być jednak sprzyjać dzietności. Oczywiście nie chodzi o wspomniane platformy mediów społecznościowych, dostarczających strumień pornografii czy aplikacje randkowe. Chodzi o te, które nie tylko żywią się naszą uwagą, ale też zwyczajnie ułatwiają życie, czyniąc je zdrowszym i lepszym.

To nowe technologie, które pojawiły się w okresie poprzedzającym wielki wyż demograficzny. Tak nazywany jest nagły wzrost liczby urodzeń, który odnotowano między latami 30. a 60. XX wieku. W Polsce największe nasilenie tego zjawiska miało miejsce po II wojnie światowej, zwłaszcza w latach 50. zeszłego wieku, kiedy na świat przychodzili przedstawiciele tzw. pokolenia baby boomers. Historyczne dane GUS pokazują, że w okresie powojennym wskaźnik dzietności (TFR) osiągnął szczyt wynosząc ponad 3,61. Zwykle zjawisko to tłumaczono ustaniem niesprzyjających prokreacji czynnikom, a do takich z pewnością należy II wojna światowa. Eksplozja urodzeń miała być odpowiedzią na koniec wojennego koszmaru, zresetowanie historii i nową na dzieją na przyszłość.

Fot. Shutterscotck / Roman Samborskyi
Dziecko to nie koszt. Aby odwrócić trend depopulacji naszego kraju musimy sprawić, aby rodzina była czymś atrakcyjna. Fot. Shutterscotck / Roman Samborskyi

Tyle tylko, że być może to tylko część wyjaśnienia tego, co złożyło się przyczyny wielkiego wyżu demograficznego. Tak przynajmniej uważa publicysta The Atlantic Derek Thomson, który na swoim Substacku udowadniał, że między latami 20. a 50. XX wieku ówczesne gospodarstwa domowe przeżyły wręcz minirewolucję technologiczną. Pojawiały się w nich lodówki, kuchenki, odkurzacze, pralki.

"Ten skok postępu technologicznego w sektorze gospodarstw domowych obniżył koszty posiadania dzieci i spowodował wzrost dzietności" – pisał Thomson cytując ekonomistę Jeremy’ego Greenwooda.

Po drugie. Za sprawą znów technologii, lecz medycznych w tym samym okresie aż o 94 proc. spadł wskaźnik umieralności matek. Było to związane z masową produkcją penicyliny i rozpowszechnieniem się antybiotyków, co skutkowało m.in. zmniejszeniem przypadków sepsy, co było przyczyną 40 proc. zgonów matek i zwiększeniem liczby cesarskich cięć, które stały się powszechniejsze.

Po trzecie. Amerykański rząd zdecydował wówczas o wprowadzeniu gwarantowanych przez państwo tanich kredytów hipotecznych z niskim wkładem własnym, co doprowadziło do drastycznego wzrostu wskaźników posiadania własnego domu wśród młodych par.

"Programy ubezpieczeń hipotecznych doprowadziły do ​​3 milionów dodatkowych urodzeń w latach 1935-1957, czyli około 10 procent nadwyżki urodzeń w okresie wyżu demograficznego" – pisały ekonomistki Lisa Dettling i Melissa Schettini Kearney, pokazując jak kredyt hipotetyczny przygotował grunt pod wyż demograficzny w USA w okresie kwitnącej gospodarki.

Ale i na tym nie koniec, bo ważna była też kwestia kulturowa. A konkretne poytywna opowieść o rodzicielstwie. Jak pisze Derek Thomson ówczesna branża reklamowa i wydawnicza "podnosiły rangę rodzicielstwa a popularne magazyny wychwalały zalety domowego ogniska".

"Duże rodziny stały się normą, aspiracją i zaraźliwym zjawiskiem społecznym" – pisał Thomson zwracając uwagę, że rewolucja przemysłowa przerodziła się w ruch kulturowy.

Aby odwrócić trend depopulacji naszego kraju musimy sprawić, aby rodzina była czymś atrakcyjna. Zmienić o niej narrację, o czym pisał niedawno Wojciech Kardyś, ekspert od komunikacji. 

Do tego być może współczesne technologie mogłyby bardziej służyć człowiekowi i sprzyjać rodzicielstwu, a mniej big techom do monetyzowania każdej chwili naszego życia. Pytam o to Mateusza Łakomego, a ten odpowiada, że trzeba pilnie ograniczyć dzieciom i nastolatkom dostęp do smartfonów, szczególnie w okresie dorastania, bo negatywny wpływ na ich poczucie samotności i umiejętność budowania relacji widoczny gołym okiem.

– Mają one tak wiele negatywnych konsekwencji (nie tylko dla dzietności rzecz jasna), że niebawem dawanie dziecku smartfona będzie postrzegane jak dawanie mu papierosów albo alkoholu. Takie ograniczenie jest w regulacyjnym zasięgu państwa, szczególnie że cieszy się wysokim poparciem społecznym – mówi Łakomy.

Z kolei sztuczną inteligencję Łakomy zaprzągłby nie do tego, aby zastępowała przyjaciół naszym dzieciom, lecz aby pełniła rolę rodzinnego asystenta. Nie takiego, który będzie żywił się naszą uwagą, lecz wręcz przeciwnie: odciągnie nas od ekranów.

– Taki asystent mógłby być wsparciem dla rodziców, który będzie służył sprawdzoną wiedzą, hamował nadopiekuńczość, ale też wspomagał w budowaniu ich relacji ze sobą zachęcając, aby np. wyszli na randkę. Może nie tyle rezerwował im stolik w restauracji, ale mówił: odłóż już smartfon, twoja żona jest tuż obok, zabierz ją do teatru albo na koncert. Spędźcie czas razem – mówi Łakomy.

Kto wie? Może będą z tego dzieci.