Rządzą ci, którzy piszą algorytmy. Czy to koniec państw narodowych?

Kiedyś wystarczyło mieć armię, dziś trzeba mieć też aplikację. Sztuczna inteligencja zmienia reguły gry, państwa tracą monopol na władzę, a prawda jest tylko wariantem. Dr Grzegorz Lewicki, prognostyk i ekspert ds. nowych technologii, stawia mocną tezę: przyszłością rządzą nie politycy, lecz ci, którzy znają algorytmy. 

Rządzą ci, którzy piszą algorytmy. Czy to koniec państw narodowych?

Wielkie firmy technologiczne, zwane też big techami, są dziś silniejsze niż wiele państw na świecie. Niektóre kraje, np. Dania, próbują regulować stosunki z tymi podmiotami, tworząc takie stanowiska jak ambasador cyfrowy, inne – a do nich należy niestety Polska – są przez wielkie korporacje wręcz skolonizowane.

To nie prezydenci, premierzy ani generałowie rozdają dziś karty, lecz twórcy kodu i właściciele danych. To, co rozumiemy jako "rzeczywistość", jest konstruowane na bieżąco jako strumień doświadczeń i reakcji na platformach cyfrowych.

Żyjemy w czasach, gdy technologia jest synonimem władzy, w epoce niesamowitego przyśpieszenia, rewolucji. Trudno się w tym wszystkim odnaleźć, a żeby nie zwariować, trzeba porzucić stare myślenie o geopolityce. W tym może pomóc dr Grzegorz Lewicki, prognostyk i analityk spraw międzynarodowych dla sektora militarnego, wiceprezes kalifornijskiego International Society for the Comparative Study of Civilizations, autor koncepcji nowego średniowiecza. Ono nie nadchodzi wcale ogniem i mieczem. Poddajemy mu się niemal dobrowolnie. Sami akceptujemy jego zasady, a te napisały nam przepotężne big techy.

Rafał Pikuła: Zacznijmy od podstaw: sztuczna inteligencja i geopolityka – czy to już ten moment, kiedy AI realnie wpływa na światową politykę?

Greg Lewicki: Zdecydowanie tak. AI już teraz staje się mnożnikiem siły państw – czymś, co napędza i będzie napędzać globalną rywalizację, a dokładniej: kooperywalizację, czyli mieszankę współpracy i rywalizacji, która będzie kształtować świat przez najbliższe dekady. AI to rewolucja porównywalna do rewolucji przemysłowej, o czym szczegółowo rozmawiamy w książce "Światy AI" razem z dr. inż. Jerzym Ramertem. W skrócie: kto dziś zaprzęga AI do działania, ten może zyskać przewagę w sprawczości na długie dekady – tak było kiedyś z silnikiem parowym, lotnictwem czy różnymi nowymi rodzajami uzbrojenia.

AI jest game changerem w globalnej układance? 

I to dosłownie. Sztuczna inteligencja, w połączeniu z innymi technologiami – energetycznymi, obliczeniowymi (np. komputacja kwantowa) – staje się fundamentem potęgi państw. Spójrzmy na USA – mówiło się, że ich czas jako globalnego hegemona się kończy. Tymczasem stworzyli największy i najpotężniejszy klaster big tech na świecie – Google, Microsoft, Apple, Nvidia, Oracle i inne. To już nie tylko firmy. W mojej książce "Geopolityka technologii" traktuję big techy jako częściowo niezależne od państwa narzędzia jego wpływu geopolitycznego.  

Tak jest przynajmniej w świecie Zachodu, gdzie big techy z jednej strony podlegają prawu kraju, w którym mają główną siedzibę, ale z drugiej mają też pewną suwerenność jako prywatne firmy. Inaczej oczywiście jest w Chinach, gdzie rodzime wielkie firmy są bezpośrednio zależne od politbiura, a ich "prywatność" jest raczej fasadowa.

Okazuje się więc, że kapitał i technologia mają narodowość, a firmy to geopolityczni gracze.

To potężne mechanizmy i organizacje. Te korporacje mają własnych lobbystów, dyplomatów, czasem z większą siłą przebicia niż państwa. I tradycyjne podmioty, czyli państwa narodowe, muszą to rozumieć. Na przykład Dania, odpowiadając na ten trend, wprowadziła urząd ambasadorów cyfrowych – dyplomatów oddelegowanych do kontaktów z firmami, a nie krajami. 

I taki dyplomata rozmawia o geopolityce AI.

AI tworzy nowe czynniki mocy państwa i winduje do rangi kluczowych zasobów dane, moc obliczeniową, talenty inżynieryjne oraz instytucje, które to wszystko spajają.

Tak jak kiedyś ropa czy uran w jakimś punkcie historii nagle dawały państwom wielki wzrost wpływów politycznych, tak dziś tym zasobem stają się dane czy kompetencje AI. A przy okazji AI modyfikuje dotychczasowe formy władzy – informacyjnej, militarnej, gospodarczej.

To bardziej ewolucja, rewolucja czy reset?

Tu mamy do czynienia z kompletnym resetem. Tak jak np. konnica mongolska w grze "Cywilizacja" przyspieszała prowadzenie wojen i pozwalała szybciej zdobywać kontrolę nad dużymi obszarami lądu, tak AI zmienia sposób kontroli nad informacją. Może tworzyć własne bańki informacyjne, podważać stare struktury wpływu i tworzyć nowe – np. algorytmy wpływające na percepcję społeczeństw. Np. USA kontrolują kluczowy przepływ informacji w Amerykach, Europie, części Afryki. Chiny powoli wchodzą w Afrykę i coraz mocniej w globalną percepcję – chociażby przez TikToka. 

 class="wp-image-5544734"
Źródło: G. Lewicki, 30 lat internetu w Polsce, 300research, 2020.

Ale AI to też manipulacja?

Zdecydowanie. AI umożliwia zalew informacyjny, czyli produkcję nadmiaru treści – często wzajemnie sprzecznych, kontrfaktycznych, tworzących chaos, formujących percepcję w określonych sposób. Na przykład Rosja generuje mnóstwo treści i tworzy huby informacyjne siejące – lub wspierające – nieufność obywateli państw Zachodu wobec własnego sektora publicznego. 

Z kolei zaplecze Donalda Trumpa skutecznie obrzydziło masom ludzkim Demokratów, nie tylko wykazując realne przewiny tej frakcji, ale też teoriami spiskowymi QAnon o satanizmie, kanibalizmie, UFO czy jaszczuroludziach. Da się? Da się. 

To element tego, co nazywam "nowym średniowieczem" – kiedyś mieliśmy zapaść informacyjną z niedoboru informacji, a dziś mamy zapaść z przesytu. Nasz mózg nie przetwarza już wszystkiego. Wybieramy to, co pasuje do naszych przekonań – prawda staje się jednym z wielu "negocjatorów porządku".

To, co rozumiemy jako "rzeczywistość", jest konstruowane na bieżąco jako strumień doświadczeń i reakcji na platformach cyfrowych. Ważna jest nie tylko i nie przede wszystkim prawda, lecz utrzymanie uwagi, zainteresowania i pobudzenia odbiorcy.

Ważne jest to, żeby dostawał stymulujące i spójne z przekazem doświadczenia. Do tego nie trzeba w ogóle mediów tradycyjnych, lecz wystarczy sieć społecznościowa na smartfonie.

Czyli żyjemy w epoce, w której prawda niekoniecznie jest najważniejsza?

Dla wielu osób – nie. To wiedział już Platon, gdy mówił, że większość woli mniemania (doxa) niż wiedzę (episteme). Nie wszyscy, ale jednak większość.

Człowiek myśli tak: jeśli coś pasuje do mojego światopoglądu, to jest "prawdziwe" wystarczająco.

Jak w Matrixie: jeśli fałszywa rzeczywistość smakuje lepiej – to ją wybieramy. Sztuczna inteligencja nie tylko automatyzuje wiedzę, ale też rozmywa granicę między tym, co realne, a tym, co wygodne. A to potężne narzędzie w rękach państw i korporacji.

Czy wobec tego rola dziennikarzy i „opiekunów informacyjnych” wzrośnie?

Tak, ale tylko tam, gdzie będzie na to popyt. Prawdziwe dziennikarstwo śledcze może zyskać na wartości. Ale jednocześnie prawda coraz częściej będzie tylko opcją – jedną z wielu wersji narracji. Zobaczymy też odrodzenie twórczości bezimiennej, jak w średniowieczu. Znowu liczy się przekaz, nie autor. Wszystko to wpływa na to, jak postrzegamy świat, politykę, społeczeństwo.

A jeśli mielibyśmy się pobawić w "Heroes" czy "Cywilizację" – jak wygląda mapa geopolityczna AI?

Główni gracze to USA i Chiny. Europa? Trochę jak muzeum – dużo myśli, mało czynów. Nie ma własnych big techów, nie ma efektu skali, nie ma dynamiki. Jedyny taki potencjalny big tech, "europejski Paypal" – czyli Wirecard – okazał się pralnią rosyjskich pieniędzy. Do tego 27 państw narodowych w UE oznacza 27 punktów potencjalnej infiltracji, przez co trudniej nam budować big techy. Wystarczy skorumpować jedno państwo, żeby mieć dostęp do informacji wrażliwych i łatwiej rozgrywać przeciw sobie protekcjonizmy państw europejskim. A przez to blokować wielkie projekty technologicznie.

A potencjalne czarne łabędzie? Kto może namieszać?

Indie mają ogromny potencjał technologiczny i demograficzny, ale muszą przejść przez fazę konsolidacji. Emiraty Arabskie chcą być Doliną Krzemową Bliskiego Wschodu – inwestują, budują. Z kolei Izrael ma talenty, ale – przynajmniej formalnie – ograniczoną skalę działania. Polska? Mamy świetnych inżynierów, ale brakuje nam instytucji, skali, wizji. To może być albo szansa, albo kolejny stracony moment.

Czyli wyścig trwa?

Trwa i przyśpiesza. AI zmienia wszystko – od struktury władzy po percepcję rzeczywistości. Kto dziś zapanuje nad danymi i algorytmami, jutro będzie miał władzę nad świadomością społeczeństw.
W Geopolityce technologii nazywam tę władzę wiedzowładzą – czyli kontrolą nad tym, co jest "wiedziane" i co jest "mniemane". A to w XXI wieku najcenniejszy zasób. Prawie tak samo ważna jest stanardowładza - czyli władza nad tym, jakich technologii (najlepiej naszych!) używają inni.

Główni gracze to USA i Chiny. Europa? Trochę jak muzeum – dużo myśli, mało czynów. Ilustracja: Master1305/Shutterstock

Jednak, co paradoksalne — i pisał o tym też Tomasz Stawiszyński w “Uciecze od bezradności”— im więcej mamy zaawansowanej technologii, im więcej sztucznej inteligencji, tym częściej obserwujemy odrodzenie myślenia magicznego.

Zdecydowanie. Zresztą Arthur C. Clarke mówił, że "każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii". I właśnie o to chodzi. Na części konferencji technologicznych widać dużą dozę jakby technoszamanizmu, czyli – w moim rozumieniu – przypisywania technologii roli wyzwalającej i zbawczej. Słabszą wersją tego podejścia jest technosolucjonizm, który zakłada, że każdą społeczną bolączkę rozwiążemy aplikacją, że wszystko da się "zoptymalizować". Ale z drugiej strony to rodzi też społeczne napięcia, polaryzację, nierówności.

Bo AI stała się takim... potworem z bajki. Ludzie się boją, że zabierze im pracę, zniszczy rynek, zmieni wszystko. Ale z drugiej strony — i to widzę bardzo wyraźnie — powstaje coś w rodzaju Kościoła AI. Ludzie traktują sztuczną inteligencję niemal religijnie, jako coś absolutnie przełomowego. 

Tak, to bardzo ciekawe zjawisko. Bo z jednej strony traktujemy AI jako narzędzie – i słusznie – ale z drugiej strony pojawiają się jej wyznawcy. Obserwuję też rosnące rozwarstwienie: są ludzie, którzy doskonale rozumieją technologię, posługują się nią na co dzień, używają jej do pracy, nauki, życia. Ale jest też ogromna grupa coraz bardziej wykluczonych, którzy nie mają ani dostępu, ani języka, ani narzędzi, by nadążyć za tą rewolucją.

To nie pierwszy raz, kiedy technologia dzieli ludzi. W książce "Power and Progress" Simona Johnsona i Darona Acemoglu pokazano, że technologia nie od razu przynosi dobro całemu społeczeństwu. Na początku tworzy wygranych i przegranych. Najpierw służy tym, którzy mają przewagę, dopiero później korzyści "skapują" na pozostałych.

Zgadza się. To bardzo ważny punkt. Technologia bardzo często na początku służy wybrańcom – tym, którzy mają kapitał, wiedzę, władzę. Dopiero z czasem, gdy tanieje, staje się powszechna, trafia do szerszych warstw społecznych. Ale zanim to nastąpi, tworzy potężne rozwarstwienia. Spójrzmy na przykład trójpolówki. Najpierw korzystali na niej możni, duchowieństwo, właściciele ziemscy. Chłopi dopiero potem zaczęli uprawiać żyźniejszą ziemię dla siebie, ale wcale nie oznaczało to dla nich łatwiejszego życia. Oni po prostu musieli czekać, aż zyski na nich skapną.

To przypomina dzisiejszą sytuację: mówi się ludziom „technologia przyniesie postęp”, ale nikt nie definiuje, co to znaczy. Jaki to postęp, dla kogo i kiedy?

Właśnie. Używa się tych wielkich słów – innowacja, rozwój, przyszłość – ale nie padają podstawowe pytania: dla kogo? Na jakich warunkach? Kosztem czego?

Z jednej strony mamy ten rozbuchany technooptymizm. U nas, w Polsce często kopiujemy mindset z Doliny Krzemowej – trzeba wierzyć, że każda firma musi mieć AI, każda aplikacja blockchain, a najlepiej jedno i drugie.

Jest taki mem internetowy, gdzie podczas rozmowy o pracę szef mówi: "Sprzedaj mi ten długopis", a kandydat odpowiada: "Jest smart, ma AI". Mógł jeszcze dodać, że posprząta. Pamiętajmy, że ten AI hype spełnia też ważną, konkretną funkcję – ma przyciągać inwestycje. A przecież inwestycji jako Polacy chcemy. Dlatego też musimy poniekąd zaakceptować ten specyficzny branżowy optymizm. 

I to działa?

Oczywiście.

Bańka rośnie, pęka, a potem znowu urośnie. Z drugiej jednak strony mamy sceptyków. Bardzo silnych. I to też jest potrzebne, bo ten sceptycyzm ma funkcję społeczną — ostrzegania. AI już teraz generuje realne problemy społeczne.

Weźmy choćby taką niewinną aplikację jak Replika. Udostępnia ona chatboty, które modelują konkretne osobowości i mogą być "przyjaciółmi" użytkowników.

A są?

W pewnych przypadkach – tak. Przykład: osoba z autyzmem, która nie rozumie, dlaczego ktoś zareagował w określony sposób, może zapytać Replikę: "dlaczego on tak powiedział?" – i dostaje sensowne wyjaśnienie. To może pomóc. Ale są też ci, którzy popadają w toksyczną zależność. Znam przykład osoby, która mówi: "lepiej mi się rozmawia z moją AI-przyjaciółką niż z ludźmi. Ona zawsze mnie rozumie, nigdy nie ocenia, zawsze ma czas."

Tylko że potem wychodzi w świat i... zawód?

Tak. Bo relacje ludzkie są skomplikowane. Ludzie mają swoje wady, humory, ograniczenia. A AI? Może być cierpliwe, dopasowane, zawsze dostępne. Taka osoba, skonfrontowana z realnością, mówi: "to są gorsze relacje niż te, które mam z botem." I nagle tracimy coś ważnego. Bo w życiu nie chodzi tylko o to, aby "mieć" relację, ale też umieć tę relację tworzyć, rozwijać i otaczać troską. A jak dostajesz gotową relację, w pełni adaptującą się do twojej woli, to co? Spełnisz na przykład potrzebę relacji, ale zanim się obejrzysz, wypadniesz z możliwości reprodukcyjnej. Nie założysz rodziny, nie przekażesz dalej kultury, genów, nie wychowasz kolejnego pokolenia. Z punktu widzenia państwa to już nie jest tylko problem osobisty, to niebezpieczeństwo i wyzwanie strategiczne.

Brzmi poważnie. Zwłaszcza w kontekście kryzysów demograficznych, tożsamościowych, społecznych…


Dokładnie tak. AI nie tylko zabiera miejsca pracy. Ona zmienia cały krajobraz społeczny. Są ludzie, którzy chowają się w mikrokultury – np. gamerzy, którzy całe życie spędzają w Skyrimie czy innym świecie. Ale jak pokazujemy z Jerzym Ramertem w "Światach AI", te gry będą jeszcze bardziej adaptacyjne – tworzone przez AI, fabuły proceduralne, dostosowane do gracza. Będzie coraz trudniej wyciągnąć ich z tych światów. I to wpływa też na coś większego: jedność kulturową, spójność narodową. To są realne wyzwania dla bezpieczeństwa narodowego. 

I co można z tym zrobić? 

Rozważa się różne rzeczy. Na przykład – wielu Polaków nie chce iść do wojska. Jeśli byłaby wojna, wyjechaliby, jeśli tylko by mogli. 

To jest szerszy problem, który dobrze opisał Jakub Dymek z Marcinem Giełzakiem w podcaście "Dwie lewe ręce" – mamy do czynienia ze zwrotem egoistycznym. Ludzie coraz częściej wybierają swoje dobro ponad wspólnotę.

I może nie ma się co dziwić, skoro wspólnota nie daje im już poczucia sensu. To właśnie pytanie, które musimy dziś sobie zadać: jaką wspólnotę chcemy budować w erze AI? Bo jeśli nie odpowiemy, zbuduje ją za nas algorytm.

W naszych czasach technologia coraz bardziej kształtuje człowieka. A właściwie – przekształca. W jakim kierunku to zmierza?

Mamy do czynienia ze zwrotem cywilizacyjnym. To nie jest tylko kwestia technologii jako narzędzia. Ona już dawno przestała być neutralna. Mówimy o głębokiej transformacji kultury, tożsamości, wspólnoty – na poziomie strukturalnym. Trafnie diagnozuje to dr Konrad Maj z SWPS. Wskazuje, że mamy do czynienia z narastającą kulturą narcystyczną – napędzaną przez media społecznościowe. Młodzi ludzie są coraz bardziej skoncentrowani na sobie, swoim wizerunku, rozwoju osobistym, ale niekoniecznie społecznym czy wspólnotowym.

Jak ty, jako ojciec i analityk, próbujesz się w tym wszystkim odnaleźć?

Bardzo osobiście. Niedawno mój syn miał komunię. Dostał mnóstwo prezentów – był tym zaskoczony. Zapytałem go, jak się z tym czuje. Odpowiedział: "Wiesz, tatusiu, trochę tego za dużo". I naprawdę mnie to wzruszyło. Opowiedziałem tę historię znajomym, a jeden z nich rzucił półżartem, że chyba wychowujemy dziecko w ubóstwie. Ale to nie jest ubóstwo – to jest równowaga.

Uczymy syna życia w balansie między światem analogowym a cyfrowym. U nas piłka, sport, czas offline są równie ważne – a często ważniejsze – niż siedzenie z telefonem w ręku. Staramy się pokazywać mu, że telefon to narzędzie – nie przestrzeń życia. A to przecież wielki paradoks współczesności.

Kiedyś matka krzyczała na dziecko, że za długo grało w piłkę na dworze. Dziś niejedna krzyczy, bo nie może go wyciągnąć z pokoju, żeby w ogóle wyszło na zewnątrz.

W takim podejściu jest coś systemowego. Myślisz, że to klucz do budowania odporności kulturowej?

Zdecydowanie. Jeśli chcemy zachować trwałość struktur takich jak państwo narodowe, kultura wspólnotowa, to musimy zadbać o to, by życie online i offline było w równowadze. To nie jest tylko sprawa zdrowia psychicznego czy jakości życia. To sprawa strategiczna.

W Danii na przykład wprowadzono bardzo ciekawą narrację tożsamościową. Duńczycy odwołują się do dziedzictwa wikingów i mówią: "Chcemy, by nasze dzieci rozwijały się harmonijnie – tak jak nasi przodkowie żyli w zgodzie z naturą i wspólnotą". W tę narrację wkomponowano pojęcie równowagi cyfrowej. I to najwyraźniej działa – nie tylko jako polityka edukacyjna, ale jako wspólna opowieść o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy.

W Polsce też zaczynają się pojawiać tego typu inicjatywy, ale one są wciąż niedostatecznie wspierane systemowo. Współpracuję z jednym z projektów, którego celem jest stworzenie alternatywnych form aktywności społecznej dla młodych. Nazywam to „prospołeczną służbą młodych”.

Brzmi poważnie. Co to właściwie oznacza?

Chodzi o wprowadzenie programów, które pozwalają młodym ludziom jeszcze w trakcie studiów odbywać staże i angażować się w działalność społeczną. Na przykład w schroniskach dla zwierząt, ze strażą pożarną, w domach opieki, organizacjach pomocowych czy nawet w konkretnych firmach. To nie tylko pomaga innym – to buduje kapitał społeczny uczestników. Poznają ludzi spoza własnej bańki informacyjnej, uczą się empatii, odpowiedzialności, współdziałania.

I to może być bardzo praktyczna alternatywa dla przymusowej służby wojskowej – coś, co buduje odporność społeczną kraju, ale bez konieczności militaryzacji. Nie każdy młody człowiek chce zakładać mundur, ale większość chce być użyteczna, czuć się potrzebna.

Czy to w ogóle gdzieś działa?

Oczywiście – ale różnie, w zależności od kraju i kultury. Na przykład w Korei Południowej to się nie sprawdza. Tam funkcjonuje silna etyka konfucjańska – służba wojskowa to święty obowiązek, a wszelkie "zamienniki" są traktowane jako wygodnictwo. Ale na Tajwanie już zupełnie inaczej – tam młodzież odbywa staże społeczne i technologiczne jako alternatywę dla służby w armii.

Na Filipinach stworzono trzytorowy i punktowany system NSTP podczas studiów – jest ścieżka społeczna, edukacyjna i paramilitarna. W ramach studiów można wybrać, w jaki sposób chce się służyć państwu. I to naprawdę działa. Ale jak widzimy na tych przykładach z Azji, każde takie rozwiązanie musi być dopasowane kulturowo do specyfiki konkretnego kraju. Unia Europejska nie mogłaby wprowadzić jednego modelu dla wszystkich krajów – potrzebne są profile narodowe, zgodne z lokalną tożsamością.

A w Polsce?

My wciąż jesteśmy na etapie oporu. Jak powiedział Piłsudski: "Polacy chcieliby wolności za dwa grosze i dwie krople krwi". To jest głęboka prawda. Ale jeśli chcemy budować realną wspólnotę – musimy znaleźć sposób na wciągnięcie młodych do działania. Nie przez przymus, ale przez sens, narrację, możliwość wpływu. Nasze Ministerstwo Obrony jest świadome tego wyzwania.

Tymczasem technologia pędzi dalej. Co po sztucznej inteligencji?

Na horyzoncie mamy kolejny game changer – technologie kwantowe. One zrewolucjonizują całą infrastrukturę obliczeniową. Komputacja kwantowa to nie tylko skok wydajnościowy – to również przełom w kosztach energetycznych, czyli także finansowych.

Na VivaTech w Paryżu mówiło się, że do 2030 roku wszystko będzie jasne. Kto zainwestuje wcześniej, kto stanie się early adopterem – ten zdobędzie przewagę geopolityczną. I nie mówię tu tylko o państwach. Wielcy gracze to dziś także big techy – firmy z budżetami większymi niż niejedne rządy. One już dziś pracują nad kwantowymi przyspieszaczami AI. To będzie kolejna technologiczna i geostrategiczna rywalizacja.

Rozwój technologii oznacza nowe, wielkie rozdanie na świecie. Oznacza nowych zwycięzców i ludzkie masy przegranych. Ilustracja: Master1305/Shutterstock

Czy jesteśmy gotowi na tę nową epokę?

Nie. I nie tylko my, Polacy. Świat nie jest gotowy mentalnie, społecznie, regulacyjnie. Dlatego równolegle z rozwojem technologii musimy rozwijać refleksję, etykę, nowe formy edukacji i wspólnotowości. Bez tego zostaniemy w tyle nie tylko jako państwo, ale jako ludzie.

Jeśli technologie kwantowe zbliżają się do momentu przełomu, to jakie będą tego krótkoterminowe skutki?

Krótkofalowo, tzw. early adopterzy, pierwsi wdrożyciele, dostaną do ręki cyfrową bombę atomową. Będą mogli hakować, skutecznie nadzorować, kontrolować inne systemy oraz przewidywać wydarzenia w systemie międzynarodowym – także dzięki wsparciu AI. To oznacza ogromną przewagę.

Ale na tym się nie skończy. Przewaga pionierów kwantowych będzie duża, ale zacznie topnieć. Nastąpi adaptacja. Wtedy pionierzy powiedzą: "skoro inni mają już naszą technologię, to my będziemy jej mieć więcej”, żeby utrzymać się na przodzie peletonu. Powiedzą: "chcemy jeszcze więcej mocy", a więc potrzebujemy jeszcze więcej energii. A więc też zasobów. Rozpocznie się nowy wyścig – aż do granic zasobów naszej planety.

Czyli mimo technologicznego skoku ciągle ogranicza nas dostępność surowców?

Tak. I to prowadzi do logicznego konfliktu z kapitalizmem. Bo system oparty na nieskończonym wzroście trafia na fizyczne granice. Więcej nie da się zrobić, jeśli nie mamy więcej energii i surowców. Chyba że… zrobimy kolejny skok.

Skok, czyli?

Reaktor fuzyjny. Przypomina mi się świat z gry "Fallout". Postapokaliptyczna rzeczywistość, w której game changerem stała się właśnie energia z fuzji jądrowej. Taki reaktor napędzał pojazdy, pancerze robotyczne, całe osiedla, dawał przewagę militarną i energetyczną.

Jeśli fuzja stanie się rzeczywistością, przeskoczymy do kolejnego progu – w niektórych aspektach jeszcze bardziej wykładniczego niż dziś. I będziemy mieli do czynienia z "mocarstwami fuzyjnymi".

Czyli dziś mamy mocarstwa AI-owe, za chwilę kwantowe, a potem fuzyjne?

Tak. To kolejne poziomy, jak w grze "Cywilizacja". Sid Meier, twórca tej serii, powiedział kiedyś, że jego celem było pokazanie ludziom realnych dylematów rozwojowych. Cambridge Centre for the Study of Existential Risk opracował nawet  tym duchu mod do "Cywilizacji", w którym nowym drzewem technologicznym jest sztuczna inteligencja. W zależności od zarządzania – może pomnożyć dobrobyt albo zniszczyć ludzkość.

To niepokojąco przypomina rzeczywistość.

Choć zabrzmi to brutalnie, logika globalnej władzy opiera się na tym, że dobrze wdrożone technologie działają jak boostery skuteczności państwa lub klastrów państw. A skuteczność uzyskana dzięki temu daje wielorakie wpływy globalne.

Dobrym przykładem jest Stargate, projektowany ekosystem technologiczny amerykańsko-arabski w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Będzie on narzędziem westernizacji cywilizacji islamskiej, czyli zbliżenia dwóch cywilizacji dzięki technologii. I nie tylko o Emiraty chodzi.

USA współpracują też z Arabią Saudyjską w kwestii technologii. Amerykanie mają know-how, a Saudowie pieniądze. Ale tu wyjściowo będzie trudniej uspójniać skrypty kulturowe dwóch cywilizacji niż w Emiratach, bo w Arabii panuje wahhabizm, radykalna wersja islamu. 

Mówię o tym, by pokazać, że technologia i kultura mogą na siebie oddziaływać i wzajemnie się warunkować. Podobnie z geopolityką i kulturą, choć większość analityków geopolitycznych jest na to niestety ślepa.

Z tej ślepoty zapewne mogą wynikać nieporozumienia strategiczne.

Często wynikają! Pierwszy z brzegu przykład: rozbite w pył mrzonki Niemiec o tym, że Rosję da się na obecnym etapie dziejów zbliżyć cywilizacyjnie do Zachodu. Widać to było, gdy Rosja najechała Ukrainę w 2022 roku. Najpierw było niedowierzanie, że w ogóle wojna, a potem zdziwienie, że przywódca prawosławia w Moskwie, czyli patriarcha, wspiera wojnę i błogosławi bomby. Ale przecież to było do przewidzenia! Moskwa się świadomie dewesternizuje i używa do tego religii: chrześcijaństwo jest w Rosji traktowane instrumentalnie, a głowa Kościoła jest równocześnie członkiem FSB, czyli dawnego KGB.  Występuje ścisły sojusz państwa i Kościoła funkcjonującego jako przybudówka służb.

Dlatego wolne chrześcijaństwo europejskie, w tym ostatnio coraz bardziej także europejskie prawosławie, traktuje się w Rosji jako zagrożenie. Moskwa chce kontrolować nawet zbiorową duszę religijną. I robi to wszelkimi dostępnymi środkami.

Brzmi jak zupełnie inna cywilizacja.

I jest. Musimy zrozumieć, że ludzie w różnych cywilizacjach zupełnie inaczej myślą. Aby to pokazać, stworzyłem ze współpracownikami Indeks Bezpieczeństwa Cywilizacyjnego, który ilustruje z jednej strony powinowactwo polityczno-instytucjonalne (oś X), a z drugiej powinowactwo kulturowe (oś Y) między krajami z różnych cywilizacji. Jeśli nałożymy na to moc poszczególnych państw (rozmiar koła), to okaże się, że państwa tworzą usieciowione klastry, do których jest nam bliżej lub dalej - z jednej strony kulturowo, z drugiej instytucjonalnie i politycznie. I te klastry mają konkretną siłę przyciągania geostrategicznego.

Źródło: G. Lewicki, Indeks Bezpieczeństwa Cywilizacyjnego, konferencja „Polska w Europie jutra”, Komitet Prognoz PAN, Sesja V, Panel VI, 18-19 listopada 2021. Klaster ciemnoniebieski stanowią państwa zachodnie.

To ważne dla bezpieczeństwa, bo decydując się na konkretne technologie energetyczne, obronne czy  projektując politykę migracyjną, musimy uwzględniać bezpieczeństwo cywilizacyjne Polski. Czyli bezpieczeństwo wynikające z bycia częścią konkretnego klastra i dystansu cywilizacyjnego do innych klastrów. Oczywiście ten system klastrów nieustannie ewoluuje, rusza się. Trzeba to monitorować.

A jak Polska ma się odnaleźć w tej układance? Czy możemy stworzyć coś na wzór Stargate? 

Sami nie damy rady. Mamy potężne talenty – polska edukacja była i nadal jest świetna, wystarczy wspomnieć o tradycji szkoły lwowsko-warszawskiej. Ale nie mamy kapitału. A bez kapitału talenty odpływają.

Musimy szukać sojuszy: w Unii Europejskiej, z USA, z państwami skandynawskimi, w formacie NATO. Chodzi o budowanie wspólnych standardów i technologii – w idealnym świecie ograniczonych tylko do "naszych". Paradoksalnie potrzebujemy dwóch rzeczy: technoszamanizmu, który przyciągnie uwagę i inwestycje, i technorealizmu, który zapewni, że nie skończymy jako państwo skolonizowane technologicznie. 

Czyli, mówiąc brutalnie – jeśli wszystko będzie w modelu TAAS (Technology as a Service), to wystarczy, że ktoś odetnie nam dostęp i zostajemy z niczym?

Dokładnie tak. Technologiczna zależność może być bardzo łatwa do skapitalizowania politycznie – kupujemy dostęp do technologii i dostajemy brawa na stojąco, za to, jak dbamy o rozwój. Ale długofalowo….  nie mamy żadnej kontroli nad infrastrukturą. Ktoś inny sprawuje standardowładzę. Może nam wyciągnąć wtyczkę i spadamy. To jak kupowanie skrzydeł, do których nie mamy śrubek.

Czyli suwerenność w XXI wieku to współzależność?

To sieciowa suwerenność uzyskiwana przez współzależność. Taka, w której ktoś nie może skrzywdzić nas bez skrzywdzenia siebie. Potrzebujemy, aby polskie komponenty – technologie, standardy, firmy – były częścią rozwiązań, które do nas przychodzą.

Taki "wyimek" z globalnego tortu, jakim jest system technologiczny, nawet jeśli mały, już będzie dla nas korzystny. I zwiększy nasze bezpieczeństwo jako państwa. Bo nie można będzie nas wyrzucić za burtę, jak stało się po II wojnie światowej w Jałcie.

Jaka powinna być w tym kontekście strategia USA wobec Europy?

Amerykanie, choć czasem działają jak imperium, rozumieją wartość współpracy. Donald Trump, podczas szczytu Trójmorza w 2017 roku, mówił o "Zachodzie" jako wspólnocie. Zachód to Europa, USA, Australia. Republikanie rozumieją potrzebę jedności Zachodu, ale muszą to tłumaczyć swojemu elektoratowi, który ma współpracę i jedność gdzieś. To izolacjonistyczny elektorat z "pasa rdzy", z biedniejących obszarów poprzemysłowych. Taki elektorat nie tylko nie chce finansować "cudzych wojen", ale też nie rozumie zupełnie, że utrzymywanie statków między Chinami i Tajwanem czy obecność na wschodniej flance NATO leży w interesie USA. Oni mówią politykom: "Płacicie za jakieś dalekie wojny, a ja z biedy muszę żyć w przyczepie, ledwo zipię i biorę tonę leków".

I teraz: jak przemówić do takich wyborców, aby zjednać ich serca? Temu właśnie służyła ostatnio bolesna medialna gra Trumpa z prezydentem Zełenskim. Najpierw Trump publicznie sygnalizuje konflikt z Zełenskim, ruga go jak uczniaka, a później jednak podpisuje umowę. On dzięki temu pokazuje swoim wyborcom, że ma siłę i że to się opłaca. Taka narracja byłaby nie do pomyślenia jeszcze 10 lat temu, ale niestety, tak to wygląda w erze prymitywizacji przekazów.

Czyli USA będą punktowo wzmacniać lub osłabiać niektóre państwa, ale całościowo będą dążyć do zachowania Zachodu?

Tak. Unia Europejska nie jest wrogiem USA. Jest z perspektywy obecnej administracji niesfornym junior partnerem. Dlatego USA nie będą jej burzyć – będą tylko punktowo rozgrywać różnice interesów. To zresztą robią też korporacje. Sam Altman nie spotkał się z Komisją Europejską, tylko z premierami i prezydentami poszczególnych krajów. To pokazuje, jak działa realna gra o wpływy.

A Europa? Czy może się postawić USA?

Może, ale pytanie – jako kto? Jako zbiór państw narodowych? Czy jako federacja? Obie wersje podmiotowości mają wady i zalety. Dziś mamy taki paradoks: różnorodność Europy bywa jej siłą – ale i słabością. Państwa UE grają na siebie: przykładowo Węgry są w Unii, ale grają przeciw Unii z Rosją w kwestiach dla obecnego rządu istotnych. Także technologicznie. Austria? To osobny temat. Samosterowność kraju jest istotnie ograniczona przez korupcyjny wpływ Rosji.

Dlatego przyszłość Unii to pytanie: czy wolimy "niemoc" (bierność), czy "nadsterowność" (federacja)? My – Europa Środkowo-Wschodnia – powinniśmy dążyć do sterowności, czyli do czegoś pośredniego. Do zapewnienia UE sprawczości, ale bez podporządkowania się największym graczom w UE, którzy będą projektować strukturę Unii wyłącznie pod swoje partykularne interesy.

Nie będzie łatwo. 

Świat na naszych oczach dzieli się na tych, którzy są w stanie wdrożyć nowe technologie wpływu, i na tych, którzy po prostu odpadną z wyścigu. A nawet wśród tych pierwszych pojawi się nowy podział — ten, kto będzie w stanie sięgnąć dalej, do nowych surowców, do większych zasobów energetycznych, wejdzie na kolejny poziom.

Ale w końcu zderzymy się z granicą. Nasza planeta ma skończone zasoby. Gdy to się da we znaki, zmieni się też globalna polityka.

Jak ważnym elementem zmiany będą kryptowaluty i czy mogą doprowadzić do nowych układów w świecie?

Same kryptowaluty nie, bo tu nie ma centralnego emitenta, to znaczy emitentami de facto są rozproszeni gracze prywatni. Nie ma tu wyraźnego centrum politycznej grawitacji władzy. Ale oto na scenę wchodzą panowie feudalni, czyli aktorzy prywatni zdolni nakryć czapką i wykorzystać dla swych celów domenę publiczną. Na naszych oczach rodzi się waluta neofeudalna - czyli kryptowaluta nabierająca ciężaru dzięki emitentom prywatnym, ale „żyrowana” przez konkretne państwo. 

W skrócie, prezydent USA Donald Trump ma dziś w jednej ręce wielki kapitał prywatny, a w drugiej wielką władzę polityczną. Kiedy złączy ręce, niczym w reaktorze dojdzie do gwałtownej reakcji fizycznej i powstaje nowy stan monetarnego skupienia. Trump z jednej strony odrzuca klasycznego, kontrolowanego przez bank centralny cyfrowego dolara (CBDC), z drugiej swoim autorytetem i wpływami kreuje stablecoin USD1, czyli kryptowalutę związaną z dolarem, w którą sami trumpiści inwestują, pompując ją. Ten proces może wykreować pseudodolara – walutę nietraktowaną prawnie jak dolar, ale z „dolarowymi” gwarancjami skarbu państwa.

Czyli tak jak średniowieczni panowie Trump sprzęga swoje moce polityczne i biznesowe w jeden proces sprawczy, kreując korzystną dla niego walutę. Czy taka feudalna waluta odniesie sukces?

Nie wiemy, czy ona okrzepnie, nawet jeśli będą odpowiednie regulacje prawne. Ale wiemy, że prezydent USA ma instrumenty polityczne, aby zachęcać wielki kapitał – i całe cywilizacje – do uległości. Jako że feudalizacja kapitalizmu jako proces dopiero nabiera pędu, możliwe jest, że pseudodolar jeszcze długo będzie tkwić w zawieszeniu. Jednak niezależnie od wszystkiego próba jego wdrożenia przeprojektuje dynamikę monetarną na Zachodzie. Bo cały Zachód, w tym Europa, jest zależny od dolara. Pytanie jak zareaguje UE. Przy tym oczywiście tego pomysłu nie kupią Chiny, gdyż mają już swój własny pieniądz cyfrowy. Ryzyko geopolityczne jest więc takie, że nastąpi rozszczepienie systemu monetarnego na pseudodolarowy i chiński cyfrowy. Wtedy całe cywilizacje będą musiały wybrać, któremu systemowi dać priorytet. Na Zachodzie możliwy też jest oczywiście powrót do zwykłych walut cyfrowych, jeśli nowe średniowiecze jakimś cudem znajdzie się w odwrocie.

I na koniec — polska polityka, bo jesteśmy świeżo po wyborach prezydenckich. Czy Polska musi być zależna, także narracyjnie i tożsamościowo, od zewnętrznych graczy?

Mentalnie lubimy mieć Wielkiego Brata. Widać to było w kampanii — jedni ciągną legitymację z Brukseli, drudzy z Waszyngtonu. A potem mówią, że „nie damy się sterować z zewnątrz”. To jest właśnie paradoks nowego średniowiecza — fragmentacja i konsolidacja władzy jednocześnie. Pytanie jednak nie brzmi, co jest dobre dla mnie, ciebie czy kogokolwiek z nas, tylko co będzie dobre dla naszych dzieci. One już zaraz odziedziczą ten kraj. I od nas zależy, jaki on będzie, czy będzie miał coś do powiedzenia w świecie. I czy w ogóle będzie.

Dr Grzegorz Lewicki - prognostyk i analityk spraw międzynarodowych dla sektora militarnego, wiceprezes kalifornijskiego International Society for the Comparative Study of Civilizations (ISCSC), do którego należeli m.in. Samuel Huntington oraz Immanuel Wallerstein. Doktor filozofii UJ, absolwent London School of Economics i Uniwersytetu Maastricht. Wydał m.in. Miasta w nowym średniowieczu (2016), Indeks mocy państw (2018), Światy AI. Technofeudalizm ery postludzkiej (2024), Geopolityka technologii (2024). X: @greglewicki