Chcesz wyjść z bańki w internecie? Nie polecam

Najlepsza rzecz, jaka mogłaby się przydarzyć użytkownikom platform społecznościowych, to rozdrobienie rynku. Czyli utrata pozycji gigantów tej branży: od Facebooka przez TikToka po X. Zamiast kilku gigantów – kilkanaście mniejszych przestrzeni, każda inna. A czy nie oznaczałoby to zamykania się w bańkach? Tak, ale to dobra wiadomość! 

Chcesz wyjść z bańki w internecie? Nie polecam

W ostatnim miesiącu coraz więcej osób i instytucji ogłasza, że przenosi się z platformy X na Bluesky. Szczególnie dotyczy to mediów – przenosiny ogłosiła między innymi jedna z największych gazet na świecie, "The Guardian", a także European Federation of Journalists – stowarzyszenie, które zrzesza 295 tysięcy dziennikarzy z 44 krajów. W Polsce z zamieszczania treści na platformie Muska zrezygnowała m.in. "Gazeta Wyborcza".

Najczęściej podaje się dwa powody przenosin. 

Pierwszy jest pragmatyczny. Ludzie są przytłoczeni lawiną botów, obelg czy jałowych treści. Te bolączki cechowały Twittera, jeszcze zanim kupił go Musk, ale zaczęły rosnąć za jego kadencji.

Drugi powód jest ideowy. Musk pisze wprost, że nie ceni tradycyjnego dziennikarstwa i mediów, chciałby, żeby zastąpiła je jego platforma. "Teraz wy jesteście mediami" – powtarza regularnie swoim fanom na X.  Cóż, wielu dziennikarzy nie przyjmuje tego z entuzjazmem.

"Nie potrzebuję bezpiecznej przestrzeni i potrafię radzić sobie z krytyką w złej wierze. Ale zdecydowanie nie jestem zachwycony dostarczaniem treści na platformę faceta, który chce rozmontować i zdyskredytować moją branżę" – zwięźle ujął to w jednym z postów Charlie Warzel, dziennikarz "The Atlantic".

W tekście dla „The Atlantic” Warzel postawił sprawę nawet ostrzej: „Dlaczego mielibyśmy pozwalać Muskowi zyskać choćby odrobinę więcej wiarygodności, udostępniając nasze nazwiska, nasze marki i nasze zasięgi na platformie, która czyni świat bardziej niebezpiecznym dla prawdziwych ludzi?”.

Jestem wśród osób, które opuściły platformę X i przeniosły się na Bluesky. Ze wszystkich wspomnianych względów. Czy to znaczy, że chciałbym, aby Bluesky zastąpiło X? W żadnym razie!

Nie chcę, aby jakakolwiek platforma stała się tak duża i tak wpływowa w dziedzinie opinii politycznych jak X. Wolałbym, żeby Bluesky urosło na tyle, by być realną konkurencją dla X. Niech nawzajem trzymają się w szachu. 

Na podobnej zasadzie chciałbym, aby Facebook, Instagram czy TikTok otrzymały swoje odpowiedniki, które zabiorą im na tyle dużo użytkowników, aby odebrać im rolę liderów.

Konkurencja i rozdrobnienie rynku platform społecznościowych to najlepsze, na co możemy liczyć. 

A czy nie doprowadzi to do sytuacji, gdy wszyscy pozamykają się w bańkach? Na przykład lewica i liberałowie będą mieli Bluesky, a prawica X? Odpowiadam na to: bardzo dobrze, zamykajmy się!

Pozwólcie, że się wytłumaczę. 

Miało łączyć zamiast dzielić

Pamiętacie złote czasy mediów społecznościowych? Gdy były one nowością, gdy miały nas łączyć, ułatwiać znajdowanie informacji i otwierać sieć na wartościowe treści? Mówię o okolicach 2010 roku, kiedy to Mark Zuckerberg był ogłaszany człowiekiem roku przez magazyn "Time", a nawet tradycyjne media uległy złudzeniu, że wszyscy skorzystamy na portalach takich jak Facebook czy Twitter.  

Jasne, zawsze byli sceptycy. W Polsce już w 2013 roku dziennikarz Wojciech Orliński opublikował książkę "Internet. Czas się bać". Ostrzegał w niej, że internet coraz bardziej podporządkowany jest władzy kilku megakorporacji. Dziś wiemy, że miał rację, ale wówczas taki głos był wyjątkiem. 

Przeważał nastrój optymizmu i zachwytu nad kolejną cyfrową innowacją. 

To się zaczęło zmieniać około 2015 roku. Za symboliczny początek zmiany nastrojów możemy uznać skandal wokół brytyjskiej firmy konsultingowej Cambridge Analytica. Okazało się, że wykorzystała ona dane dziesiątek milionów użytkowników Facebooka do targetowania pod nich reklam politycznych. Użytkownicy, ma się rozumieć, nie zostali wcześniej o tym poinformowani.

Nagle do ludzi zaczęło docierać, że media społecznościowe mają ogromny potencjał polityczny i społeczny. To nie tylko miejsce do wrzucania zdjęć z wakacji czy przemyśleń nad jajkiem na twardo, to  miejsce debaty publicznej i pole walki o duszę. Tym bardziej że coraz więcej osób zaczęło czerpać informacje polityczne nie z telewizji, gazet czy portali internetowych, ale właśnie z Facebooka, Twittera, a potem Instagrama i TikToka.  

Wywołało to dwie reakcje. Dla uproszczenia jedną możemy nazwać "liberalno-lewicową", drugą "prawicową". 

Środowiska liberalno-lewicowe uznały, że skoro platformy społecznościowe są tak ważne dla debaty publicznej, to trzeba je poddać ścisłej moderacji, aby walczyć z dezinformacją i mową nienawiści. Punktem szczytowym tego podejścia było zawieszenie konta Trumpa na Facebooku i Twitterze po ataku jego zwolenników na Kapitol w styczniu 2021 roku.

Środowiska prawicowe uznały, że skoro platformy społecznościowe są tak ważne dla debaty publicznej, to trzeba zadbać o wolność słowa. W ich mniemaniu moderacja była tak naprawdę fortelem do "uciszania konserwatywnych głosów". W Polsce mieliśmy próby przebicia się z platformą Albicla, w USA powstało Truth Social - obie w domyśle przeznaczone dla prawicy niezadowolonej z moderacji w innych mediach społecznościowych. Ale punktem szczytowym był zakup Twittera przez Muska, który ogłosił się zwolennikiem "absolutnej wolności słowa" i odbanował między innymi Trumpa. 

Z punktu widzenia jakości debaty publicznej – oba podejścia zakończyły się klęską. 

U liberałów  walka z dezinformacją i mową nienawiści polegała głównie na efekciarskich gestach, takich jak wyrzucenie Trumpa. W tym samym czasie same platformy społecznościowe nie zadały sobie trudu, by stworzyć przejrzyste zasady moderacji, nie mówiąc już o wydaniu pieniędzy na zatrudnienie odpowiednio dużej grupy ludzi, którzy by się tym zajęli. Skończyło się na niejasnym, poszatkowanym, frustrującym systemie zarządzanym przez AI i widzimisię właścicieli platform. Rządy, także te liberalne, albo były bezradne, albo nie przejawiały chęci, by to zmienić. 

"Absolutna wolność słowa" Muska okazała się z kolei nie tak znowu absolutna. Musk chętnie spełnia żądania obcych rządów, aby cenzurować niewygodne dla nich treści. Według raportu Rest of World  X Muska spełnił 83 proc. żądań obcych rządów o usunięcie określonych treści – w tym rządów Turcji, Indii i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Poprzednie władze Twittera spełniały "tylko" około połowy żądań. 

Musk sam zawieszał i odwieszał konta dziennikarzy wedle własnego kaprysu. Uznał też, że używanie słowa cisgender jest mową nienawiści, więc ograniczył widoczność postów, w których ono pada. Z niedawnych analiz wynika, że podbijał sztucznie widoczność swojego konta i kont, które sprzyjały Trumpowi. Luźniejsza i wybiórcza moderacja otworzyła wrota dla botów i różnego rodzaju scamu. 

Może pora uznać, że oba te podejścia opierają się na błędnej przesłance? Na przekonaniu, że media społecznościowe to dobre miejsce dla debaty publicznej, wystarczy je tylko odpowiednio sprofilować. 

Powiedzmy sobie szczerze, mówimy o prywatnych platformach, których głównym celem jest przyciąganie naszej uwagi, najczęściej po to, aby potem sprzedać ją reklamodawcom. Platformach, które promują krótkie i emocjonalne komunikaty. Platformach, gdzie część osób jest anonimowa, a część to po prostu boty. Platformach napędzanych przez algorytmy, a nie rzetelny proces redakcji czy selekcji wiadomości.

Pomysł, że to jest właśnie miejsce, w którym powinniśmy praktykować sztukę dialogu politycznego, był zawsze niedorzeczny. 

Konkurencja i rozdrobnienie rynku platform społecznościowych to najlepsze, na co możemy liczyć

Spór sporowi nierówny

No dobrze, ale czy duże platformy społecznościowe, mimo wszystkich tych wad, nie dawały przynajmniej szansy zetknięcia się z innymi poglądami? A przy rozdrobnieniu rynku wszyscy pozamykają się na swoich ulubionych platformach, bez szans na spotkanie, i będzie jeszcze gorzej?

Kilka lat temu pewnie zgodziłbym się z tym argumentem. Wspólna agora dla wszystkich miała być szansą na wymianę myśli. 

Ale im więcej badań czytam na temat baniek internetowych, tym mniej jestem przekonany, czy wychodzenie z nich działa tak, jak to sobie zazwyczaj wyobrażamy. 

Szczególnie ciekawe są analizy Petera Törnberga, holenderskiego badacza społecznego, które zawarł w tekście How digital media drive affective polarization through partisan sorting.

W skrócie argumentacja Holendra wygląda tak.

Kiedy interakcje społeczne ograniczają się do stosunkowo wąskiego kręgu osób, to zamiast jednego wielkiego sporu mamy wiele sporów lokalnych. W pracy kłócę się ze znajomą o system podatkowy, w domu z ojcem o migrantów, przed snem czytam artykuł o francuskich sporach dotyczących związków zawodowych. Ten brak jednolitego podziału politycznego pozwala na zawiązywanie tymczasowych sojuszy z osobami o odmiennych poglądach. Potrafimy znaleźć wspólny język z kimś w jednej kwestii, mimo różnic w innej.

Platformy internetowe połączyły ludzi z różnych zakątków świata, rozbijając naturalne ograniczenia lokalnych i środowiskowych kręgów społecznych. Media cyfrowe stały się potężnymi mechanizmami sortującymi, które sprowadzają coraz więcej kwestii do jednego wielkiego podziału. 

Najczęściej jest to podział narzucany przez spory toczące się w USA, bo to wciąż kraj z potężnymi wpływami kulturowymi i politycznymi. A my wszyscy jesteśmy wkładani albo do szufladki A (kwestie zazwyczaj popierane przez amerykańskich demokratów), albo do szufladki B (republikanie). 

Właśnie dlatego coraz częściej, kiedy ktoś wygłasza opinię na temat jakiegoś serialu, powiedzmy ze świata Gwiezdnych wojen, można się domyślić, jakie ma poglądy na wiele innych spraw: od Donalda Trumpa po prawa LGBT+. 

Jeżeli z ludźmi dzieli cię nie tylko pogląd na podatki, ale też na prawa imigrantów, prawa kobiet i mniejszości, na sympatie do określonych partii, a nawet na upodobania do popkultury, to konflikt staje się nieunikniony i permanentny. Nie ma mowy o tymczasowych sporach lub sojuszach. Jak zauważa dziennikarz Ezra Klein w książce Why we’re polarized, w takim świecie człowiek, który odrzuca jeden z naszych poglądów, niejako podważa wszystkie. "Tożsamości nakładają się na siebie. Gdy uderzysz w jedną, wstrząsasz wszystkimi, a każda kolejna konfrontacja tylko je wzmacnia" – pisze Klein.

W efekcie, kiedy wychodzisz poza bańkę i stykasz się z ludźmi o innych poglądach, porozumienie staje się coraz trudniejsze. Ba! Törnberg zauważa, że wychodzenie poza bańkę na platformach cyfrowych tylko zwiększa naszą niechęć do ludzi o przeciwnych poglądach. Zamiast reakcji: "A, tak, zaczynam rozumieć, o co ci chodzi" dochodzimy do wniosku: "O cholera, jesteś jeszcze głupszy, niż myślałem!".

Hipotezę Törnberga potwierdzają inne badania.

Na przykład w 2018 roku grupa socjologów i politologów, głównie z Duke University, opublikowała w "The Proceedings of the National Academy of Sciences" artykuł Exposure to opposing views on social media can increase political polarization. Znajdziemy w nim omówienie wyników ciekawego eksperymentu. 

Badacze analizowali, jak ludzie reagują na sytuację, gdy mają kontakt z botem reprezentującym przeciwne poglądy polityczne. Wyniki były zaskakujące – osoby o konserwatywnych przekonaniach, które obserwowały bota wyrażającego poglądy liberalne, stawały się… jeszcze bardziej konserwatywne.

Można by przypuszczać, że przyczyną tego była mało subtelna forma wypowiedzi bota, która nie zachęcała do refleksji. Ale właśnie to jest sedno problemu! Platformy społecznościowe sprzyjają uproszczonym formom komunikacji. 

Świat poza platformami cyfrowymi

Chcę być dobrze zrozumiany. Nie mam nic przeciwko dialogowi politycznemu – wychodzeniu poza bańki, poznawaniu nowych perspektyw, podejmowaniu trudnej sztuki rozmowy z ludźmi o innych poglądach. 

Może jednak pora sobie przypomnieć, że – co za szok! – nie potrzebujemy do tego wielkich mediów społecznościowych.

Nie wiem jak wy, ale kiedy od czasu do czasu udaje mi się zrozumieć punkt widzenia kogoś o innych poglądach, to nie dlatego, że przeczytałem serię krótkich wpisów.

Łatwiej osiągnąć tę sztukę, czytając czyjegoś bloga, gdzie jest miejsce na spokojniejsze rozwinięcie argumentów. Albo sięgając po jedną z największych innowacji człowieka – książkę. Albo idąc na panel dyskusyjny, gdzie możemy obserwować rozmowę na żywo. Albo czytając powieść. Jak słusznie zauważył kiedyś filozof Richard Rorty, nic nie daje takiej szansy wczucia się w myśli i sytuację kogoś innego jak dobrze opowiedziana historia.

Zaryzykuję też szaloną tezę, że nawet czytanie suchych, ale rzetelnych wiadomości o świecie daje na dłuższą metę większą szansę otwarcia się na nowe perspektywy niż kolejna burda na platformie społecznościowej.  

Dialog polityczny jest ważny. Zbyt ważny, abyśmy oddawali kontrolę nad nim tak niedoskonałym tworom jak media społecznościowe.