Ameryka odchodzi od zmysłów, a o Waszyngton walczą gracze, imprezowicze i lojalna ferajna

Zanim Donald Trump obejmie ponownie władzę w Białym Domu, już wiemy, że jedno się nie zmieni. Mocny lobbing nie ustanie. Książka "Waszyngtońska gorączka" przybliża kulisy funkcjonowania tej całej politycznej machiny.

Ameryka odchodzi od zmysłów, a o Waszyngton walczą gracze, imprezowicze i lojalna ferajna

Niemoralne zachowania nie mają politycznej afiliacji. Nie ma znaczenia, czy chodzi o polityków Demokratów, czy Republikanów. Każdego polityka można kupić.

Ben Terris, pracując nad książką, stał się sekundantem politycznej walki wizerunkowej. Po jednej stronie ringu: fikcja. Przyszłość państwa, dobro narodu. Lobbyści, którzy pomagają organizować spotkania z ważnymi kongresmenami i używają wpływów, by członkowie Kongresu głosowali za korzystną ustawą. Po drugiej stronie: rzeczywistość. Wielkie pieniądze, układy, hazard. Zero procent misji, sto procent cwaniactwa. Wszystkie chwyty dozwolone.

Zapraszamy do lektury prologu książki "Waszyngtońska gorączka", która w brutalny sposób pokazuje, na jakich zasadach toczy się wielka amerykańska gra – o władzę, prestiż, wpływy, a przede wszystkim pieniądze.

***

A coś tu w ogóle jest normalne?

– Robię w branży pilnowania, żeby program Joe Bidena wyglądał na popularniejszy, niż jest – oznajmił Sean McElwee ludziom przy pokerowym stoliku.

– I mam boom w interesie!

Był rok 2021, lipcowy wieczór. Biden rządził od sześciu miesięcy, w sondażach oscylował około pięćdziesięciu procent poparcia i zamierzał ruszyć z realizacją programu. Sean, dwudziestoośmiolatek, szef grupy sondażowej i think tanku Partii Demokratycznej, wykonał już parę piwek od startu regularnego wieczoru pokerowego – u siebie, w garsonierze przy Logan Circle, w świeżo zgentryfikowanej dzielnicy Waszyngtonu, zaraz na północ od serca miasta. W salonie na szerokoekranowym telewizorze można było oglądać Hazardzistów, pokerowy dramat z 1998 roku z Mattem Damonem, kanoniczny wśród millenialsów karciarzy. W kącie stało łóżko dla gości. Kuchenny blat był zawalony ekstradużymi pizzami i tanim piwem, na półkach leżały pudła odżywek białkowych.

Sean przybył do Waszyngtonu niedawno – wciąż pomieszkiwał to tu, to w Nowym Jorku, gdzie nadal miał lokum – ale sprawiał wrażenie kogoś, kto jest tu od zawsze. Nie do końca robił w sondażach (do tej czarnej roboty zatrudniał fachowców), nie kręciły go też polityczne procedury. Nie był również mache- rem od kampanii (choć jego organizacja, Data for Progress (DFP), świadczyła usługi dla sztabów wyborczych). Więc choć niby zajmował się tym wszystkim, to jednak jakby wcale nie.

Jeśli już, to był politycznym kaznodzieją. Jego biznes polegał na tym, żeby zwiększać popularność demokratów – ustalać, które planowane ustawy należy traktować priorytetowo, jakiego słownictwa przestać używać. Sean pracował też na innym froncie – budowania własnej popularności.

Choć do stolicy sprowadził się ledwie przed paroma miesiącami, wytworzył już studnię grawitacyjną, ściągając na własną orbitę innych macherów demokratów. Co miesiąc urządzał happy hours, na których chętnie zjawiali się zawodowi postępowcy i ci, co chcieli gdzieś zajść w socjecie. Te spędy przy kieliszku stanowiły patent na spotykanie się z ludźmi i bycie zauważanym, a Seana wręcz nie dało się przeoczyć. Miał ponad metr osiemdziesiąt, sylwetkę gdzieś między futbolowym obrońcą a wspomagającym. Do tego stałość w ubiorze: okulary z przejrzystymi oprawkami i czarne koszulki, jednak z okazjonalnymi odchyleniami, żeby nie zaczęto porównywać go do Steve’a Jobsa czy, co gorsza, do Elizabeth Holmes. Sean znał się ze wszystkimi, a co parę tygodni zapraszał rotacyjnie część ekipy z happy hours na pokerka.

Wśród dzisiejszego towarzystwa przy stoliku byli: rzecznik Facebooka ("Służę naszym technologicznym władcom" – mówił); zaprzyjaźniony były członek personelu Senatu, obecnie na czele organizacji usiłującej przerwać filibuster, choć bez powodzenia; były główny asystent niegdysiejszego lidera większości se-nackiej Harry’ego Reida; weteran dziennikarstwa, raportujący wydarzenia z Senatu dla sieci mSNBC; oraz Gabe Bankman-Fried, brat i doradca polityczny kryptowalutowego miliardera Sama Bankman-Frieda.

Jak każdy skuteczny waszyngtoński macher, Sean dobrze radził sobie ze znajdowaniem dojść do ludzi przy forsie – a przynajmniej do tych w pobliżu tych przy forsie. Sam nie był bardzo bogaty, ale nie narzekał – gołej rocznej pensji miał sto osiemdziesiąt tysięcy, zaczęły mu się też trafiać lukratywne kontrakty konsultanckie na boku. Ostatnio zaczął działać dla organizacji Gabe’a o nazwie Guarding Against Pandemics (Na Straży przed Pandemiami, GaP), która mając do dyspozycji miliony od Sama, szybko zyskiwała znaczenie w Waszyngtonie. Do głównych zadań Seana należało tu promowanie działalności GaP przy każdej możliwej okazji.

– Dobra ta pizza – odezwał się któryś z pokerzystów.

– A wiecie, co jeszcze jest dobre? – Sean spojrzał na Gabe’a. – Ochrona przed pandemiami.

Subtelne.

Konwersacja skakała z tematu na temat, od senatorki Kyrsten Sinemy, demokratki nałogowo rozkładającej ustawodawcze plany partii (Sean: "Politycznie jest tragiczna, ale jaka z niej laska"), po pytanie, czy Donald Trump znów wygra wybory prezydenckie (Sean: "Facet już się nie podniesie"). Pojawiła się też lista rozluźniaczy zażywanych przez rozmaitych macherów od demokratów (podobno jeden słynny specjalista od obróbki danych chętnie sięgał po ecstasy). Nikt tu nie przyszedł na poważnie grać w pokera. Wchodzili za stówę, blefowali, gdy robiło się nudno. Szczególnie Seanowi zdarzało się nieźle machnąć przy zliczaniu żetonów.

Ale to nie w kartach obstawiał najwyższe stawki. On grał w po- litykę. Tego wieczoru miał oko na nadchodzące prawybory demo- kratów w Ohio, gdzie Shontel Brown, kandydatka establishmentu wspierana przez kongresowe Koło Czarnych, rywalizowała z Niną Turner, wcześniej pracującą przy kampanii Berniego Sandersa, która stwierdziła kiedyś, że głosować na Bidena to jak „zjeść ta- lerz gówna”. Komentatorzy polityczni bacznie obserwowali ich zmagania, bo wynik mógł wskazać, czy wyborcy demokratów za- mierzają w wyborach w 2022 roku bujnąć się na lewo (wygrana Turner), czy zachować kurs centrowy (wygrana Brown).

Sean obstawiał ten drugi wariant. Dosłownie. Znalazł bukma- cherów w necie i w razie zwycięstwa Shontel Brown mógł zgarnąć niemal czternaście tysięcy.

– Często stawiam na takie rzeczy, że postępowcy by się popła- kali – stwierdził.

Ile masz w tej chwili otwartych zakładów? – zapytał któryś z gości.

Skrzynkę mailową mam tego pełną – odparł Sean. – Sam nawet nie pamiętam, na co stawiałem.

Obstawiasz też te wybory, przy których pracujesz?

Pytanie zawisło w powietrzu, podczas gdy gracze wydawali się rozważać implikacje etyczne. Obstawianie rozstrzygnięć politycz- nych, kiedy samemu robiło się w polityce? Obstawianie własnych klientów? Czy to normalne? A powinno być?

Po kilku chwilach Sean parsknął śmiechem.

– Kto to wie? – rzucił.

Co jest normalne?

Polityka polityką, ale nasze musi być na wierzchu. Tak mówią lobbyści.

Po czterech latach Trumpa w Waszyngtonie to pytanie padało bardzo często.

"To nie jest normalne" – mówili ludzie, kiedy Przywódca Wolnego Świata ciskał gromy na własny Departament Sprawiedliwości, podrywał autorytet służby cywilnej, ugłaskiwał dewotów, puszczał oczko do szurów, funflował się z geopolitycznymi przeciwnikami, doił skarb państwa, wykorzystując sprawo- wany urząd, czy raz po raz serwował Amerykanom ordynarne łgarstwa.

"Nie róbmy z tego normy" – karcili karcący. Tak czy inaczej, urzędowy Waszyngton dostosował swoje obyczaje do osobowości Trumpa. Oportuniści pojawiali się w telewizji, próbując w ten sposób dotrzeć do prezydenta uzależnionego od kablówkowych programów informacyjnych. Podlizywali się temu łaknącemu po- chwał człowiekowi w nadziei, że to uchroni ich przed "wrednym tweetem", zdolnym pogrążyć ich plany biznesowe czy ambicje polityczne. Nosili tandeciarskie czerwone czapeczki i zmieniali zdanie na temat wolności handlu. Zauważono, że gubernator sta- nu Floryda Ron DeSantis w czasie przemówień poruszał dłońmi – jakby grał na niewidzialnym akordeonie – zupełnie jak Trump.

W kampanii prezydenckiej Joe Biden postanowił kupić wyborców czymś rzadko spotykanym: obietnicą przywrócenia dawnych metod działania administracji. Po jego zwycięstwie mieszkańcy Waszyngtonu wiwatowali na balkonach, tłukli w garnki i patelnie, trąbili klaksonami. Przyszło katharsis, dzień zwycięstwa normalności. Nie oznaczało to jednak, że nastał pokój. Dwa miesiące później zwolennicy Trumpa przypuścili szturm na Kapitol, by zakłócić pokojowe przekazanie władzy. Próbę zamachu stanu udaremniono, a Biden objął stanowisko, wciąż jednak mało kto odważyłby się oszacować szanse na powrót do pełnej normalności.

Przyszłość trzeba było obstawiać w ciemno i przez pierwszy rok obserwowałem, jak ludzie grali tu o różne stawki. Przeprowadzałem wywiady z zespołem prezydenta Bidena do spraw epidemii COViD-19, kiedy szykowali się, by 4 lipca ogłosić "niepodległość" od wirusa, a potem widziałem, jak szczepy delta i omikron im to uniemożliwiły. Spotkałem się z odchodzącym na emeryturę kongresmenem demokratów Johnem Yarmuthem w jego biurze na Kapitolu. Ten reprezentant Kentucky opowiedział mi w wywiadzie o niedawnej kłótni w Kongresie – między postępowym Markiem Pocanem z Wisconsin a bardziej centrowym Johnem Garamendim z Kalifornii – która jego zdaniem omal nie przerodziła się w bójkę (jak mówił Yarmuth, "John zasadniczo powiedział Markowi, żeby sobie wyciągnął łeb z dupy"). Było nerwowo, dodał. Podczas wywiadu osuszył papierowy kubeczek whiskey, a skończyliśmy już o wpół do trzeciej.

Widziałem, jak po insurekcji z 6 stycznia (na wyraźne wezwanie Donalda Trumpa, twierdzące- go, że wybory prezydenckie w listopadzie 2020 roku zostały sfaszowane, a on jest ich faktycznym zwycięzcą – uzbrojony tłum jego najbardziej zagorzałych zwolenników siłą wdarł się do siedziby Kongresu uSa na Kapitolu – przy. red.) republikanie odsunęli się od Trumpa, a potem – jak biegli do niego z powrotem, kiedy stwierdzili, że potępianie jego kłamstw nie służy im politycznie. Patrzyłem, jak korporacje wstrzymały dotacje dla sprzymierzeńców Trumpa, którzy zagłosowali przeciwko uznaniu wyników wyborów, a potem wznowiły płatności. Słuchałem fanatyków MAGA (Make America Great Again – hasło wyborcze Donalda Trumpa w kam- panii prezydenckiej roku 2016. Z czasem stało się określeniem najbardziej zagorzałych sympatyków Trumpa i – ogólnie – trumpizmu), jak Marjorie Taylor Greene, fanka teorii spiskowych, która ze zdewociałej blogerki awansowała na przedstawicielkę Georgii w Kongresie, zapamiętale powtarzających kłamstwa Trumpa z kampanii wyborczej, które sprowokowały szturm na Kapitol. Słyszałem, jak republikański kongresmen z Teksasu Dan Crenshaw wykpił Greene, nazywając ją performerką specjalizującą się w "robieniu wokół siebie kontrowersji, żeby potem uskarżać się na prześladowania".

– Do Kongresu dostała się fartem – powiedział mi Crenshaw. – Wygaduje niestworzone rzeczy. A jednak ludzie za nią idą. Czemu? Panowie, co my wyprawiamy?

Przynajmniej część członków Kongresu starała się jednak doprowadzić do tego, by stanowienie prawa federalnego odbywało się ponad podziałami partyjnymi. Latem po objęciu władzy przez Bidena senator Chris Coons, demokrata z Delaware, opowiedział mi, że grupa senatorów usiłujących dopiąć ustawę o infrastrukturze zintegrowała się na przyjęciu na barce mieszkalnej Joe Manchina, zacumowanej w waszyngtońskiej marinie. Ktoś inny opowiadał, że republikański senator z Teksasu Ted Cruz w niespełna godzinę wykonał trzy piwa, przybierając pozy godne kapitana piratów i gawędząc z kolegą liberałem na tejże barce. Jeszcze ktoś wspomniał, że republikanka Lisa Murkowski, senatorka z Alaski, gromko odśpiewała refren do God Bless America, gdy podziwiała kontury bu- dynków Waszyngtonu… z pokładu barki Joe Manchina.

Senatorzy na wspólnych imprezach – to normalne, nie? Tak samo jak i wewnątrzpartyjne starcia: ostatecznie Joe Manchin pomógł pogrzebać ustawę Build Back Better (Odbudujmy Lepiej), potężny akt prawny, w którym Biden chciał przepchnąć przez Kongres postępowe elementy swojego programu. Tymczasem zostało tylko dużo biadolenia o tym, że Bidenowi w sondażach spadają słupki, a za to lat mu nie ubywa. Trump i jego łgarstwa bynajmniej nie zniknęli. Ani koronawirus. Pandemia splątała łań- cuchy dostaw. Inflacja rosła. Mimo wszystkich zwycięstw odniesio- nych w pierwszym roku – finansowego wsparcia pandemicznego, ustawy o infrastrukturze, nominacji sędziowskich – Bidenowi nie udało się przywrócić normalności. Nawet ci, którzy wciąż go wspierali, zaczęli się zastanawiać, czy nie czas byłoby pomyśleć o alternatywnym kandydacie na rok 2024, szczególnie że Trump wciąż czaił się, by odzyskać Biały Dom.

W lutym 2022 roku zaszedłem do Białego Domu, żeby porozmawiać z Jen Psaki, ówczesną rzeczniczką prasową Bidena. Stwierdziła, że nie ma powodów, by przypuszczać, że Biden nie wystartuje w następnych wyborach. A jednak był to temat rozmów w jej własnej rodzinie.

Opowiedziała mi, że niedługo wcześniej wpadł do niej na kolację szwagier i Psaki rzuciła żartem, że ma nadzieję, iż "gdzieś w piw- nicy" trwa właśnie tajna narada, obmyślany jest plan działań na wypadek, gdyby Biden nie chciał startować w wyborach.

– A on spojrzał wtedy na mnie i mówi: "To co, bierzemy notesy?".

Rzadko byłem reporterem z tych, którzy gonią za Ważnymi Sprawami. Bardziej ciekawiło mnie to, co się dzieje na uboczu. Kiedy w 2010 roku zająłem się jako dziennikarz polityką w Waszyngtonie – najpierw pracując dla czasopisma "National Journal”, potem dla "Washington Post" – do moich zadań należało pisanie o tych odchylonych od normy.

O ludziach takich jak senator Jim Inhofe, ponad osiemdziesięcioletni republikanin z Oklahomy zaprzeczający zmianom klimatu, który zmusił mnie do zaakceptowania, że nie jestem nieśmiertelny, kiedy zabrał mnie w powietrze swoim tycim samolotem. Albo Brett Talley, autor przemówień dla republikanów, który robił też za detektywa do spraw paranormalnych i zabrał mnie na cmentarz w pobliżu Georgetown, by polować na duchy. Czy Stephen Bassett, zarejestrowany lobbysta reprezentujący osoby uprowadzone przez UFO.

Gdy Trump zjechał złotą windą i został kandydatem na prezydenta, on też należał do tych dziwadeł. "Washington Post" nie planował nawet własnej relacji z ogłoszenia jego kandydatury. Naciskałem, że to zrobię – przecież byłem "tym od cyrku". Ale szybko stało się jasne, że cyrk przeniósł się na scenę główną. Kiedy Trump zasiadł w Białym Domu, zaczęła się w Waszyngtonie hos- sa na dziwność. Prezydent zaproponował odpalenie w huraganie bomby atomowej. O Kim Dzong Unie, dyktatorze odizolowanej i orężnej w atom Korei Północnej, mówił: "Pisał do mnie piękne listy. To wspaniałe listy. Zakochaliśmy się". Przyszedł koronawirus, a prezydent deliberował nad zastrzykami ze środków dezynfekcyjnych i wprowadzaniem światła do wnętrza ciała. Napisałem artykuł o tym, czy czasem przyszłości Partii Republikańskiej nie reprezentuje uzależniony niegdyś od cracku facet znany jako MyPillow Guy (Chodzi o Mike’a Lindella, założyciela firmy MyPillow, produkującej artykuły do spania takie jak poduszki, pościel. Lindell był nieformalnym doradcą prezydenta Donalda Trumpa – przy. red.). Nim się to wszystko skończyło, na salę obrad Senatu wtargnął jeszcze typ przebrany za wikinga.

Owszem, za rządów Trumpa w Waszyngtonie było jakoś inaczej. Ale po jego odejściu? Komu pozwolono posiąść władzę i skąd ta ich władza się brała? Na jakich zasadach toczyła się gra i jak się w niej wygrywało? O tym w znacznej części jest ta książka. O Waszyngtonie sprzed czasów Trumpa i o tym, który Trump po sobie zostawił.

Ale przede wszystkim jest o ludziach.

Szukałem odpowiedzi na te pytania, przebywając wśród osób próbujących obrócić posttrumpowski Waszyngton na swoją korzyść. Interesowali mnie nie tyle politycy (nudni, zarobieni, aż nadto opisywani), ile ludzie, którzy szeptali im do ucha, a przynajmniej próbowali. Jak Sean McElwee.

Sean wydawał mi się człowiekiem z typu tych jakby skrojo- nych w sam raz pod Waszyngton po Trumpie (bezczelny, ideologicznie plastyczny, outsider, który wślizgnął się do serca kraju), ale też dokładnie takim stworzeniem, jakie w tym bagnie taplały się od zawsze (bezczelny, ideologicznie plastyczny, outsider, który wślizgnął się do serca kraju). Grał o duże stawki, zdobywał dużych sojuszników, narobił sobie dużych wrogów. Dotarł do samej grani- cy akceptowalnych posunięć – i się nie zatrzymał. Kiedy drugi raz przyszedłem do niego na pokera, pokazywał nową parę różowych adidasów za kostkę, kupioną za pieniądze z zakładów – obstawił przegraną Niny Turner w prawyborach.

– Robiłem sondaże dla jej Super PaC (podmioty tworzone między innymi przez korporacje, organizacje branżowe (na przykład nauczycieli, lekarzy, prawników) czy związki zawo- dowe – przy. red) – oznajmił zebranym.
– Stąd wiedziałem, że wygra Shontel Brown.

Waszyngton już jest taki dziwny, nawet w normalnych czasach – to miasto zwolenników zmian i starej gwardii, tych, co się pną, i takich, co usiłują nie spaść, mędrców i małomądrych, naciągaczy i szczerych wyznawców.

W głowie mi się nie mieściło, że wyznał to tak otwarcie. Nawet Pete Rose miał dość oleju w głowie, żeby udawać, że nie obstawia meczów baseballu. Ale jeszcze bardziej zaskoczyło mnie, że nikt z obecnych przy pokerowym stoliku nie zrobił wielkich oczu. Już wtedy stało się dla mnie jasne, że Sean albo stanie się gigantem w wewnętrznych rozgrywkach Partii Demokratycznej, albo runie w płomieniach. Ponieważ mówimy o Waszyngtonie, musiałem też uwzględnić opcję, że ziszczą się oba te warianty.

Bo Waszyngton już jest taki dziwny, nawet w normalnych czasach – to miasto zwolenników zmian i starej gwardii, tych, co się pną, i takich, co usiłują nie spaść, mędrców i małomądrych, naciągaczy i szczerych wyznawców. Przez dwa lata rozmawiałem z tyloma, z iloma tylko zdołałem – z dziedziczką nafciarskiej fortuny, która weszła w politykę na protestach Occupy Wall Street; z kowbojem-dyplomatą, który zbił majątek na załatwianiu spraw dla obcych rządów; z ameboidalnym republikaninem, który przybrał nową postać, żeby rozkwitnąć w Waszyngtonie pod Trumpem; i z wygnanym rzecznikiem republikanów, który uznał w końcu, że do takiej przemiany jest niezdolny. Rozmawiałem z tymi, którzy pracują na Kapitolu i biją się z myślami, czy stolica to na pewno właściwe miejsce, jeśli chce się naprawiać kraj. I z człowiekiem, który się wyprowadził, żeby naprawić siebie samego.

Opisując ich życie, myślałem sobie: jakie to dziwne, że wszyscy trafili do tego jednego miasta. Wydawali się tak odmienni. Pod jednym ważnym względem coś ich jednak łączyło: politykę traktowali jako sprawę życiowej wagi. Kłótnie z przyjaciółmi, stan konta, mowy, na których wygłoszenie liczyli na swoich pogrzebach, kraj, który mieli nadzieję pozostawić dzieciom – to wszystko wynikało ze sposobu na życie, jaki sobie wybrali.

W Stanach doszło do wielkiego pęknięcia, a w Waszyngtonie szperano wśród odłamków – czy to żeby coś z nich poskładać, czy żeby ocalić przed dalszym rozpadem. Obstawiano różne warianty przyszłości, z nadzieją, że kolejne pęknięcie nie otworzy się pod nogami.