Bo Waszyngton już jest taki dziwny, nawet w normalnych czasach – to miasto zwolenników zmian i starej gwardii, tych, co się pną, i takich, co usiłują nie spaść, mędrców i małomądrych, naciągaczy i szczerych wyznawców. Przez dwa lata rozmawiałem z tyloma, z iloma tylko zdołałem – z dziedziczką nafciarskiej fortuny, która weszła w politykę na protestach Occupy Wall Street; z kowbojem-dyplomatą, który zbił majątek na załatwianiu spraw dla obcych rządów; z ameboidalnym republikaninem, który przybrał nową postać, żeby rozkwitnąć w Waszyngtonie pod Trumpem; i z wygnanym rzecznikiem republikanów, który uznał w końcu, że do takiej przemiany jest niezdolny. Rozmawiałem z tymi, którzy pracują na Kapitolu i biją się z myślami, czy stolica to na pewno właściwe miejsce, jeśli chce się naprawiać kraj. I z człowiekiem, który się wyprowadził, żeby naprawić siebie samego.