Internet szarpie się z nakrętką propagandy. Kto obrywa najbardziej, a kto stoi i się śmieje?

Od Cabo da Roca do Terespola, od Laponii po Sycylię mnożą się narracje krytyczne wobec Unii Europejskiej. Niektóre obawy są uzasadnione, inne to czysta manipulacja, paszkwile i fake newsy, dzięki którym można skapitalizować strach obywateli. Kampania do tegorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego jak w soczewce pokazuje nastroje i narracje na Starym Kontynencie. 

Unia Europejska

W dniach 6-9 czerwca kolejny raz wybierzemy europosłów. W Polsce, gdzie zagłosujemy 9 czerwca, będą to już trzecie wybory w ciągu niecałego roku. 

Niedawno, 1 maja 2024, obchodziliśmy 20-lecie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Dwie dekady temu wielu podkreślało, że oto kończy się epoka mroku, a Rzeczpospolita wraca z peryferii Europy na należne jej miejsce. 

Choć obaw, jak to przed skokiem w nieznane, było niemało, większość przedstawicieli ludu jak i mediów prowadziła retorykę prounijną. Wtórowali im Polacy, którzy wyrazili zdecydowany głos poparcia dla integracji w referendum. Początkowo poparcie społeczne w kraju dla idei dołączenia do UE wynosiło około 60 proc. i choć takie ugrupowania, jak Liga Polskich Rodzin z Romanem Giertychem, próbowały zniechęcić obywateli, euroentuzjazm konsekwentnie rósł. Gdy nadszedł dzień referendum akcesyjnego, 9 czerwca 2003 roku, 77,45 proc. uprawnionych na pytanie: "Czy wyraża Pani/Pan zgodę na przystąpienie Rzeczypospolitej Polskiej do Unii Europejskiej?" odpowiedziało "tak".

Owoc wisi nisko, nie tylko nad Wisłą

A teraz wróćmy do roku 2024. Trudno pozbyć się wrażenia, że Unia Europejska jest chłopcem do bicia. Niedawne protesty rolników stały się pretekstem nie tylko do krytyki polityki unijnej, ale nawet do przemycania postulatów o opuszczeniu struktur UE. Niekiedy naprawdę przeginano, łamiąc granicę rozumu i godności człowieka (mam na myśli między innymi transparent, którego treść każdy zna, więc nie ma potrzeby przytaczania jej tutaj). 

– W temacie Zielonego Ładu pojawiło się sporo manipulacji – mówi Marcel Kiełtyka ze stowarzyszenia Demagog i dodaje: – Według nich unijne przepisy miały zakazać uprawy warzyw w przydomowych ogródkach, nielegalna miała być też uprawa tytoniu. UE miała wprowadzić zakaz wymiany silników, skrzyń biegów i reperaturek w autach. Do prowadzenia SUV-a miało być też potrzebne nowe, specjalne prawo jazdy. A co więcej, miano też zakazać jeżdżenia w nocy – wymienia.

To wszystko oczywiście nie jest prawdą, niestety spora część ludzi uwierzyła w ten przekaz.

Skłonność do dawania wiary podobnym opowieściom od lat wykorzystywana jest w całej Europie. U nas nie tak dawno kapitał polityczny zbijał w ten sposób były rząd, którego przedstawiciele z lubością uderzali w Unię, wykorzystując retorykę strachu albo oblężonej twierdzy. Tak jak komuniści spejoratyzowali słowa "zachodni" i  "inteligent", tak część środowisk politycznych skutecznie zepsuła konotację hasła “postępowy” czy “europejski”. 

Duży udział ma w tym brak edukacji i niewiedza na temat tego, jak rzeczywiście funkcjonuje Unia – jak działają poszczególne organy, jak procedowane jest prawo, co tak naprawdę może, a czego nie może Bruksela. Z tego też względu UE jest łatwym celem. Jak powiedzieliby Anglosasi, nisko wiszący owoc. U nas pasowałoby bardziej: nie trzeba się nawet schylać. 

Ale to nie tylko nasz podwórkowy problem. Antyunijny balon pompowany jest na całym Starym Kontynencie. Zmieniają się tylko maski i opakowania. Nie sposób nie zauważyć, że jesteśmy w przededniu dwóch europejskich świąt, jakimi są eurowybory i mistrzostwa Europy w piłkę nożną, z którymi Unia wbrew pozorom ma trochę wspólnego. To dzięki ustaleniom wspólnotowym kibice z Polski mogą pojechać do Niemiec na mecze bez przechodzenia kontroli granicznej, a będąc na miejscu korzystać z sieci komórkowej bez drakońskich opłat. Niektórzy – akurat nie dotyczy to Polaków – nie muszą nawet wymieniać waluty. 

Facebook
Brexit wydawał się niemożliwy... a jednak!

"Od wzgórza do wzgórza zapłoną ognie wolności"

Zróbmy jeszcze jeden skok na linii czasu do lutego 2016 roku. Jak wielu Polaków miałem wtedy epizod pracy na Wyspach. Jeżdżąc metrem, linią Piccadilly albo Victoria, czytywałem darmowy "London Evening Standard". W tym czasie głównym tematem medialnym co prawda były zbliżające się wybory na burmistrza stolicy, ale tuż obok przewijała się inna ważna sprawa: brexit.

Pamiętam, że o ile mayoral elections rzeczywiście rozgrzewały dyskurs, to ewentualne odłączenie się Zjednoczonego Królestwa od Unii miało status mrzonki. Szczególnie że obracałem się w środowisku pracowników napływowych – Włosi, Hiszpanie, Węgrzy, Rumuni, Portugalczycy.

"No co ty, nie wyjdą, nie ma szans" – powtarzała większość. Brzmiało to bardziej jak upewnianie siebie aniżeli stanowisko w sporze, bo nikt nie wiedział, co faktyczny brexit mógłby oznaczać dla obcokrajowców.

Tymczasem, jak pisze profesor Stefan Vogenauer z Instytutu Maxa Plancka, zwolennicy wyjścia Królestwa z UE uderzali w najbardziej patetyczne nuty. Roztaczali romantyczną wizję wolności i powrotu Synów Albionu do korzeni niezależności. Nie kto inny jak Boris Johnson pisał o tym, że dzień opuszczenia Unii będzie "tą chwilą w czasie, kiedy zabiją dzwony, wybite zostaną monety, wydane znaczki, a od wzgórza do wzgórza zapłoną ognie wolności", nawiązując do tradycji rozpalania ognisk dla upamiętnienia słynnego spisku prochowego z 5 listopada 1605 roku. Sami Brytyjczycy mieli natomiast "spacerować przez oświetlone blaskiem księżyca aleje Sussex, na wpół oszołomieni cydrem, śpiewając na cały głos brexitowe pieśni". 

Vogenauer przypomina też w pracy “Brexit and the Power of Historical Narratives”, że politycy tacy jak Johnson zestawiali chętnie Unię Europejską ze Związkiem Radzieckim, a kraje członkowskie nazywali “wasalami Brukseli”. Apelowali przy tym desperacko, by przestać być jednym z nich. Brzmi znajomo? Spokojnie, będzie więcej. Polaków może zaciekawić fakt, że jedną z głównych linii retorycznych leavers była walka z napływem migrantów zarobkowych, takich jak…, cóż, Polacy. 

Jak potoczyła się historia, wiemy. Dzisiaj mamy także świadomość tego, jak potężna okazała się szeroko zakrojona akcja dezinformacyjna w mediach społecznościowych. Anglicy codziennie konsumowali na Facebooku i Twitterze treści antyunijne. Ogromna część badaczy komunikacji społecznej zgadza się co do tego, że był to moment (obok wyborów prezydenckich w USA w 2016 roku), kiedy po raz pierwszy ujrzeliśmy prawdziwą siłę propagandy uprawianej w nowych mediach.

Ja akurat bez związku z tym wydarzeniem opuściłem starą, dobrą Blighty i oglądałem efekty brexitowej zawieruchy już w Polsce. Z płomiennego profetyzmu zwolenników opuszczenia Europy ubaw mieli ci, którzy woleli w niej pozostać. Zamiast triumfalnych pieśni na ustach i strzelających niczym na Eilenach pomiędzy Gondorem a Rohanem ku niebu płomieni, 1 stycznia 2020 częściej na Wyspach można było zobaczyć ofiary posylwestrowego kaca. Niedługo potem przyszła pandemia, herd immunity, brak paliwa na stacjach, minorowe nastroje w prounijnej Szkocji, puste półki w sklepach i ser żółty zamknięty w pudełku z kłódką.

Zakażą, zabronią, zabiorą, wywłaszczą 

Obecnie w Polsce i innych krajach królują o wiele mniej poetyckie narracje, acz przekaz zasadniczo się nie zmienia. Europejskie Obserwatorium Mediów Cyfrowych codziennie publikuje krótki raport na temat fejkowych treści uderzających w Unię pojawiających się w sieci. Ale nie trzeba zaglądać w raporty, żeby usłyszeć, "co ta Unia znowu wymyśliła". Wystarczy podsłuchać rozmowy w autobusie, zapytać sąsiada, a jak ktoś się wstydzi, wejść na X.

Jak tłumaczy Marcel Kiełtyka, w Polsce dominuje przekaz o tym, że Unia bez przerwy coś nam narzuca, a my nie możemy z tym nic zrobić i przez to tracimy suwerenność i niepodległość.

– Antyunijne narracje dotyczą też bardzo często tematów przyziemnych odnoszących się do naszego codziennego życia, w które Unia rzekomo wchodzi nam z butami, nie pytając nas o zdanie. Europejski Zielony Ład, fałszywe narracje dotyczące pojazdów, energetyka i regulacje, które mają na przykład wpływać na ceny prądu w Polsce czy jedzenie robaków, do którego Unia chce nas zmusić, to także chodliwe tematy – wyjaśnia.

Marcin Pielużek z Uniwersytetu Wrocławskiego w pracy "Unia Europejska jako antywartość. Narracje europejskie w komunikacji polskiej skrajnej prawicy" pisze o tym, że pojęcia "Europa" czy "Unia" funkcjonują w tym wypadku bardziej jako symbole dyskursywne, mniej jako określenie konkretnych instytucji i organów europejskich. Część osób myli też dyrektywy unijne z decyzjami wynikającymi z członkostwa w NATO, bilateralnych umów handlowych, relacji. Ułatwia to uprawianie komunikacji: "Unia to, Unia tamto".

Na X narracja antyunijna jest szczególnie silna. Dlaczego? Na platformie Elona Muska brak odpowiednich narzędzi weryfikacji

Co również bardzo ważne w zrozumieniu tego mechanizmu – kontrnarracje są zawsze sprzężone z działaniami i aktywnością Unii Europejskiej.

Richard McMahon i Wolfram Kaiser w artykule "Narrative Ju-jitsu: counter-narratives to European union" porównują uprawianie komunikacji spod znaku anty-Unia do japońskiej sztuki walki, w której kluczowe jest wykorzystanie ruchów przeciwnika. Opierając swoją komunikację na opozycji, trzeba czekać na to, co zrobi druga strona. Inaczej rzecz ujmując – gdyby Unia przestała istnieć jutro, narracje antyunijne straciłyby sens. Pokazuje to przykład Nigela Farage’a, który po brexitowym referendum na jakiś czas zniknął z pierwszego planu polityki brytyjskiej.

Wracając do Polski i arkanów antyunijnej retoryki. W raporcie "Miłość, nienawiść i zdrowy rozsądek. Narracje środowisk politycznych wokół Unii Europejskiej", wydanym przez Fundację Batorego, Marcin Kotras objaśnia, że dyskurs w tym temacie od dawna wpisuje się w binarność i dychotomiczny podział na scenie politycznej. Zawsze więc mamy opowieść my kontra oni, czasem z wykorzystaniem "toposu dwóch Polsk" czy opozycją "suwerenność – podległość", "wschód – zachód", "zacofanie – progresywizm", "obcy – swoi". 

– Zakazy, zakazy i jeszcze raz zakazy, a jeśli nakazy, to niekorzystne dla nas, wykorzystujące Polskę do spełniania interesów Niemiec, Francji i tak dalej – mówi Marcel Kiełtyka zapytany o trendy w kontekście antyunijnych fake newsów.

– Fałszywe narracje czasami odnoszą się też do kwestii światopoglądowych i stylu życia demokratycznych społeczeństw zachodnich. Najnowszy raport GLOBSEC pokazał, iż przynajmniej co piąty mieszkaniec państw naszego regionu boi się stylu życia zachodnich społeczeństw. Grunt jest więc podatny – mówi ekspert.

Nie jest to oczywiście nowa taktyka. Piotr Głuchowski na łamach "Gazety Wyborczej" przypomniał niedawno, jakie argumenty przytaczali w Polsce przeciwnicy wejścia do UE. W numerze 126 "Naszego Dziennika", datowanym na 31 maja i 1 czerwca, biskup Kazimierz Majdański pisał: "Co to za świat, co to za cywilizacja, której cechą rozpoznawczą są lupanary, sex shopy, stosy ciał pomordowanych dzieci, organizacje światowe szerzące rozwiązłość i plagę tak zwanej aborcji, oświata, która klęka przed świętą prezerwatywą".

Nieprzypadkowo coraz więcej treści o wydźwięku antyunijnym pojawia się przed wyborami do europarlamentu. – Wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej Věra Jourová powiedziała ostatnio, że Rosja zintensyfikowała swoją kampanię dezinformacyjną przez wyborami europejskimi – tłumaczy Kiełtyka i dodaje: – W naszej działalności na razie nie zauważyliśmy wzrostu dezinformacji dotyczącej samych wyborów do Parlamentu Europejskiego, ale widzimy, że przed wyborami pojawia się więcej fake newsów o samej Unii. 

Także politycy częściej mijają się z prawdą w swoich wypowiedziach, jeśli chodzi o kwestie związane z UE - mówi dalej. - Chodzi tu na przykład o temat dyrektywy w sprawie charakterystyki energetycznej budynków (EPBD). Pojawiły się doniesienia, że dokument ten poskutkuje wywłaszczeniem obywateli z ich domów, chyba że zdecydują się na kosztowne remonty. Dyrektywa została nawet nazwana "wywłaszczeniową". Miał być też nakaz instalowania paneli fotowoltaicznych na wszystkich budynkach w UE. Zakazane miałyby być także kuchenki gazowe, pompy ciepła, a nawet papier toaletowy.

Ciao, Europa!

Wielkimi krokami zbliża się sezon wakacyjny, kiedy cała północna część Europy od Alp i Karpat wzwyż ruszy nad Morze Śródziemne i Adriatyk. Słońce, relaks, aperol do obiadu, espresso i zyski z turystyki. Południe starego kontynentu może niektórym jawić się jako kraina wolna od problemów, które mogłyby stać się fundamentem do budowania antyunijnych nastrojów. Nic bardziej mylnego.

Na Półwyspie Apenińskim jednak mało kogo rusza kwestia ukraińskiego zboża, wpływów niemieckich czy zachodniej moralnej zgnilizny. Dlatego ten, kto chce wzbudzić antypatię do Unii, musi skupić się na temacie regulacji dotyczących chociażby ochrony środowiska, a także postawić w stan oblężenia dwie największe obok calcio miłości Włochów: jedzenie i palenie papierosów.  

– Najpopularniejsze narracje dezinformacyjne we Włoszech (związane z Unią - przyp. red.) to te o zmianach klimatu i dążeniu UE do zatrzymania ich oraz te o jedzeniu, szczególnie o insektach – mówi Tommaso Canetta z serwisu Pagella Politica. – Mniej wiralowe, ale nadal zauważalne dotyczą migrantów, szczepionek na COVID-19, środowisk LGBTQ+ oraz konfliktu Izraela z Hamasem – dodaje. 

Tommaso jest fact-checkerem, który bardzo poważnie traktuje swoją misję. Zapytany o to, czy jego zespół obserwuje natężenie zmanipulowanych albo fałszywych narracji dotyczących aktywności organów unijnych w ostatnim czasie, najpierw wyjaśnia kilka istotnych kwestii i podaje źródła informacji, by uniknąć niedomówień: 

– Nasza definicja wymaga, by przed nazwaniem czegoś narracją stwierdzić pojawienie się spójnych ze sobą fałszywych lub zwodniczych treści – podkreśla.

– Bierzemy pod uwagę całość dezinformacji wykrytej i opublikowanej w raportach EDMO (wspomniane Europejskie Obserwatorium Mediów Cyfrowych - przyp. red.) oraz IDMO (włoski oddział EDMO - przyp. red.) i zestawiamy to z udziałem treści antyeuropejskich – tłumaczy.

Wtedy możemy stwierdzić, że przekazów wpisujących się w narracje antyunijne jest w ostatnich miesiącach faktycznie coraz więcej. Obserwujemy także wyraźny wzrost dezinformacji powiązanej z UE. 

Na platformie "Facta News" przeczytać można, że włoskojęzyczne profile w social mediach rozpowszechniają fałszywe treści o tym, jakoby Bruksela chciała całkowicie zakazać jedzenia mięsa (poza tym owadzim, rzecz jasna), a także, co u każdego południowca rzeczywiście może wywołać dreszcz przerażenia, sprzedaży i palenia tytoniu. 

Część tych opowieści, jak wskazuje Tommaso, jest elementem kampanii politycznej konkretnych ugrupowań politycznych. Przeważnie wszystko idzie w komplecie: eurosceptycyzm plus dezinformacja na temat zmian klimatycznych, migrantów i rosyjskiej agresji na Ukrainę.

– Zawsze musimy podkreślać, że na politykach ciąży ogromna odpowiedzialność – mówi Canetta. – Kiedy zmanipulowane wiadomości wychodzą od nich, wpływ na opinię publiczną jest o wiele większy niż w przypadku nieznanych nikomu profili w social mediach – wyznaje. 

Urażona duma Północy 

A co w takim razie słychać przed eurowyborami na drugim końcu kontynentu? Tradycyjnie, czy raczej stereotypowo, społeczeństwa nordyckie są otwarte na integrację i przyjazne wspólnej Europie, prawda? Prawie. Poza Norwegami i Islandczykami. I co piątym Szwedem oraz Finem, a także co dziesiątym Duńczykiem uprawnionym do głosowania. 

Szwecja jest dla środowisk konserwatywnych synonimem zepsucia. Julia Romell z "Nordicom", przytaczając pracę o wymownym tytule "Gwałcąc żółwie i porywając dzieci: fantazmatyczna logika Skandynawii w rosyjskim i niemieckim dyskursie antygender", przywołuje tezę Tiny Askanius o tym, że w środkowej i wschodniej Europie Szwecja uchodzi jednocześnie za archetyp negatywnie rozumianej nowoczesności, jak i utraconego snu o białości i patriarchalnym porządku świata. Utożsamia się też ją w tym kontekście z Unią Europejską.

Same kraje Północy również są opanowywane przez podobne przekazy. Z tą różnicą, że ich osią nie są obszary genderowe ani konkretne decyzje Brukseli, ale raczej tożsamość narodowa, suwerenność i napływ imigrantów. Wśród Szwedów, Finów czy Duńczyków od zawsze królowały ostrożność, izolacjonizm i lokalna duma. Dlatego narracje oparte na tych elementach trafiają na podatny grunt.

Poparcie dla nacjonalistycznej partii Szwedzkich Demokratów oraz prorosyjskiej Partii Finów wzrosło przez ostatnie dwie dekady na tyle, by oba ugrupowania z około 1 procenta głosów na początku XXI wieku dotarły do 20 proc. w ostatnim głosowaniu powszechnym. Są dzisiaj liczącą się siłą w Riksdagu i Eduskuncie.

Jedną z cech wspólnych retoryki ich przedstawicieli jest nieskrywany eurosceptycyzm i powielanie antyunijnych haseł wraz z nawoływaniem do opuszczenia wspólnoty. Do lutego 2022 roku dzieliła je kwestia stosunków z Moskwą. Po agresji Rosji na Ukrainę nawet sprzyjająca Putinowi Partia Finów zaczęła mówić o obronności i solidarności z Europą w kwestii bezpieczeństwa. 

Nie stoi to na przeszkodzie jednoczesnemu snuciu wizji o samodzielności i potędze. Szczególnie wyraźna jest tendencja do malowania obrazu urażonej dumy, skarlenia, upokorzenia wielkich niegdyś nacji. Największe zasięgi w mediach społecznościowych zyskują wszelkie materiały dotyczące imigrantów popełniających przestępstwa, zaczepiających ludzi na ulicach, w tym filmy z kradzieży, bójek, rozbojów.

Hokej, piwo i eurosceptycyzm

"W chwili więc, gdy Wiedeń życzył sobie, aby wszystkie narody Austro-Węgier składały najświetniejsze przykłady wierności i uległości, doktor Pavek zapisywał Szwejkowi brom, aby zmniejszyć jego zapał patriotyczny" – pisał Jaroslav Hašek w swoim nieśmiertelnym klasyku.

Zaglądając do naszych sąsiadów zza gór oraz tych nieco dalej na południe, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że "narodom Austro-Węgier" od lat regularnie aplikuje się, niczym poczciwemu Szwejkowi, ostudzające euroentuzjazm specyfiki. Austriacy, Czesi i Węgrzy należą do narodów, w których zaufanie do Unii jest najmniejsze w Europie. Niżej w rankingu są jedynie Grecy.  

Tak się złożyło, że niedawno odwiedziłem kraj Haška, rezydując w rejonach dalekich od Pragi.

O tym, jak rzeczywisty obraz Czech różni się od tego wyobrażonego przez Polaków, pisała u nas niedawno Magdalena Okraska. Kraje liberecki i ustecki usiane są plakatami wyborczymi z hasłami typu "Europa na własnych warunkach!" ; "Żyjmy po swojemu" czy stare dobre "Euro = drożyzna". Do tego mające ostatnio wzięcie obrazki mężczyzny pijącego wodę z butelki, zahaczającego nosem o nakrętkę (co w ogóle wygląda na szerzej zakrojoną międzynarodową akcję, o czym pisze między innymi "Wyborcza").

Narrację o złej Unii knującej intrygi przeciwko niezależności Czechów, chcącej odebrać im możliwość decydowania o sobie prowadzi między innymi partia ANO z Andrejem Babišem na czele oraz skrajnie prawicowa SPD. Niejednokrotnie były już premier kraju porównywał UE do "ośmiornicy", która wyciąga swoje macki, by kontrolować to, kto obecnie rządzi na Hradczanach. Lider ANO oskarża także Unię o sztuczne zawyżanie cen prądu.

Przy okazji wizyty u sąsiadów dane mi było oglądać mistrzostwa świata w hokeju oraz kibicować wraz z lokalsami. Czesi pokazali nie lada formę i wygrali turniej, karcąc ekipy USA, Szwecji czy Szwajcarii. Doniosłe dla krajowego sportu wydarzenie zostało wykorzystane przez eurosceptyków, mówiących: "Widzicie? Nie potrzebujemy nikogo, żeby być najlepszymi".

Z racji bliskości geograficznej i politycznej Ukrainy antyunijne opowieści w Czechach szeroko poruszają też wątek pomocy militarnej dla Kijowa. Nad Wełtawą, o wiele mocniej niż w Polsce, wykorzystuje się postulaty o niepotrzebnych kosztach związanych z wysyłaniem broni na Wschód i bezsensie pakowania się w konflikt z Rosją. Z drugiej strony, nie można pominąć oddolnych akcji i prób zacieśniania relacji z osobami, które trafiły do kraju, uciekając przed wojną.

Nasi południowi sąsiedzi są także wyjątkowo podatni na denializm w kontekście COVID-19 i szczepionek w ogóle, których używanie miałaby narzucać Bruksela. To ostatnie zbiera swoje żniwo - w Czechach ogromnym problemem stała się epidemia krztuśca. 

O antyeuropejskości Węgier można napisać epopeję, dlatego można pominąć ten wątek. Warto za to spojrzeć na to, co dzieje się w Słowacji. Mały górski kraj, leżący w zasadzie na rubieżach Unii, stał się ostatnio gorącym tematem za sprawą nieudanego zamachu na premiera, Roberta Fico. 

Jak przyznaje Veronika Hincová Frankovská ze słowackiego Demagoga, ekosystem informacyjny zalany jest wciąż dezinformacją tkaną wokół tego wydarzenia. Przyćmiła ona zdecydowanie treści związane bezpośrednio z Unią, choć te, w drugim czy trzecim obiegu, rozchodzą się nadal.

– Ogólna narracja antyeuropejska mówi o “dyktacie Brukseli” i o tym, że nie jesteśmy brani pod uwagę w procesie decyzyjnym – mówi. – Decyzje są podejmowane przez osoby wybrane w sposób niedemokratyczny, a następnie narzucane nam. Ostatnio pojawiło się mnóstwo zmanipulowanych treści dotyczących słabnącej siły głosu weta w Radzie Europejskiej i dążeń Unii do decydowania na podstawie głosów większości krajów, a nie jednomyślności – dodaje Hincová Frankovská. 

Na Słowacji popularność zyskuje opowieść o tym, że Bruksela chce zabrać Bratysławie prawo wetowania aktów prawnych. W powszechnym obiegu są także dyskusje o dodawaniu sproszkowanych insektów do żywności (mój ulubiony fake news to przymusowa introdukcja owadziego mleka zamiast krowiego w szkołach i spisek, by poić dzieci ekstraktem z karalucha), zrezygnowaniu przez Mołdawię z unijnego procesu akcesyjnego, nakazach poruszania się samochodami elektrycznymi oraz o tym, że zmiany klimatu to nic innego jak konspiracja. Pod Tatrami modna jest ponadto narracja o "Gejropie" łudząco przypominająca tę z Rosji

Alternatywa dla jedności

Antyunijne narracje przybierają na sile przed wyborami nawet w samym sercu wspólnoty. Opublikowany 29 maja raport Allianz Pulse 2024 pokazuje, że spadek zaufania w Niemczech i Francji sięgnął rekordowych poziomów. U naszych zachodnich sąsiadów ponad 30 proc. badanych uznało, że członkostwo w Unii wpływa niekorzystnie na sytuację ekonomiczną kraju. We Francji odsetek ten wyniósł 45 proc. (o dziwo na największych optymistów wyszli Polacy, z wynikiem zaledwie 2,8 proc.).

Oczywiście społeczna ocena nie zawsze idzie w parze z twardymi danymi. Fakt, że Niemcy i Francuzi patrzą na Unię z coraz większym niezadowoleniem, to efekt między innymi intensywnego działania środowisk proponujących "alternatywne" rozwiązania dla europejskiej jedności. 

Przedstawiciele zyskującej wciąż poparcie Alternatywy dla Niemiec nie kryją się z tym, że najchętniej wyprowadziliby Republikę Federalną z UE. Na razie jednak, według danych z ubiegłego roku, nawet zwolennicy partii nie zagłosowaliby w ewentualnym referendum za "dexitem". Nie wspominając o tym, że wielu Niemców chciałoby w ogóle rozwiązania AfD, czego wyraz dali w styczniowych masowych protestach.

Ale kropla drąży skałę. Niemieccy eurosceptycy powtarzają jak mantrę, że Unia jest projektem upadłym, niereformowalnym, krępującym kraje członkowskie i hamującym ich rozwój. Ponadto w niemieckojęzycznych kanałach społecznościowych roi się od retoryki antyunijnej w kontekście pomocy Ukrainie oraz polityki migracyjnej. W podobne tony uderza się we Francji.

Projekt: Sobowtór

Jakub Biernat z telewizji Biełsat mówi, że mogą być to działania częściowo inspirowane przez Moskwę. Niedawno dziennikarze stacji pisali o największej w tym roku rosyjskiej akcji dezinformacyjnej “Doppelgänger”, czyli Sobowtór.

– Projekt “Doppelgänger” polega na rozpowszechnianiu prokremlowskiej propagandy przy pomocy fałszywych stron, botów i kont w social mediach, podszywających się pod znane media europejskie, celebrytów, artystów czy polityków – tłumaczy Biernat.

W samych tylko niemieckojęzycznych kanałach zanotowano 184 spreparowane artykuły, z których 34 opublikowano na stronach-klonach podszywających się pod duże niemieckie media: "Der Spiegel", "Die Welt" czy "Süddeutsche Zeitung". Mówiły one między innymi o tym, że problemy Niemiec pozostają nierozwiązane, bo władze krajowe wespół z UE skupiają się na pomocy Ukrainie.

Akcja wymierzona jest również w wyborców francuskich.

– Widziałem ostatnio filmik z tytułem sugerującym, że we Francji sytuacja jest kryzysowa, a w Rosji spokój i porządek – opowiada Biernat. – Przedstawiono w nim, że w jakimś mieście rosyjskim, chyba Czelabińsku, oddział Grupy Wagnera pobił się z miejscowymi bandytami. Wprawdzie ci zaraz wrócili w większej grupie i wzięli odwet, ale generalnie przekaz był taki, że w Rosji wagnerowcy robią porządek z kryminalistami, a we Francji nikt by nie stanął w obronie obywateli. Oczywiście to manipulacja, która ma niewiele wspólnego z samym materiałem – opowiada.  

Warto nadmienić, że, jak przypomina chociażby Adam Gwiazda z Klubu Jagiellońskiego, Francuzi od lat są zakochani w Rosji. Miłości tej, pielęgnowanej przez dekady, nie zdołała zachwiać nawet napaść Rosji na Ukrainę. 

– Moim zdaniem Kreml namierza także polityków czy liderów opinii, którzy wypowiadają się krytycznie o Unii, a z entuzjazmem o Rosji – tłumaczy dziennikarz Biełsatu. – Podbijają im zasięgi, komentują botami i fejk kontami, udostępniają, lajkują, czym zachęcają te osoby do prowadzenia dalszej komunikacji w tym stylu. Celem Rosji nie jest propagowanie jednej ideologii, ale sianie zamętu. Unia znalazła się ostatnio na czarnej liście ze względu na poparcie dla Ukrainy w wojnie – dodaje.

Śladów łączących Moskwę z działaniami wymierzonymi w UE jest więcej. Niedawno analitycy ds. cyberbezpieczeństwa ESET zdemaskowali mechanizm cyberszpiegowski, wymierzony w europejskie ministerstwa spraw zagranicznych i misje dyplomatyczne za granicą, głównie na Bliskim Wschodzie. Odkryto nieznane wcześniej backdoory LunarWeb i LunarMail. Pierwszy zbierał z systemu informacje o komputerze i systemie operacyjnym, listę uruchomionych procesów, listę usług i listę zainstalowanych produktów zabezpieczających. Drugi natomiast zbierał adresy e-mail odbiorców z wysłanych przez użytkownika wiadomości. Jak twierdzą badacze, działania te można powiązać z rosyjską grupą Turla, uważaną za część Federalnej Służby Bezpieczeństwa Rosji, aktywnej co najmniej od 2004 roku.

Antyunijne narracje to działania częściowo inspirowane przez Moskwę

Wybór Zofii? Wcale nie

Opowieści demonizujące Brukselę i europejskie instytucje pojawiają się przed eurowyborami praktycznie we wszystkich krajach Unii. W krajach bałtyckich kładą nacisk na kwestie bezpieczeństwa, w Bułgarii wykorzystują stare prokomunistyczne sentymenty, w Rumunii są wodą na młyn partii AUR, nawiązującej do tradycji niesławnej Żelaznej Gwardii, w krajach Beneluksu antagonizują przeciwko "nowym" członkom wspólnoty. 

Marcel Kiełtyka zaznacza wyraźnie, że dezinformacja może realnie wpływać na procesy demokratyczne i decyzje przy urnach, to już się dzieje – odpowiada. – W 2020 roku według sondaży TVN i OKO.press tak zwany polexit popierało około 7-8 proc. Polaków. W 2021 według sondaż dla RP.pl już prawie 17 proc. – podkreśla.

Ta tendencja utrzymuje się do dziś. Jak wynika z przytoczonego przez eksperta Demagoga badania GLOBSEC Trends 2024, za polexitem obecnie głosowałoby już 20 proc. Polaków, a 53 proc. ankietowanych uważa, że Unia Europejska dyktuje nam, co mamy robić. 

– Nadal brakuje odpowiednich działań skupionych wokół tak zwanej komunikacji strategicznej, których celem byłoby tłumaczenie naszym obywatelom, czym tak naprawdę jest Unia Europejska, jak działa proces legislacyjny, kto odpowiada za pisanie prawa, a nawet tego, że w UE każde państwo ma swoją reprezentację – mówi Kiełtyka. 

Licha edukacja, zarówno w kontekście wspólnej Europy, jak i konsumpcji mediów, to pięta achillesowa UE, bezwzględnie wykorzystywana przez każdego, kto buduje poparcie na krytyce Brukseli i dychotomicznym podziale. Nie jest jednak prawdą, że głosowanie do Parlamentu Europejskiego to wybór między integracją a niezależnością, federacją a samodzielnością. Trzeba być czujnym, by nie wpaść w pułapkę myślenia prostymi schematami proponowanymi przez populistów. Odwrócenie się od wspólnoty nie rozwiąże wszystkich problemów, szczególnie że część z nich jest zwyczajnie zmyślona. Taką drogą poszli Brytyjczycy, którzy uwierzyli, że odłączenie się jest remedium na wszelkie troski. Przykre konsekwencje tej decyzji stały się dziś istotnym argumentem Europejczyków, którzy chcą, aby ich kraj pozostał w Unii. 

Owszem, Europa ma swoje problemy i niedoskonałości, niektóre z nich widoczne gołym okiem i wymagające szybkiej interwencji. Ale jak pisał z okazji 20. rocznicy dołączenia Polski do Unii Europejskiej Rafał Pikuła, można być Polakiem i Europejczykiem. Pielęgnować polską tradycję i czuć się jednocześnie częścią czegoś większego.  

Zawsze możemy brać przykład z Irlandii, gdzie poparcie dla Unii w tym roku zadeklarowało 84 proc. obywateli. Jak mówią z przekąsem, ich euroentuzjazm wynika z odwiecznej rywalizacji z Anglikami i chęci zrobienia na złość wrogowi. Skoro tamci wychodzą, to my zostajemy. Obrazuje to wymowny wpis na platformie Quora: "Biorąc pod uwagę to, że członkostwo przeistoczyło nas z biednego zaścianka na zachodnim brzegu Europy, setki lat gnojonego przez większego sąsiada ze wschodu, w nowoczesne, liczące się państwo, raczej szybko nie będziemy chcieli się tego pozbyć".

Czy ten cytat nie pasuje także do Polski?