Rosyjskie macki na wyborczej urnie. Polska nie jest gotowa na jesienne wybory

Ze względu na wsparcie Ukrainy, Rosja może być szczególnie zainteresowana ingerencją w wybory w Polsce. Analityczka mediów społecznościowych Anna Mierzyńska zaznacza, że Polska nie jest przygotowana na zmasowany atak. - Obecnie nie jesteśmy na to gotowi - mówi ekspertka.

05.05.2023 05.20
Anna Mierzyńska: Wybory w Polsce a rosyjska dezinformacja

W styczniu tuż przed pójściem do urn wyborczych Czechy dostały potężny cios cybernetyczny. Sparaliżował on organizację non profit, która prezentowała programy wyborcze kandydatów, serwis organizacji Watchman of the State, strony urzędu statystycznego i resortu spraw zagranicznych, a także dwóch kandydatów na prezydenta. Aby wzmóc chaos, hakerzy zaatakowali też serwisy bankowe.

NoName, odpowiedzialna za atak grupa haktywistów powiązana z Rosją, podała na Telegramie, że cybernetyczny paraliż, który wywołała, jest odpowiedzią na szkolenie 4 tys. ukraińskich żołnierzy na poligonie wojskowym Libavá.

Check Point, izraelsko-amerykańska firma zajmująca się cyberbezpieczeństwem, sugeruje, że ataki w Czechach to dopiero początek, bo Rosja chce zasadzić się na większego sąsiada. Kolejna na liście jest Polska, która jako kraj mocno zaangażowany w pomoc Ukrainie musi się liczyć z tym, że hakerzy będą chcieli zakłócić wybory, które odbędą się u nas już jesienią. 

Niebezpieczeństwo dostrzegają też przedstawiciele rządu. Według nich 2023 rok pod względem działań propagandowych, szczególnie ze strony Rosji, może być jeszcze trudniejszy dla Polski. – Biorąc pod uwagę to, z czym mierzyliśmy się w roku 2022, należy się spodziewać dalszego wzrostu zagrożeń zarówno w cyberprzestrzeni, czyli tych stricte związanych z działalnością cyberprzestepców, jak i tych, które identyfikujemy jako zdarzenia informacyjne, czyli działania dezinformacji rosyjskiej oraz działania propagandowe Rosji i Białorusi – mówił w styczniu tego roku Stanisław Żaryn w rozmowie z PAP.

I choć wygląda na to, że partia rządząca zdaje sobie z tego faktu sprawę, Polska na propagandowe ataki raczej nie jest gotowa. O tym, jak działa rosyjska propaganda, komu będzie sprzyjała Rosja w wyborach, kogo można nazwać rosyjskim trollem i jak się bronić, opowiada Anna Mierzyńska*, analityczka mediów społecznościowych.

Anna Mierzyńska, analityczka mediow spolecznosciowych
Anna Mierzyńska. Fot. Michał Heller

Rozmowa z Anną Mierzyńską, analityczką mediów społecznościowych

Barbara Erling: Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku i we Francji w 2017 roku, Brexit w Wielkiej Brytanii, referendum w Hiszpanii dot. niepodległości Katalonii. Rosyjska dezinformacja została odnotowana także podczas wyborów w Czechach, które odbyły się w styczniu tego roku. W Polsce też nas to czeka?

Anna Mierzyńska: Ja się boję.

Czego dokładnie?

Dezinformacji, która zaleje nasz internet. Do tych wyborów, które wymieniałaś, trzeba doliczyć też te, którymi mniej się interesujemy. Mowa o wyborach w krajach afrykańskich. Tam Rosja bardzo intensywnie działa. Dla niej mechanizm oddziaływania wyborczego przez kampanie dezinformacyjne powoli staje się standardem. Ćwiczy się stale w tych mechanizmach, więc powinniśmy przypuszczać, że dziś po latach praktyki potrafi dużo więcej niż w 2016 roku, kiedy świat zachodni po raz pierwszy zorientował się, że Rosja potrafi dopuścić się nawet ingerencji w wybory w Stanach Zjednoczonych.

Badając dezinformację rosyjską od kilku lat, widzę, jak duże spustoszenie potrafi ona wyrządzić. A teraz jesteśmy szczególnie narażeni na zwiększone zagrożenie zewnętrzną ingerencją w wybory w Polsce.

Dlaczego akurat teraz?

Przede wszystkim ma na to wpływ wojna w Ukrainie. Jako państwo jesteśmy bardzo zaangażowani we wsparcie tego kraju, co nie podoba się Rosji. Z tego względu wydaje się, że władze w Rosji mogą być szczególnie zainteresowane ingerencją w nasze wybory po to, aby osłabiać ugrupowania polityczne, które Ukrainę wspierają. 

Czyli kto najbardziej przeszkadza Kremlowi?

Myślę, że dzisiaj najbardziej przeszkadzają Kremlowi te partie, które są jednoznacznie za pomocą Ukrainie. Z ich punktu widzenia równie zły jest PiS, jak i Platforma Obywatelska. Podobnie zresztą jest z Polską 2050 czy Lewicą. Wszystkie te partie jednoznacznie opowiadają się za wspieraniem Ukrainy.

Rosja będzie grała na Konfederację?

Na pewno wśród polityków Konfederacji, którzy obecnie są w parlamencie, możemy wskazać jasno osoby, które mają inne niż większość polskich polityków zdanie w kwestii wsparcia Ukrainy. Mówią o tym głośno i wyraźnie. Są to choćby Janusz Korwin-Mikke czy Grzegorz Braun. Ale to nie oznacza, że są wspierani przez Rosję. Tego nie wiemy. Rosja może też oddziaływać na kandydatów z innych partii, co do których ma poczucie, że mogą mieć w przyszłości wpływ na decyzje podejmowane w kraju. 

I jak wygląda takie wsparcie w praktyce? Kandydaci przychodzą na spotkanie w ambasadzie Rosji i podpisują umowę o współpracę?

Z tego, co wiemy z innych państw, nigdy nie ma żadnych umów, są natomiast np. pożyczki, które bank udziela na kampanię wyborczą. Taki kandydat dostaje pożyczkę na bardzo preferencyjnych warunkach z banku, który jest powiązany z kapitałem rosyjskim. Tak było w przypadku Marine Le Pen we Francji.

Poza tym częściej mamy do czynienia ze wsparciem, którego politycy nie są świadomi. Zwłaszcza że w czasie kampanii do polityków przychodzą naprawdę różni ludzie, którzy oferują pomoc. Jedni politycy są ostrożniejsi, inni mniej i nawet nie przez chęć współpracy z kimkolwiek z Rosji, ale przez nieuwagę mogą zaangażować się w działania, które okażą się prorosyjskie.

A niesprawdzanie tego, z kim ma się do czynienia, jest niestety dość częstą praktyką wśród polityków. Był taki przypadek posłanki Lewicy, która pojechała na zagraniczną misję obserwacyjną wyborów – misję ewidentnie sterowaną przez Rosję. Wyjazd organizowany był przez prorosyjską organizację, a jej nazwa była bardzo podobna do OBWE. Posłanka pojechała na misję, przekazała swoje uwagi i do końca się nie zorientowała się, w czym bierze udział, ponieważ tego nie sprawdziła. Potem okazało się, że lidera tej organizacji aresztowano za szpiegostwo.

Jakie jest prawdopodobieństwo, że Rosja będzie ingerować w polskie wybory?

O zwiększonym zagrożeniu ingerencją Rosji mówiono już w kontekście Stanów Zjednoczonych. Firma analityczna Recorded Future, która zajmuje się cyberbezpieczeństwem w kontekście wywiadowczym, przygotowała raport ostrzegający przed taką ingerencją podczas wyborów do Kongresu USA w listopadzie ubiegłego roku. Analitycy zwracali uwagę na różnego rodzaju operacje wpływu, koordynowane przez rosyjskie służby wywiadowcze. Wydaje się, że ich ostrzeżenia są także aktualne dla Polski.

Co konkretnie mogą chcieć uzyskać Rosjanie?

Możemy przypuszczać, że operacje, podobnie jak w Stanach, będą polegały na manipulowaniu opinią publiczną w celu pogłębiania podziałów politycznych. Podkręcane będą tematy sporne, dzielące i polaryzujące społeczeństwo.

Może dojść do wzbudzania nieufności wobec samego aktu wyborczego, infrastruktury wyborczej, mogą wspierać przekaz kwestionujący legalność wyników wyborów oraz wykorzystywać kwestie gospodarcze, w tym poczucie niepewności finansowej, właśnie po to, żeby wpływać na wyborcze decyzje Polaków. Powinniśmy być na to gotowi.

A jesteśmy?

Na ten moment absolutnie nie i właśnie dlatego się boję. Po zmianach w kodeksie wyborczym w 2018 roku mamy ogromną dziurę w prawie, która sprawia, że podmioty trzecie wobec komitetów wyborczych, osoby fizyczne i prawne, w tym także podmioty zagraniczne mogą prowadzić agitację wyborczą w Polsce, nawet płatną. System prawny dzisiaj w Polsce jest taki, że kontroli podlega kampania wyborcza prowadzona przez komitety wyborcze, ale już agitacja wyborcza, która tak naprawdę może przyjąć formę kampanii wyborczej, prowadzonej przez kogokolwiek spoza komitetu, nie podlega żadnej kontroli. I nie ma za to żadnych sankcji.

Łatwo sobie wyobrazić w takiej sytuacji na przykład jakiegoś oligarchę zależnego od Kremla, który dostaje zlecenie ingerencji w wybory w Polsce poprzez przeprowadzenie kampanii dezinformacyjnej w mediach społecznościowych. Niewielkimi nakładami finansowymi, bo wystarczy 100-200 tysięcy dolarów, wykupuje za pomocą polskiego wyborcy, pełniącego rolę tak zwanego słupa, reklamy w internecie, które uderzają w kandydatów nieprzychylnych Rosji lub promują przychylnych. 

Ale przecież rząd zmieniał w tym roku kodeks wyborczy. Nie dopatrzył się tej luki?

Sama PKW informowała o tej luce, ale nie zmieniono tych przepisów. Państwowa Komisja Wyborcza nie ma też kompetencji i uprawnień do tego, żeby sprawdzać biblioteki reklam politycznych prowadzone choćby przez Google’a i Metę, czyli Facebooka, Instagrama. Zobowiązała je do tego Unia Europejska, aby wzmocnić transparentność wydatków na kampanie. Te biblioteki to zestawienia pokazujące, kto, jakie reklamy i za ile wykupił na platformie. Dwoma kliknięciami można sprawdzić, ile wydano na reklamy, natomiast żaden podmiot nie kontroluje tego, czy jest to zgodne ze sprawozdaniami przekazywanymi do PKW.

W Polsce regulacją reklam internetowych zajmuje się UOKiK. Do jego kompetencji nie należy natomiast kontrola reklam wyborczych. PKW z kolei, choć zajmuje się wyborami, nie ma kompetencji, żeby sprawdzać reklamy w internecie i porównywać sprawozdania finansowe komitetów z tym, co wykazują platformy społecznościowe. Absurdalne, a przecież takie kampanie mogą nosić znamiona dezinformacji.

Posłowie PiS złożyli w Sejmie projekt ustawy, który ma karać za szerzenie dezinformacji. Według projektu rozpowszechnianie nieprawdziwych lub błędnych informacji ma być karane więzieniem, jeśli dopuści się go osoba działająca na rzecz obcego wywiadu, a celem dezinformacji jest wywołanie poważnych zakłóceń w ustroju lub gospodarce Polski, innego państwa czy organizacji międzynarodowej. Za szerzenie dezinformacji miałaby grozić kara pozbawienia wolności na czas nie krótszy niż osiem lat. To nie pomoże?

Ale to projekt mający na celu karanie szpiegostwa. Żeby ukarać za sianie dezinformacji, najpierw trzeba udowodnić tej osobie szpiegostwo, czyli świadomą współpracę na rzecz innego państwa. Patrząc na to, w jaki sposób Polska radzi sobie z udowodnieniem szpiegostwa, śmiem twierdzić, że ten projekt w tropieniu dezinformacji nie pomoże wcale.

A Unia Europejska pomoże? 

Tak naprawdę niemal wszystkie działania związane z przeciwdziałaniem dezinformacji podejmowane w Polsce są wynikiem tego, co robią struktury europejskie w tym zakresie. Wprowadzają nowe przepisy, zobowiązują państwa członkowskie do podjęcia pewnych działań, kontrolują big techy. Gdyby nie działania unijne, nie bylibyśmy w żaden sposób zabezpieczeni. A tak choćby w minimalnym stopniu możemy mieć pewność, że przynajmniej platformy społecznościowe są zobowiązane do przeciwdziałania dezinformacji poprzez usuwanie farm botów czy walkę z nieautentycznymi kontami. Oczywiście to jest ważny element, ale nie rozwiązuje problemu.

A jak było przy poprzednich wyborach? Jak duże pole do działania miała Rosja?

My w ogóle nie mamy w Polsce twardych dowodów na to, że Rosja działała i wpływała na cokolwiek, co się działo w kraju, łącznie z aferą mailową, dlatego że Polska jako państwo nie podejmuje żadnych śledztw tym zakresie. Zauważmy, że to, co wiemy o wpływie Rosji na wybory np. w Stanach Zjednoczonych, wiemy między innymi dzięki prowadzonym śledztwom. To, co wiemy o wpływie Rosji na kampanię brexitową w Wielkiej Brytanii, też wiemy, ponieważ działała komisja śledcza. W Polsce nie ma takich śledztw, więc nie mamy dowodów na to, że Rosja jakkolwiek majstrowała przy wyborach w Polsce.

Dlaczego nikt nie podejmuje się tych śledztw?

To jest bardzo dobre pytanie, na które sama bardzo chciałabym znać odpowiedź. Teraz mówi się o powołaniu komisji weryfikacyjnej, która ma analizować powiązania z Rosją, ale niestety wszystko wskazuje na to, że będzie to ciało powołane z przyczyn czysto wyborczych i politycznych. Czyli będzie wykorzystywane do tego, żeby obrzucać swoich przeciwników politycznych hasłem: "to jest ruski agent", a nie po to, żeby naprawdę prześledzić, w jakim zakresie Rosja wpływała na sytuację w Polsce.

W internecie, ale też między politykami obrzucanie się obelgą "rosyjski agent" czy "rosyjski troll" jest na porządku dziennym. Ale kim tak naprawdę jest rosyjski troll i jak go rozpoznać?

Wytłumaczenie, kim jest i jak go zdemaskować, jest coraz trudniejsze. Analitycy rozpoznają go na podstawie przekazywanej narracji, po treściach znajdujących się na koncie. Jeszcze parę lat temu rozpoznać trolla w Polsce można było m.in. po błędach językowych. Dziś jest to absolutnie nieaktualna teza. Aktualnie mamy do czynienia z profesjonalnie przygotowywanymi kontami, które naprawdę są trudno rozpoznawalne jako rosyjskie trolle. Prawie nie ma już tego rodzaju kont, które mają wśród znajomych rosyjskich aktorów, np. jakiegoś oligarchę czy rosyjskie MSZ, co wskazywałoby na jednoznaczne powiązania. Rzadko mamy dziś do czynienia z użytkownikami, którzy po prostu wychwalają Putina. Mechanizmy dezinformacji i wpływu w sieci są coraz bardziej wyrafinowane, więc nie jest łatwo rozpoznać trolla.

Po wybuchu wojny w Ukrainie w internecie zaczęły rozprzestrzeniać się treści, głównie za sprawą zwolenników Konfederacji, o rzekomych gwałtach w Przemyślu, których sprawcami mieli być Ukraińcy. Potem były tweety o tym, jakoby na warszawskim Nowym Świecie Ukrainiec zabił Polaka, co okazało się nieprawdą. Czy to wystarczające dowody, żeby powiedzieć, że zwolennicy Konfederacji to rosyjskie trolle?

Niekoniecznie. Mówisz o ruchach antysystemowych, które pojawiły się w Polsce na początku pandemii. Powstały z ludzi, którzy buntowali się przeciwko prowadzonej przez rząd polityce sanitarnej. W pewnym momencie zostały one (i jest to udowodnione) zinwigilowane przez działaczy prorosyjskich. Ci działacze prorosyjscy – znani, zidentyfikowani w Polsce – zaczęli pojawiać się na grupach ruchów antysystemowych, antyszczepionkowych, antypandemicznych i z nimi współpracować.

Po wybuchu wojny prorosyjscy działacze zaczęli rozpowszechniać na tych grupach treści dezinformujące, antyukraińskie. I choć niekoniecznie wszyscy mieli tam od początku takie nastawienie, to zmieniali je za sprawą działaczy prorosyjskich, fałszywych kont, trolli i botów. Więc nawet jeśli ktoś nie miał poglądów antyukraińskich, a przeczytał o tym, że Ukraińcy są źli po raz dwudziesty, to siłą rzeczy w końcu uwierzył. Tak działa nasza psychika: przekaz wielokrotnie powtórzony uznajemy za wiarygodny. Zresztą Rosja i jej propagandziści mają dużą zdolność do wyłapywania nastrojów społecznych, wykorzystywania tematów konfliktowych na swoją korzyść.

Te grupy od początku były zwolennikami Konfederacji?

Nie, one były antysystemowe i nie wiązały się z żadną z partii. Długo były politycznie niczyje, nikt się nimi nie zajmował. Jednak w którymś momencie Konfederacja, zwłaszcza Grzegorz Braun, zaczęli się nimi interesować, włączać w ich działania. W ten sposób jeszcze na etapie pandemii jedyną partią, która reprezentowała w jakiś sposób te ruchy, stała się Konfederacja.

Czyli pomysł na bycie antyukraińskim nie pochodzi bezpośrednio ze środowiska Konfederatów?

Właśnie. To był proces, który wcale się nie rozpoczął od tego, że Konfederacja od razu tworzyła taki przekaz. Konfederacja raczej wykorzystała to, co pojawiało się w grupach antysystemowych. Choć jednocześnie trzeba pamiętać, że Konfederacja już kilka lat temu w swój oficjalny program wyborczy włączyła hasło "Stop ukrainizacji polskich miast".

To jak jest z tą Konfederacją? Jest źródłem prorosyjskiej narracji?

Nie mam żadnych twardych dowodów na to, że Konfederaci działają na zlecenie rosyjskiego rządu. O tym, że są tam politycy, którzy mają nastawienie prorosyjskie i antyukraińskie, wszyscy wiemy. Janusz Korwin-Mikke, Grzegorz Braun wielokrotnie udowodniali to swymi działaniami, zresztą wcale się z tym nie kryjąc. Natomiast niekoniecznie jest tak, że tam wszyscy członkowie są prorosyjscy. To tak jak dzisiaj Mentzen zmienia swoją tak zwaną "piątkę Konfederacji". Już nie mówi jak w 2019 roku, że nie chcemy Żydów, Unii Europejskiej i LGBT, tylko że każdy będzie miał dwa samochody, dom, grill i wakacje za granicą. On tego nie robi, bo mu się poglądy zmieniły, tylko dlatego, że się dostosowuje do oczekiwań wyborców. To zwykły populizm, a nie skrajnie prawicowe poglądy inspirowane przez Rosję. Które poglądy – radykalnie antyukraińskie czy raczej większościowe, a więc dziś w Polsce proukraińskie – będą dominować wśród Konfederatów, okaże się po wyborach.

W swojej książce opisujesz mechanizm, jaki zastosowało Prawo i Sprawiedliwość w wyborach w 2019 roku. Wykorzystali przekłamany przekaz o społeczności LGBT do zmobilizowania elektoratu, dzięki czemu dopięli swego i wygrali wybory. W ostatnim czasie doświadczyliśmy szeroko zakrojonej kampanii Zjednoczonej Prawicy, w której przekonywali, że gdy demokratyczna opozycja dojdzie do władzy, Polacy będą musieli "jeść robaki zamiast mięsa". Czy to motyw przewodni tegorocznych wyborów?

Temat jest bardzo nośny, więc może być osią tematyczną nadchodzących wyborów. Odnosi się do tego, co ludzi dotyczy na co dzień. Na przykład praworządność nigdy nie będzie nośnym wyborczo tematem, ponieważ wydaje się zbyt odległa i abstrakcyjna. Za to kwestie dotyczące jedzenia, więc choćby tego, czy będziemy mogliśmy jeść mięso, czy nie, są namacalne, bliskie ludziom. Każdy z nas przecież chce mieć wpływ na to, co je, i chce jeść to, co mu się podoba, a nie to, co ktoś mu narzuca. Nie przez przypadek Zjednoczona Prawica przedstawiła wizję "robaków zamiast mięsa" w formie zamachu na naszą wolność.

Mimo że jest to zupełną nieprawdą, że ktoś chce nam narzucać, co mamy jeść, temat ma swoją kontynuację. W tej chwili mówi się już o programie "Fit for 55", który jest kontynuacją tego przekazu, czyli: jak zagłosujecie na opozycję, która jest prounijna, nie będziecie mogli jeść mięsa, będziecie mieli bardzo ograniczony nabiał, nie będziecie mogli latać samolotem, a na dodatek stracicie pieniądze, bo trzeba będzie kupować droższe, wymagane przez Unię produkty.

Tą osią tematyczną Zjednoczona Prawica próbuje zrównoważyć kwestię podwyżek cen i inflację, bo to jest z kolei bardzo nośny, też bliski każdemu wyborcy temat, który jest wykorzystywany przez opozycję. W tej chwili narracja rozpina się między tymi osiami tematycznymi, ale jakie będą aktualne przed wyborami, to się okaże.

Kiedy się okaże?

Biorąc pod uwagę wspomnianą kampanię PiS z 2019 roku dot. LGBT, może to nastąpić na dwa miesiące przed planowanymi wyborami. Zakładając podobny scenariusz, emocjonalna kampania rozpocznie się najwcześniej w sierpniu. I to, co się od tego czasu zadzieje, kto przebije się ze swoją narracją, będzie miało największy wpływ na wyniki wyborów.

Która partia trzyma aktualnie batutę i jest dyrygentem na politycznej scenie internetu?

Obie największe partie – PiS i PO – starają się obecnie narzucić Polakom swoje narracje, swoje opowieści o Polsce 2023. Natomiast na fali zdecydowanie jest Konfederacja, ale moim zdaniem za dużo czasu zostało jeszcze do głosowania, by ta fala mogła się utrzymać. Dopiero jesienią większość ludzi zacznie się bardziej interesować polityką, próbować zrozumieć, co się dzieje, szukać odpowiedniego kandydata. Dzisiaj partyjne przekazy najczęściej docierają do tych, którzy już się polityką interesują. Kto ostatecznie przebije się ze swoją narracją poza bańki informacyjne, zależy od bieżących nastrojów i jest trudne do przewidzenia na kilka miesięcy przed.

Ale te nastroje społeczne, jeśli chodzi na przykład o zaufanie wobec mediów czy zaufanie wobec władzy, są do przewidzenia. Spora część Polaków uznaje za prawdziwe informacje znalezione w mediach społecznościowych. Jak wynika z badań socjologicznych, zjawisko to dotyczy sympatyków różnych partii, w tym także wyborców PiS. Która grupa społeczna jest najbardziej narażona na "łykanie dezinformacji"?

Badania wskazują, że najbardziej narażone na dezinformację są osoby o poglądach konserwatywnych. To fakt potwierdzony niejednymi badaniami.

Jednak narażenie na dezinformację jest też tym większe, im bardziej spolaryzowane jest społeczeństwo. Taki podział na spolaryzowane grupy sprawia, że w każdej z nich pojawia się wręcz zapotrzebowanie na dezinformację. Grupy oczekują informacji, które pasują do ich poglądów. Im bardziej jesteśmy zradykalizowani, im bardziej czujemy się członkami jednej grupy, a nienawidzimy członków innej, tym łatwiej nam uwierzyć, że informacja, która się pojawia i pasuje do naszych poglądów, jest prawdziwa.

Błędy poznawcze ludzkiego umysłu sprawiają, że w takich sytuacjach ze względu na silne emocje najczęściej nie weryfikujemy informacji. Ta treść tak bardzo pasuje do naszego światopoglądu, że od razu uznajemy ją za prawdziwą. To jest potężne ryzyko, zwłaszcza jeśli popatrzymy na to w perspektywie wyborczej, kiedy polaryzacja w sposób naturalny będzie rosnąć, a odporność na dezinformację w tym okresie spadnie jeszcze bardziej. Pokrótce, jesteśmy nieodpornym na wirusy społeczeństwem, na które ktoś właśnie kicha. Tak wyglądamy przed kampanią wyborczą.

A gdzie szukać źródła dezinformacji? Gdzie jest jej najwięcej?

Rosyjskiej najwięcej jest na Telegramie, ale bardzo szybko jest przenoszona na Twittera i Facebooka.

A co z TikTokiem? Badacze z Uniwersytetu Nowojorskiego sugerują, że TikTok może stać się głównym nośnikiem dezinformacji w czasie wyborów w Stanach Zjednoczonych, bo platforma nie jest w stanie wyłapać dużych ilości dezinformacji. TikTok zatwierdził 90 procent reklam zawierających dezinformację wyborczą przesłanych przez badaczy, w tym reklamy zawierające niewłaściwą datę wyborów, fałszywe twierdzenia dotyczące wymogów głosowania i retorykę zniechęcającą ludzi do głosowania – pisze "The Guardian". Czy jest to też problem Polski?

TikTok z całą pewnością będzie jedną z platform, na których dezinformacja i propaganda wyborcza będą widoczne, ale nie wydaje mi się, żeby w Polsce była to platforma kluczowa. Na TikToku funkcjonuje więcej ludzi młodych, a przecież mamy taką sytuację wyborczo-demograficzną, że pokolenia młodsze ilościowo przegrywają z pokoleniami starszymi, czyli to, o czym mówią wprost partie politycznej: młodymi się dzisiaj nie wygra wyborów. Zresztą dezinformację warto rozpatrywać w szerszym kontekście, bo ona nie dotyczy takiej czy innej platformy. Jeżeli treść będzie kontrowersyjna i skandalizująca, zdobędzie ogromne zasięgi w bardzo krótkim czasie, bez względu na to, gdzie została podana pierwsza.

Wiemy już, czego może dotyczyć przedwyborcza dezinformacja, gdzie najłatwiej na nią natrafić, tylko jak się przed tym chronić?

Dezinformacja jest oddziaływaniem na emocje. Im bardziej coś nas oburza czy przestrasza, tym większe prawdopodobieństwo, że to jest zmanipulowana informacja. Więc jeżeli widzimy w internecie bardzo skandalizującą, kontrowersyjną informację, która wywołuje w nas silne emocje, powinna nam się zapalić czerwona lampka alarmowa. Warto wtedy oderwać się na chwilę od internetu, zająć czymś innym. Jak już trochę te emocje opadną, wrócić do internetu i sprawdzić wiarygodność tej treści w uznanych przez nas źródłach informacji.

A jak wrócimy, przeczytamy, sprawdzimy w źródle alternatywnym i okaże się, że rzeczywiście jest to typowy przykład dezinformacji, co robić?

Możemy np. zgłosić platformie społecznościowej lub próbować wyjaśnić znajomym, że jest to nieprawda, używając linków do wiarygodnego źródła. Ale przede wszystkim nie rozpowszechniać. To podstawowa sprawa, najważniejszy element obrony przed dezinformacją. Tego się trzymajmy.

Zdjęcie główne: fot. roibu/ Shutterstock.com
DATA PUBLIKACJI: 05.05.2023

*Anna Mierzyńska – analityczka mediów społecznościowych. Specjalizuje się w analizie zagrożeń informacyjnych, zwłaszcza rosyjskiej dezinformacji w Polsce oraz manipulacji w sieci. Autorka poradnika "Dezinformacja. Jak się przed nią chronić" (2022) oraz książki "Efekt niszczący. Jak dezinformacja wpływa na nasze życie" (2022). Współpracowała z Institute for Strategic Dialogue z Londynu przy projekcie monitorowania dezinformacji podczas kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Do 2018 roku była członkinią Platformy Obywatelskiej.