Obnażyła kulisy rosyjskiej propagandy. Zemsta farmy trolli niemal zniszczyła jej życie

– W rosyjskojęzycznym internecie zaczął krążyć artykuł mówiący, że jestem agentką amerykańskich służb wywiadowczych, która zbiera dane zwolenników Putina. Trolle dotarły do moich danych kontaktowych i je upubliczniły – Jessikka Aro, fińska dziennikarska opowiada SW+, jak trolle, które opisała w książce pokazującej skalę internetowych manipulacji na usługach Kremla, próbowały zniszczyć jej życie. 

Obnażyła kulisy rosyjskiej propagandy. Zemsta farmy trolli niemal zniszczyła jej życie

Rosjanie wyspecjalizowali się w wojnie hybrydowej. Konfliktowi w Donbasie od początku towarzyszyła intensywna kampania robiąca z Władimira Putina wyczekiwanego wybawiciela. Wiemy też, że trolle ze wschodu wpływały na przebieg wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku, wspierając kandydaturę Donalda Trumpa i dyskredytując jego rywalkę Hillary Clinton. Ameryka nie była przygotowana na stawienie czoła dezinformacji, choć pierwsze raporty o jej skali pojawiły się już w 2013 roku.

Właśnie wtedy rosyjscy dziennikarze śledczy przeniknęli do petersburskiej „fabryki trolli” i obnażyli przemysłowy charakter produkcji fake newsów na kluczowych frontach – od Ukrainy przez Białoruś po Waszyngton. Obecność trolli była dostrzegalna również w oddalonych o 400 km od Petersburga Helsinkach. To tam ich działania postanowiła zbadać Jessikka Aro, wówczas 33-letnia dziennikarka mediów publicznych.

Kiedy Aro, dziennikarka śledcza fińskiej telewizji publicznej YLE, opisała rosyjską propagandę, rozpoczęła się publiczna dyskusja o dezinformacji w fińskich mediach. Po kilku dniach tamtejszy internet był pełen od obraźliwych memów czy kłamstw na jej temat. Stała się morderczynią i narkomanką na usługach NATO. Kiedy pojechała na urlop, trolle zaczęły ją odczłowieczać. W mediach społecznościowych farma używała wobec niej rasistowskiego języka i sugerowała, że powinna zostać zgwałcona w barowej toalecie. Aby zniechęcić ją do dziennikarskiej walki, starała się poniżać i wyśmiewać ją na każdym możliwym froncie. Jednak Jessikka Aro nie poddała się i rozpoczęła pogłębione śledztwo wokół tego, jak działa rosyjski przemysł dezinformacyjny.

W „Trollach Putina” opisuje realia wojny informacyjnej – nie tylko w Finlandii, ale również w Polsce i wielu innych krajach. Choć autorka najwięcej czasu spędza na opisywaniu własnej walki z kampanią oszczerstw, to na kartach książki poznajemy osiem „bitew z trollami”. Jedną z najciekawszych jest działalność ukraińskiej grupy Inform Napalm, która zawiązała się po rosyjskiej aneksji Krymu.

Jej autorzy za cel stawiają sobie dotarcie do prawdy o „zielonych ludzikach” czy zestrzeleniu Boeinga 777 linii lotniczych Malaysia Airlines nad terytorium obwodu donieckiego w 2014 roku. Podobnie, jak w przypadku Aro, trolle za cel wzięły sobie jedną osobę: Romana Burko, twórcę kolektywu wolontariuszy Inform Napalm, który zajmuje się informowaniem społeczności międzynarodowej o rozwoju wydarzeń na Ukrainie. Niedawno pisał on na Twitterze: „choć otaczają nas hordy trolli, to ogień płonący w sercach tysięcy ludzi będzie w stanie pokonać ciemność”.

Burko swoją działalnością chce pokazać ludziom na całym świecie, jak niebezpieczna jest wojna hybrydowa. Swoje artykuły tłumaczy m.in. na japoński i chiński.

Z nagonką rozpętaną przez trolle musieli się mierzyć również Renatas Juška czy Martin Kragh. Pierwszy był litewskim dyplomatą, którego kariera została zniszczona przez kampanię oszczerstw. Trolle metodą „kopiuj wklej” wybrały fragmenty z wielu podsłuchanych telefonicznych rozmów i zmontowały je w jedną, tworząc kompromitujący materiał, który zamieszczono na YouTube, co doprowadziło do odwołania Juška ze stanowiska ambasadora na Węgrzech. Kragh zaś – podobnie jak Aro – na szali walki z dezinformacją postawił własną reputację w środowisku naukowym. Demaskował fake newsy, a w zamian spotykał się ze sterowaną akcją hejtu, mającego przesłonić prawdę.

„Trolle Putina” to książka pełna walki o obiektywność i fakty, które nie są w smak tym, którzy wykorzystują trolle do politycznej walki. To także historia publicznych nagonek, ponadpaństwowych kampanii nienawiści i cynicznego PR-u, przesłaniającego smutne realia działań Kremla. 

„Trolle Putina. Prawdziwe historie z frontów rosyjskiej wojny informacyjnej”, Jessikka Aro, Wydawnictwo: Sine Qua Non, Tłumaczenie: Marta Laskowska, 2020.
Książka dostępna w wersji papierowej i jako e-book.

Jessikka Aro, fot. Laura Pohjanvirta Yle

Traktowali trolling jak jakąś chorą grę komputerową, w której zadaniem była kontrola ludzi. Tylko że to prawdziwe życie, a nie Simsy – Aro opowiada nam o mechanizmach, jakimi rządzi się dezinformacja i jak dużą rolę mają media w chronieniu odbiorców przez złośliwymi działaniami trolli. 

Cofnijmy się do czasów przed rosyjskimi trollami, kiedy wiodła Pani jeszcze spokojne, normalne życie. 

Jessikka Aro: Przed 2013 rokiem byłam zwykłą dziennikarką. Nie miałam wrogów, choć pisałam o dżihadystach czy ekstremistycznej propagandzie w mediach społecznościowych. Zero gróźb czy hejtu. 

Wszystko odwróciło się o 180 stopni po opublikowaniu jednego artykułu o rosyjskich trollach. Z pomocą znajomych dziennikarzy chciałam zbadać sposób ich pracy i skuteczność propagandy we wpływaniu na scenę polityczną.

Po publikacji rozdzwoniły się telefony?

Dosłownie. Zaczęli do mnie dzwonić ludzie z krajów byłego ZSRR. Ktoś z Ukrainy groził, że mnie zabije. W tle słyszałam strzały, więc prawdopodobnie był na froncie. Inni życzyli mi, abym skończyła w więzieniu.

Skąd mieli twój numer?

Okazało się, że w Runecie (określenie rosyjskojęzycznego internetu – przyp. red.) zaczął krążyć artykuł mówiący, że jestem o agentką amerykańskich służb wywiadowczych, która zbiera dane zwolenników Putina. Trolle dotarły do moich danych kontaktowych i opublikowały je w materiale. Mój e-mail został dosłownie zalany nienawiścią. Później rozpętała się kampania fake newsowa. I to nie tylko po rosyjsku, ale i po fińsku (działała jeszcze wówczas fińska przybudówka rosyjskiego Sputnika – przyp. red.). Zostałam dilerką narkotyków, osobą nie w pełni sił umysłowych i wysłanniczką NATO. Po dziś dzień w jednym z mediów można znaleźć 300 fałszywych artykułów na mój temat. W sumie wygenerowały 4,5 mln kliknięć. 

Trollom udało się to, co chciałaś zbadać – wpłynięcie na opinię publiczną?

Niestety tak. To nie trolle wysyłały do mnie maile czy groziły przez telefon. Oni byli tylko architektami kampanii. Zaktywizowali zwykłych ludzi, którzy swoją złość zaczęli przenosić do świata realnego. Fińska policja w pewnym momencie dała mi do zrozumienia, że tworzę zagrożenie, pojawiając się w miejscach publicznych. Nawet na ulicach Helsinek podchodziły zupełnie nieznane mi osoby i zaczynały wymyślać od najgorszych. Obawiałam się o swoje zdrowie i życie, kiedy zwykli ludzie zaczynali na mnie wrzeszczeć w galeriach handlowych.

Musiałaś wyjechać z kraju.

Na początku nie mieściło mi się to w głowie, że w tak bezpiecznym i przyjaznym kraju mogą się dziać takie rzeczy. A jednak. Moje dotychczasowe życie zostało całkowicie zniszczone. Wyjechałam za granicę na kilka lat. Chciałam żyć bez ciągłego poczucia zagrożenia i potrzeby patrzenia za plecy. Udało mi się w spokoju skończyć książkę. Paradoksalnie koronawirus daje mi teraz więcej swobody. Chodzimy w maseczkach, więc trudno mnie rozpoznać.

Tak właśnie wygląda wojna hybrydowa, prawda? Walczysz online i offline.

W 2017 roku agencja informacyjna Reuters dotarła do dwóch dokumentów Rosyjskiego Instytutu Studiów Strategicznych (RISS) o globalnej kampanii dezinformacyjnej. Dotyczyły one wyborów z 2016 roku i zakładały podkopywanie wiary w sprawność systemu wyborczego, osłabienie pozycji Hillary Clinton. W istocie chodziło o wspieranie kandydata, którego działania mogły jak najmniej uderzyć w Rosję.

Instytut zarządzany był przez oficerów rosyjskiego wywiadu, którzy przyjmowali polecenia bezpośrednio z Kremla. Mark Galeotti, badacz rosyjskiej propagandy z Instytutu Spraw Zagranicznych w Pradze użył tu trafnego określania, że RISS jest działem PR rosyjskich służb bezpieczeństwa.

W ten sam ton wpisywał się również raport specjalnego prokuratora Roberta Muellera w sprawie domniemanych kontaktów sztabu Donalda Trumpa z Rosją. Rosyjscy wysłannicy na długo przed wyborami projektowali taktyki, jakich można użyć do pogłębiania podziałów w amerykańskim społeczeństwie. Targetowali głosujących w tzw. swing states i przekonywali, że Hillary Clinton to najgorsze, co może się przydarzyć ich krajowi.

Późniejsze śledztwo pokazało, że potrafili organizować marsze opozycyjnych grup w tym samym czasie i miejscu, licząc na zwarcie. W ten sposób wykorzystywali politykę imigracyjną czy religię.

Traktowali trolling jak jakąś chorą grę komputerową, w której zadaniem była kontrola ludzi. Tylko że to prawdziwe życie, a nie Simsy. Żerowali na najniższych instynktach, wpływając na ludzi, którzy nie byli przygotowani do stawienia czoła propagandzie. To właśnie tu powinniśmy zintensyfikować nasze działania. Powinniśmy uświadamiać ludzi, którzy tkwią w bańkach informacyjnych i nie poruszają się sprawnie po internecie.

Nie wiedzą, że są świadkami wojny informacyjnej.

Są nie tylko świadkami, ale w niej uczestniczą. Już w 2014 roku fiński prezydent przestrzegał o konieczności zachowania czujności w czasach dezinformacji. Mówił, że każdy obywatel ma rolę do odegrania i jest jednym z obrońców. Wszyscy jesteśmy na froncie.

Kiedy nie podajesz fałszywej wiadomości dalej, to tym samym nie narażasz innych na niebezpieczeństwo.

Dokładnie. Nie pompujesz baniek, które piorą umysły i sprawiają, że nie jesteśmy w stanie odróżnić faktów od fejków.

W czasie tegorocznych wyborów Twitter czy Facebook wzięły na siebie tę odpowiedzialność. Dodawały etykiety do postów z nieprawdą.

Za późno. Jestem zniesmaczona zachowaniem gigantów mediów społecznościowych, którzy przez tyle lat nie kiwnęli palcem wobec propagandy szerzącej się na ich platformach. Trolle nie hakowały przecież Facebooka, a jedynie wykorzystywały jego funkcje – jak inni użytkownicy. Kilkadziesiąt zbanowanych kont od czasu do czasu to kropla w morzu potrzeb.

Co więc powinny zrobić platformy społecznościowe?

Po pierwsze, skuteczniej banować cały ruch z IP trolli. Po drugie, współpracować ze służbami bezpieczeństwa i pomagać lokalnej policji w tropieniu trolli na ich terenach.

Nie wydaje ci się, że może to być obosieczny miecz? Wiele krajów Europy ma już teraz problemy z wolnością słowa.

Powszechna Deklaracja Praw Człowieka stanowi, że wolność słowa jest prawem człowieka, a nie rosyjskiego bota z fabryki trolli. To właśnie trolle prezentują się jako poszkodowani, kiedy ktoś usuwa ich posty i wskazują na atak na wolność słowa, kiedy ogranicza się ich zasięg.

Hipokryzja do kwadratu.

Musimy po prostu pozbyć się trolli, ponieważ niszczą nasz system informacyjny. Efekt jest taki, że kiedy w Czechach zapytano: „kto wywołał wojnę w Donbasie?”, zaskakująco wiele osób odpowiedziało, że Stany Zjednoczone.

W Polsce pewnie byłoby lepiej, ale badania naszego NASK-u pokazały, że co piąty Polak nie weryfikuje informacji znalezionych w internecie.

A to stanowi już zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Zwłaszcza, kiedy pomnożymy je przez zagrożenie epidemiologiczne. Ludzie nie chcą się szczepić, bo wierzą, że koronawirusa wyprodukował Bill Gates, który zmusi nas do przyjęcia szczepionki tylko po to, aby wszczepić czipy do kontroli umysłu.

Zapomniałaś jeszcze o roznoszeniu koronawirusa przez fale 5G.

Przykład idzie z góry. Donald Trump żali się na sfałszowane wybory, ale sądowe pozwy jego sztabu dotyczyły jakichś nieznaczących niedopatrzeń. Nie prezentuje dowodów, a właśnie o dowody powinniśmy pytać przy każdej informacji.

Dowody sprawdzić i zweryfikować jest o wiele trudniej niż podać kolejnego fejka. Koszt produkcji kolejnego bota jest zaś tak niski, że nie rokuje dobrze na przyszłość.

Naszą bronią jest edukacja. Musimy wyrobić w sobie odruch sprawdzania źródeł, badań i docierania do oficjalnych informacji. W przypadku koronawirusa wystarczy przecież wejść na stronę ministerstwa zdrowia. Trzeba przestrzegać odpowiedniej higieny informacji, co nakłada odpowiedzialność na dziennikarzy, którzy zgodnie z kodeksem etycznym muszą opierać się na faktach.

Dzięki temu trolle nie przejmują portali, gazet czy telewizji. Zwykle pracują tam odpowiedzialni gatekeeperzy. Zamiast tego trolle opanowują media społecznościowe, gdzie praktycznie nie ma reguł na manipulację. Reklamy zawsze można kupić, a prawdziwą walutą są lajki.

A może walka z trollami to rodzaj szczepionki? Nie możemy zamykać się na propagandę, ale raczej ją obnażać, aby ludzie wiedzieli, jak działa i sami byli przygotowani – mieli przeciwciała – kiedy spotkają się z dezinformacją.

Podoba mi się to porównanie. Już teraz w internecie działa wiele serwisów specjalizujących się w sprawdzeniu faktów. Jednym z nich jest Bellingcat, gdzie społeczność wolontariuszy odsłoniła rosyjskie kłamstwa odnośnie katastrofy lotu Malaysia Airlines z 2014 roku. 

Opisujesz ich śledztwo w książce, która na dobrą sprawę zamyka ostatnich sześć lat twojego życia i infiltracji działań trolli. Było warto? 

To trudne pytanie. Nie mogę przecież skopiować siebie i zobaczyć, jak potoczyłyby się moje losy, gdybym wtedy powiedziała pas. Jednak nie żałuję i cały czas będę prowadziła śledztwa, kontynuowała pisanie drugiej książki. Napędza mnie to wyjątkowe uczucie, kiedy ludzie doceniają twoją robotę i dziękują za pokazanie, co jest prawdą, a co nie. Gdybym przestała, to znaczy, że trolle by wygrały, a na to nie mogę się zgodzić.