Nowy bożek. Na scenie Thermomix, na trybunach ludzie tańczą ze szczęścia
Reakcje na nowy model Thermomiksa nie pozostawiają złudzeń: umarł król, niech żyje król. Koronacja się odbyła, odświeżony symbol statusu niebawem wkroczy do kuchni, a poddani już czekają na przybycie.

Radość z powodu ogłoszenia nowego modelu Thermomiksa faktycznie wygląda specyficznie. Z głośników leci miłosny hit Eltona Johna, ciała kołyszą się w rytm muzyki, wyciągnięte w górę ręce szukają idola na scenie. Tyle że tam w dole nie ma piosenkarza, ci wszyscy ludzie nie przyszli na koncert, ale po to, by zobaczyć prezentację nowego robota kuchennego.
Najnowszy model Thermomiksa z ekranu patrzy na swoich poddanych, którzy jeszcze się bawią, ale już wiedzą, że za chwilę będą musieli ruszyć w ważną misję i głosić dobrą nowinę: czas wyciągnąć pieniądze z portfela, Thermomix TM7 jest lepszy niż poprzednik, nie przejmuj się pieniędzmi, ciesz się korzyściami. Nieważne, czy to przedstawiciele firmy, czy wierni klienci – trzeba wszem i wobec rozpowiadać, że to jedyny najlepszy sposób gotowania potraw.
Można powtórzyć za użytkownikiem Twittera i zapytać, co ten późny kapitalizm robi z ludźmi. Faktycznie trochę wygląda to jak scena z dystopijnego filmu obśmiewającego ślepy konsumpcjonizm. Kilka lat temu podobne reakcje wywoływały prezentacje telefonów czy konsol, a przecież niektóre konferencje do dziś nazywane są przecież przez fanów „mszami”. I nawet jeśli to określenie pieszczotliwe i z przymrużeniem oka, to nie wzięło się znikąd. Teraz ekscytację budzi po prostu nieco inny elektroniczny kawałek sprzętu, ot i wszystko.
Nadal jednak to przedmiot magiczny
Dziś to właśnie Thermomix jest najlepszym przykładem przedmiotu mitycznego, specjalnego artefaktu, który właścicielowi pozwala na więcej niż innym zwykłym śmiertelnikom. Jest przepustką do lepszego świata. Jerzy Stachowicz w książce „Technogadżet w magicznym świecie konsumpcji” definiując magiczny produkt zwracał uwagę na moc, jaka spływa na jego właściciela. Podnosi prestiż „jako urządzenie drogie (…) będące znakiem statusu materialnego i przynależności”.
W przypadku Thermomiska przez długi czas dochodziła do tego niedostępność – nie wystarczyło ot tak wejść do sklepu i zdjąć produkt z półki (zresztą nadal nie można, w przypadku starszego modelu alternatywą jest sprzedaż internetowa), trzeba było sprzęt zdobyć, w zasadzie prosząc o możliwość (łaskę!) zakupienia.
Przy TM7 do tej elitarności trochę się wraca. Strona internetowa informuje, że najpierw trzeba wypełnić formularz, a następnie z chętnym skontaktuje się przedstawiciel handlowy. Dopiero potem możliwe będzie złożenie i opłacenie zamówienia.
Magiczny przedmiot pozwala wpływać na rzeczywistość z niezwykłą siłą
Teoretycznie robot kuchenny robi to w mniej spektakularny sposób niż np. telefon, który łączy ludzi bez względu na odległość, ale nie odbierajmy mu talentu. W końcu dzieje się rzecz niezwykła. Właściciel bez żadnych umiejętności wkłada do kociołka produkty, z których później wytworzona jest pyszna potrawa, w opinii wielu deklasująca dania podawane w restauracji. Czysta magia, a ten, kto jest w stanie dokonać tego dzieła, to prawdziwy mistrz wyczarowujący coś z niczego.
Są jeszcze zwaśnione plemiona. Dla właścicieli Thermomiksów ci kupujący tańsze zamienniki to heretycy, innowiercy, którzy zaufali fałszywemu mesjaszowi. Druga strona zaś wytacza inne argumenty w postaci niepotrzebnej rozrzutności, snobowaniu się, życiu na pokaz, mówiąc wręcz o pewnym bałwochwalstwu. Gorący, żywy konflikt.
Można zrozumieć, dlaczego na trybunach doszło do ceremonii
A jednak - wybaczcie - trochę rozumiem tych, którzy patrzą na tańczących ludzi wiwatujących na część robota kuchennego i nieco się dziwią. Pamiętam, że taka ekscytacja w świecie technologii nie jest niczym nowym, że szamani na scenie czarowali inną elektroniką znacznie wcześniej, ale coś mi tu nie pasuje.
Może kłuje w oczy ta otoczka sprzedaży, wymagająca kontaktu z przedstawicielem handlowym, który nawija makaron na uszy. Już samo to oddala nas od pewnej namiastki wspólnotowości, którą technologia przecież obiecuje, a cały spektakl na trybunach towarzyszący prezentacji TM7 wydaje się być sztuczny i fałszywy.
Zdaję sobie sprawę, że obietnica dawana przez dawną technologię była fałszywa, bo wiemy doskonale, do czego doprowadziły media społecznościowe przy udziale telefonów i komputerów, ale można było łudzić się, że cel był inny. Wybaczcie być może niesprawiedliwe podejście, ale doskonale wiem, czym się skończy ta radość na trybunach – armia ruszy i chodząc od domu do domu będzie przekonywać wybranych do dołączenia do grupy. Z ulicy jednak nie wejdziesz!
A może to moje niepotrzebne mitologizowanie gotowania jako procesu, który wymaga jednak pewnego podejścia – czasu, skupienia, wyboru składników – zaś zwieńczeniem jest danie, które daje radość i którym aż chce się dzielić.
Tak, wiem, kto ma na to czas. Ale właśnie dlatego czuję jakiś wewnętrzny sprzeciw, że to wszystko chce się tak spłycać, byle szybciej, byle wszystko automatycznie, odbierając po drodze wszystko, co w gotowaniu ważne i istotne, w tym również błędy, pomyłki, ale i nietypowe doświadczenia, eksperymenty. Gdzie tu miejsce na celebrację, proces, radość?
Już wiem. Na trybunach, podczas ogłaszania nowego modelu robota kuchennego.