REKLAMA

Prawdziwa ekologia to długowieczność, nie brak ładowarki w zestawie i pudełko z recyclingu

Producenci sprzętu elektronicznego dwoją się i troją, żeby być „eko”. Rzucają slogany o tym, jaki procent opakowania można poddać recyclingowi, usuwają ładowarki z zestawów i chwalą się, że ich produkty wcale nie wykorzystują niewolniczej pracy w afrykańskich fabrykach. To jednak w znakomitej większości gra pozorów. Wiecie, na czym polega prawdziwa ekologia? Na robieniu sprzętów, które są nie do zajechania.

Prawdziwa ekologia to długowieczność
REKLAMA

Gdybym dostawał 100 zł za każdym razem, gdy w informacji prasowej producent X podkreśla, że stosuje rozwiązania ekologiczne, bo zastąpił kawałek folii papierem, albo usunął dodatkowe elementy zestawu, bo to lepsze dla planety, mógłbym sobie kupić oryginalnego Gibsona Les Paul z 1959 roku (gdyby tylko robili je w leworęcznej wersji…). Część tych działań jest oczywiście chwalebna, a też prawdę mówiąc, galopujący konsumpcjonizm doprowadził nas do momentu, w którym absolutnie każde działanie na rzecz środowiska jest działaniem niezbędnym, a przy tym… spóźnionym.

REKLAMA

Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że większość tych sloganów to nic więcej jak zwykły greenwashing, czyli działania pozorowane. Z jednej strony dajemy pudełka z kartonu i zabieramy ładowarki, bo jesteśmy eko, a z drugiej projektujemy sprzęty, których nie da się w żaden sposób naprawić, jednocześnie nie zapewniając infrastruktury do poddania produktu recyclingowi. Taniej jest bowiem sprzedać nowy produkt, niż poddać stary ponownemu przetworzeniu. A że przy okazji zasypujemy Planetę toną elektrośmieci, to oj tam, oj tam, kto by się tym przejmował. Przecież do 2035 r. nasza firma osiągnie zeroemisyjność, więc wszystko w porządku, prawda?

Nieprawda. Najlepszym zaś, co firma może zrobić dla środowiska, jest produkowanie sprzętu, który przetrwa próbę czasu.

Prawdziwa ekologia to długowieczność.

Przyznaję, że sam w tej materii daję ciała, bo po części z racji wykonywanego zawodu, a po części z czystej fascynacji gadżetami, lubię wymieniać sprzęt na nowy. Jeszcze nigdy nie miałem telefonu dłużej niż rok, a z racji regularnego rozwoju umiejętności i wzrostu potrzeb jeszcze nigdy nie wytrzymałem z jednym komputerem dłużej niż dwa lata – zawsze potrzeba czegoś lepszego, szybszego i lepiej sprawdzającego się w codziennej pracy.

To jednak specyfika mojej pracy. Większość ludzi ma komputerowe potrzeby z grubsza niezmienne – ot, przejrzeć Internet, odpisać na maila, obejrzeć odcinek serialu, wysłać dokumenty do urzędu; tego typu sprawy. Do takich zadań naprawdę nie potrzeba potężnej mocy obliczeniowej, więc zwykle dla przeciętnego użytkownika komputer osobisty mógłby służyć przez długie, długie lata. Mógłby, gdyby po kilku latach nadawał się do użytku, a niestety, w większości przypadków (zwłaszcza przy tańszych sprzętach) górna granica używalności to 4, może 5 lat. Potem sprzęty zaczynają się dosłownie rozpadać, a producenci porzucają też wsparcie posprzedażowe i nie aktualizują maszyn tak, by były dostosowane np. do nowych wersji systemów operacyjnych. To samo dotyczy zresztą telefonów – znakomita większość kupionych dziś smartfonów za 2-3 lata będzie się nadawać tylko na śmietnik, bo nawet jeśli są to sprzęty wysokiej jakości, to gros producentów porzuca aktualizowanie urządzeń po maksymalnie 3 latach.

Chlubnym wyjątkiem jest tu Apple. Gigantowi z Cupertino wiele można zarzucić (w tym także greenwashing w postaci usuwania ładowarek z pudełek iPhone’ów), jednak jeśli chodzi o ekologię, mało który producent przykłada się do tematu tak bardzo. Zarówno gdy mowa o wykorzystaniu surowców wtórnych, jak i długowieczności urządzeń.

Do napisania tego tekstu natchnęła mnie bowiem obserwacja, iż wielu moich znajomych do dziś korzysta z leciwych już MacBooków Air 11 i 13, i ani myśli o zmianie na nowy. Jeśli już, to poszukują sposobu na wymianę akumulatora, bo ten siłą rzeczy się zużywa i dziś MacBook Air zamiast 12 godzin może działać na jednym ładowaniu góra dwie, ale poza tym? Zero uwag.

 class="wp-image-491665"

Nie tak dawno temu znajoma przyszła do mnie z zakorkowanym do ostatnich granic MacBookiem Air 11, który na pozór wydawał się nie do uratowania – tak bardzo zwolnił. Tymczasem wystarczyło usunąć nieco śmiecia z dysku, wykonać reset PRAM i komputer zaczął działać jak nowy. A mówimy o laptopie, którego produkcja zakończyła się w 2015 r.! A trzeba też przypomnieć, że - nie licząc może pierwszych wypustów tych komputerów - wcale nie były to maszyny przeraźliwie drogie. Sam pamiętam, jak lata temu wybierałem między MacBookiem Air i Asusem ZenBook i to Asus był tym droższym, choć wcale nie lepszym komputerem.

Równie pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie ostatnio obcowanie z MacBookiem Air 13, który – pomijając koszmarnie niską rozdzielczość ekranu – nie zestarzał się ani odrobinę. Konstrukcja z dwurdzeniowym Intel Core i5, 4 GB RAM-u i 128 GB SSD po wielu latach działa płynniej od niejednego taniego laptopa, jaki możemy dziś kupić w elektromarkecie, a przy tym wygląda lepiej od każdego z nich. Co jak co, ale pod względem projektu, smukłości i mobilności, pierwsze generacje MacBooków Air wyprzedzały swoje czasy, co również dokłada cegiełkę do ich długowieczności.

 class="wp-image-491672"

Ostatecznie nie można powiedzieć, by nie istniały maszyny z Windowsem, które działają świetnie mimo upływu lat; ba, u moich teściów nadal pracuje 8-letni ThinkPad T530. Wystarczyło wymienić mu dysk na SSD i do dziś w zupełności wystarczy do podstawowych zadań domowo-biurowych. Nie wygląda on jednak choćby w ułamku tak dobrze, jak ultrasmukłe laptopy Apple’a, które do dziś można położyć obok najnowszych maszyn i – nie licząc grubaśnych ramek dookoła ekranu – nie odstają od nich wizualnie ani o jotę.

 class="wp-image-491666"

Jedynym „ale” w tych zachwytach jest brak nowych aktualizacji rozwojowych, ale… dla większości przeciętnych użytkowników niemożność instalacji macOS BigSur czy Monterey jest kompletnie nieistotna. Dopóki komputery dostają aktualizacje bezpieczeństwa i dopóki działają płynnie, nie ma powodów, by wymieniać je na nowe.

Przykładów długowiecznych sprzętów można zresztą szukać także poza obszarem komputerów osobistych. Dla mnie niezmiennie przykładem doskonale zaprojektowanego, długowiecznego sprzętu jest myszka Logitech MX518, której oryginalną wersję mam w domu od ponad dekady i która wciąż od czasu do czasu służy mi jako backup. Działa bez zarzutu, a fani są do niej tak przywiązani, iż Logitech kilka lat temu zdecydował się wydać jej reedycję.

Mam też w domu słuchawki studyjne, które pomimo prawie dekady na karku działają i brzmią doskonale. W ostatnim czasie musiałem jedynie wydać 50 zł na nowe nauszniki, bo stare dosłownie się rozpadły, ale poza tym? Wszystko działa jak należy.

Doszliśmy do momentu, w którym sprzęt dla „zwykłego zjadacza chleba” nie ma prawa nie być długowiecznym.

Rozumiem w pełni konieczność regularnej zmiany sprzętu dla profesjonalistów, zwłaszcza jeśli mowa o komputerach – ustawiczne pojawianie się nowych formatów i multimediów coraz wyższej jakości wymusza korzystanie ze sprzętu, który będzie w stanie dotrzymać im kroku. To samo dotyczy zresztą sprzętu dla graczy – rozwój technologii i zaawansowania gier sprawia, że trudno oczekiwać, by 7-letni komputer poradził sobie z nowymi produkcjami. To jednak niszowe wyjątki. Dla znakomitej większości konsumentów przeciętny laptop oferuje dziś wszystko, czego tylko mogą potrzebować. A kupując sprzęt z nieco wyższej półki mamy wręcz prawo wymagać, by przetrwał on długie lata, bo doszliśmy do momentu, w którym nowoczesne komputery przenośne mają absolutnie wszystko, czego tylko potrzeba zwykłym użytkownikom. Wydajność jest więcej niż wystarczająca, ekrany piękne i tak rozciągnięte w obudowie, że już bardziej skurczyć ramek się nie da, a czas pracy tak długi, że nawet jeśli spadnie w ciągu lat o kilka godzin, to nie będzie dramatu.

REKLAMA

Producenci chcący być naprawdę „eko” powinni zrobić wszystko, co w ich mocy, by każdy sprzedawany dziś sprzęt mógł służyć nabywcy przez wiele, wiele lat. By dało się go naprawić i by można go było regularnie aktualizować.

Niestety ta idealistyczna wizja rozbija się o jeden prosty szkopuł – takie rozwiązanie jest nieopłacalne ekonomicznie, a wszystkim producentom zależy na tym, by sprzedawać jak najwięcej nowego sprzętu, a nie utrzymywać w obiegu stary sprzęt. Możemy się więc śmiało spodziewać, że przez najbliższe lata nic się nie zmieni i dalej będziemy wysłuchiwać bajek o ekologicznych opakowaniach i obudowach wykonanych z plastiku pozyskanego z dna oceanu, podczas gdy rynek będą zalewać kolejne produkty, które po 3-4 latach będą się nadawać wyłącznie do utylizacji. Taka to „ekologia”.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA