Odczarować wielką płytę. Wolałbym dalej mieszkać w bloku i mieć przestrzeń niż na patodeweloperskim osiedlu
Porównanie osiedli z wielkiej płyty z nowoczesnym budownictwem można często sprowadzić do stwierdzenia przestrzeń vs patodeweloperka.
Kiedy krytykuje się współczesne budownictwo i związaną z nim "patodeweloperkę", bardzo łatwo dostać w odpowiedzi: a z PRL-u było lepiej? Okazuje się, że pod wieloma względami tak.
Nie ma tygodnia, w którym nie szydzono by z nowych mieszkaniowych inwestycji. W tym przez łzy śmiano się na przykład z krakowskiego osiedla, wybudowanego zaraz plecami typowego PRL-owskiego bloku. Zagęszczenie budynków wręcz przeraża: mieszkańcy dosłownie wyglądają przez okno i widzą sąsiada, któremu spokojnie mogą pomachać, mając stuprocentową pewność, że go zauważy.
Groza.
Wręcz bezczelność deweloperów pokazała reklama jednego z nich. Zobaczcie sami:
Takich przykładów jest na pęczki. Moje ulubione zdjęcie tego roku pokazuje różnicę pomiędzy osiedlem „wielkiej płyty” a nowoczesnym zarządzaniem przestrzenią. A raczej „przestrzenią”:
W tego typu dyskusjach pojawia się argument: a niby za PRL-u było lepiej? Przypomina się argumenty, że na mieszkanie czekało się trzydzieści lat, dochodzą do tego absurdy rodem z filmów Barei.
Nawet ambitne projekty architektów przegrywały z systemem
Filip Springer w książce „Zaczyn”, poświęconej Zofii i Oskarowi Hansenom, pisał o lubelskim osiedlu, które zaprojektowali.
W teorii blok dostosowany był do potrzeb różnych mieszkańców: ówcześni single mieli dostać wygodną kawalerkę, rodziny z dziećmi dobrze wymyślone mieszkanie odpowiadające potrzebom takiej gromadki. Rzecz jasna nikt nie dostawał mieszkania, jakiego potrzebował czy chciał. W związku z czym singiel miał do dyspozycji o wiele za duże lokum, a rodzina gnieździła się w ciasnych mieszkaniach.
Pamiętając tego typu sytuacje trudno rozgrzeszać PRL-owską architekturę. Tyle że w pewien sposób broni się ona sama. Jak pisała Dorota Leśniak-Rychlak w książce „Jesteśmy wreszcie we własnym domu” architekci zdawali sobie sprawę z narzuconych ograniczeń, ale „wyżywali się” projektując osiedla tak, aby dało się w nich funkcjonować.
Widać to szczególnie na przykładzie dzieci i kobiet. „Dojście do szkoły było wyznaczone tak, by uczniowie nie musieli pokonywać ruchliwej ulicy” – pisała Leśniak-Rychlak. W zasięgu kilkuminutowego spaceru były przychodnie, biblioteki, żłobki, przedszkola i szkoły.
W swoim bloku mieszkam już przeszło pięć lat i do dziś ciągle ogromne wrażenie na mnie robi fakt, jak blisko z niego jest do wyżej wymienionych instytucji. Co więcej, bardzo blisko mam przystanki i gdyby nie cięcia z ostatnich miesięcy dojazd do centrum byłby naprawdę przyjemny. A nie jest to osiedle bliskie śródmieścia.
Spacerując pomiędzy blokami, widzę, jak dobrze są one zaprojektowane. Jest dużo zieleni, parków, placów zabaw czy ławeczek. Miasto piętnastominutowe? Hej, Europo, twórcy PRL-owskich osiedli wiedzieli o tym na długo przed wami!
Tak, mieszkania w blokach bywały ciasne
Już pod koniec lat 80. architekci pisali, jak Krystyna Trautsolt-Kleyff, że „budowane współcześnie mieszkania nie zaspokajają potrzeb pod względem wielkości”. Miała na myśli tutaj trzypokojowe domy mające ok. 50 metrów kwadratowych.
Krytyka była oczywista. Tymczasem dziś w sytuacji, kiedy średni metraż spada z każdym rokiem – jak pokazały dane GUS średni metraż spadł w ciągu 11 lat z 65 m kw. w 2009 r.do 56 m kw w 2020 r. – deweloperzy nie biją się w pierś, tylko reklamują klitki w coraz to kreatywniejszy sposób. Jeszcze do niedawna na bilbordach czytałem o „mikro-apartamentach”, dziś w ogłoszeniach wspomina się o modnym „studio”. Zamiast naprawy błędów, mamy ciągły regres.
Paradoks polega na tym, że bloki da się powiększyć. I to w estetyczny sposób. Ciekawym przykładem jest dobudowanie balkonów tam, gdzie ich brakowało. Takie inwestycje już prowadzi się między innymi w Krakowie czy Tarnowie. Rozbudowuje się też klatki schodowe, aby mieszkańcy na korytarzach mieli więcej miejsca. Niby to drobiazgi, ale pokazujące, że bloki nie muszą być reliktem przeszłości.
A jeszcze do niedawna w wielu państwach tak myślano. Wysadzano nawet osiedla z wielkiej płyty. Holenderski architekt Reiner De Graaf sugerował, że takie akcje miały na celu usunięcie śladów państwa opiekuńczego z neoliberalnej rzeczywistości, szczególnie w państwach po zachodniej części żelaznej kurtyny. Jego zdaniem to nie przypadek, że działo się tak np. w Wielkiej Brytanii pod rządami Margaret Thatcher.
Jak wielki był to błąd pokazały badania Instytutu Techniki Budowlanej
Jako że wykonane są z żelbetonu, to ich wytrzymałość nie tyle nie spada, to nawet z czasem wzrasta. Co więcej, jak mówiła Teresa Bilska, przewodnicząca Rady Nadzorczej SM Podwawelska, „bloki z wielkiej płyty są lepszej jakości niż nowe, w których instalacje są z plastiku, co w razie pożaru stwarza zagrożenie”.
Na podobną przewagę wskazał dr inż. Piotr Knyziak z Politechniki Warszawskiej – skutki ewentualnej eksplozji w nowych budynkach mogłyby być różne.
Skąd więc popularna miejska legenda o tym, że bloki to w większości całkowita fuszerka, zaprojektowana z myślą o wytrzymałości na 50 lat? Zdaniem Michała Wiśniewskiego, architekta i krakowskiego aktywisty, podtrzymaniem tych plotek zainteresowani byli, a jakże, deweloperzy. W ten sposób mieliby zachęcać do zakupu nowoczesnych mieszkań.
Bloki od lat cieszyły się złą sławą - czas to zmienić
Sporo dołożyła popkultura, przez co powszechne było zdanie, że na osiedlach zostali ci, którym się nie powiodło w życiu. Wszak ci ambitniejsi dawno zamienili wielką płytę na dom pod miastem czy nowoczesny apartamentowiec.
Absurdy patodeweloperki pokazują, że czas powiedzieć blokom szczerze przepraszam. Miały swoje wady, ale szczególnie teraz widać, że ich projektanci myśleli o mieszkańcach i robili wszystko, aby ominąć systemowe przeszkody. Przejdźcie się po osiedlu i to doceńcie. Póki nie wyrosną tam kolejne nowoczesne „mikroapartamentowce”, które zawłaszczają każdy wolny teren.
zdjęcie główne: MirSiwy / Shutterstock