REKLAMA

Jak nowe przepisy o hulajnogach sprawiły, że stałem się tym, kogo nie cierpię: samochodziarzem

Od 20 maja hulajnogą nie można jechać szybciej niż 20 km/h. Nowe przepisy udowodniły mi, że w każdym kryje się uliczny rajdowiec. Niestety, biję się w pierś – także we mnie, czyli największym przeciwniku czterech kółek, jakiego możecie kiedykolwiek poznać.

elektryczna hulajnoga prędkość
REKLAMA

Nie chodzi o to, że bojkotuję jazdę autem, a każdy, kto ma prawo jazdy, jest moim śmiertelnym wrogiem. Aż tak nie zwariowałem. Natomiast irytują mnie wszyscy ci, którzy mówią, że nie po to kupuje się auto, żeby jechać wolno, domagają się jeszcze więcej przywilejów, gardzą komunikacją miejską czy od pieszych wymagają szczególnej uwagi. A przecież to oni jadą ciężkimi furami, więc naprawdę korona z głowy nie spadnie, jak ktoś na wszelki wypadek bardzo zwolni przed „zebrą”.

REKLAMA

Denerwuje mnie też taki typ ludzi – stoją w korkach i irytują się, że są korki:

Dziś rano wypożyczyłem hulajnogę, opuściłem strefę z ograniczoną prędkością (bo tak traktowana jest w Łodzi ulica Piotrowska – całkiem słusznie, to przecież deptak) i jak zwykle dodałem gazu, licząc na ten słynny wiatr we włosach dający poczucie wolności. Dostałem zamiast tego ogromny ciężar, który wyraźnie mnie ograniczał. 21 km/h, bo jednak jechałem z górki, ale dalej licznik ani drgnął. Przeklęte przepisy!

Normalnie na tym fragmencie pędziłem 27 km/h. Wielka mi różnica? Ha, zauważalna. Co więcej: drastyczna. Miałem wrażenie, że za chwilę będą wyprzedzać mnie rowerzyści. I to nie ci na szosach, oni zawsze dawali sobie z hulajnogami radę. Zacząłem się oglądać, czy nie jedzie jakaś wycieczka przedszkolaków, bo przecież i oni spokojnie by mnie wyminęli.

21 km/h! Co za skandaliczny przepis! Przecież tyle razy jechałem te prawie 30 km/h i nikomu krzywda się nie działa. Piesi się boją? Owszem, trzeba uważać, ale oni też powinni…

Myślicie, że się opamiętałem? Ani trochę – stałem się hulajnogowym Łukaszem Warzechą

Tocząc się te 20 km/h – a po chwili jeszcze mniej, bo zacząłem podjazd pod górkę – zacząłem wszystkiego się domyślać. Przecież to oczywiste! Skoro jadę wolniej, to więcej zapłacę. Wcześniej przejazd kosztował mnie 7 zł, a po utracie cennych minut na rachunku pojawi się jakieś 9 zł. 2 zł to niby mało, ale teraz pomnóżcie to przez mieszkańców Łodzi, Warszawy, Poznania, Krakowa i już wiemy, komu najbardziej opłacają się bzdurne ograniczenia swobody i wolności.

Dodajmy do tego producentów prywatnych hulajnóg – przecież tacy jak ja, miłośnicy prawdziwej prędkości, prędzej czy później przesiądziemy się na te maszyny, które nie mają ograniczeń i pozwalają jechać te 5 km/h z górki szybciej. Spisek jak nic!

Na szczęście w końcu rozum wrócił do głowy. Hulajnogi nie są od tego, aby robić sobie ze ścieżek rowerowych tor, a bycie dwie minuty wcześniej naprawdę mnie nie zbawi. Elektryczne pojazdy służą sprawnemu dotarciu z punktu A do punktu B – i mimo nowych przepisów dalej będę na miejscu szybciej niż idąc na nogach. A jak mi zależy na czasie, to wybieram rower albo komunikację miejską. Ale w taki ciepły dzień aż szkoda kisić się w tramwaju, więc cóż: hulajnoga wygrywa.

REKLAMA

Nie oszukujmy się: zapewne wszyscy choć raz widzieliśmy, jak ktoś przesadził z prędkością i dawał po hamulcach, bo pieszy pojawił się na jego drodze. Raz i mnie zarzuciło, bo w ostatniej chwili hamowałem. Ograniczenie o 5-7 km/h to z jednej strony niewiele, ale z drugiej – wystarczająco, aby zmniejszyć ryzyko niepotrzebnej kolizji. Ten przepis naprawdę był potrzebny.

Zacząłem zastanawiać się nad jednym. Skoro zrozumienie tego jest takie proste, to dlaczego wielu kierowców samochodów nadal ma z tym taki problem i irytuje się, gdy trzeba zdjąć nogę z gazu?

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA