Apple, pobudka! Zamiast co chwila aktualizować iOS-a, weź przykład z Androida
Byle usterka w aplikacji systemowej i już trzeba flashować pamięć całego iPhone’a czy iPada. Przecież to absolutnie nie ma sensu. Powiem więcej, istnieje bardzo proste rozwiązanie tej niedogodności, które konkurencja stosuje od lat.
Na początek, zacznijmy od oczywistości. Apple jest firmą, która bez wątpienia najsprawniej ze wszystkich producentów konsumenckiej elektroniki dostarcza uaktualnienia oprogramowania systemowego. Nowe wersje iOS-a pojawiają się błyskawicznie, są od razu dostępne dla wszystkich zgodnych urządzeń, a ich stosowanie niemal nigdy nie wiąże się z problemem dla użytkownika. To nie podlega dyskusji.
Jest jednak coś na rzeczy, gdy w prywatnych rozmowach nawet najwierniejsi Wielkiemu Jabłku koledzy i koleżanki ze Spider’s Web zaczynają kręcić nosem. - Po zaktualizowaniu wczoraj czterech urządzeń trochę mam dosyć – napisał mi dziś rano jeden z wydawców naszego serwisu, nawiązując oczywiście do wczorajszego uaktualnienia. Piątego w przeciągu ostatnich czterech tygodni.
Ja wiem, chcielibyście na tych swoich biedafonach mieć tak dobrą obsługę serwisową, gdzie te wasze aktualizacje Androida, hy hy. Problem w tym… że ją mamy. I tak jak Android i Windows powinny się wiele nauczyć od iOS-a, tak nadszedł również czas, by i Apple zaczął kopiować rozwiązania konkurencji.
Do załatania drobnej usterki w kliencie pocztowym naprawdę nie trzeba aktualizować całego systemu.
Niemal wszystkie ostatnie wersje iOS-a 13 (i iPadOS-a) – nie licząc wersji 13.2 – skupiały się na usuwaniu relatywnie drobnych usterek w systemowych aplikacjach. Podobne uaktualnienia są szykowane dla użytkowników Windowsa i Androida. Tyle że, w przeciwieństwie do systemu Apple’a, użytkownicy platform Microsoftu i partnerów Google’a ich nie odczuwają. Bo nie ma żadnej potrzeby czy wymogu technicznego, by „problem z załączaniem maili otrzymanych z serwerów Exchange’a w kliencie pocztowym” wiązał się z koniecznością wymiany systemu na nowy.
Tego rodzaju problemy na platformach innych firm załatwiane są przez oficjalne repozytoria oprogramowania. Nowe wersje klienta pocztowego, przeglądarki, odtwarzacza multimediów czy pozostałych appek aktualizowane są tak, jak aplikacje zewnętrzne. Przez Google Sklep Play, Samsung Galaxy Store, Huawei AppGallery, Microsoft Store i tak dalej. Na domyślnych ustawieniach obu systemów nawet nie zauważymy momentu, w którym są uaktualniane. Wszystko dzieje się w tle, by jak najmniej przeszkadzać użytkownikowi.
Nie ma żadnej różnicy pomiędzy aplikacją Apple Ustawienia a Apple App Store. Oba programy służą w kontekście omawianego problemu do pobierania danych z serwera i umieszczania ich w ściśle wyznaczonych miejscach pamięci naszego urządzenia. Oba też są kontrolowane przez Apple’a, więc jeżeli jakieś uaktualnienie wymaga wyższych uprawnień niż są dostępne dla twórców aplikacji zewnętrznych… to przecież, z uwagi na powyższe, żaden problem.
Nie wszystko da się załatwić w ten sposób.
O czym użytkownicy Windowsa i Androida dobrze wiedzą. System Microsoftu jest raz w miesiącu uaktualniany przynajmniej o poprawki związane z bezpieczeństwem, a także przynajmniej dwa razy do roku aktualizowany o nowe funkcje. Oba rodzaje aktualizacji wymagają ponownego uruchomienia urządzenia. Podobnież z Androidem: jedna aktualizacja serwisowa w miesiącu i jedna aktualizacja rozwojowa w roku.
Z różnych względów nie jest możliwe (lub jest technicznie trudne) aktualizowanie danych w pamięci, które są niezbędne na elementarnym poziomie do prawidłowego funkcjonowania sytemu. iOS czy iPadOS mogą jednak nieprzerwanie pracować i nie tracić nic ze stabilności, jeżeli na kilkanaście sekund praca Safari, FaceTime’a, Aparatu czy innej appki zostanie wstrzymana.
Brak możliwości szybkiego uaktualniania systemowych aplikacji może Apple’owi odbić się czkawką również z innych powodów niż wygoda użytkownika.
O tym z kolei bardzo dobrze wie Microsoft. Gdy gigant z Redmond postanowił porzucić bagaż przeszłości w formie Internet Explorera, pokazując światu przeglądarkę Edge, miał wielkie nadzieje znowu liczyć się na rynku przeglądarek. Jednym z powodów, z których się to nie powiodło, było powiązanie przeglądarki z mechanizmem Windows Update zamiast Microsoft Store.
Twórcy Edge’a musieli czekać kilka miesięcy na nową wersję Windowsa, by wprowadzić zmiany do przeglądarki, podczas gdy Firefox, Opera, Chrome i reszta są unowocześniane co kilka tygodni. Tak jak zresztą nowy, odmieniony Edge. Jestem głęboko przekonany, że popularność Safari wynika głównie z faktu, że iOS jest jednym na świecie mainstreamowym systemem operacyjnym, w którym nie można zmienić domyślnej przeglądarki. Na macOS, gdzie jest to możliwe, największą popularnością cieszy się Chrome.
Przeglądarka internetowa to tylko przykład. Ta sama uwaga tyczy się przecież FaceTime’a, Map Apple'a, odtwarzacza multimedialnego i całej reszty.
Nie, nie. Windowsowi i Androidowi daleko do perfekcji.
Aktualizacje Windowsa niemal zawsze kończą się problemami dla pewnej grupy jego użytkowników, na dodatek są wymuszane. Aktualizacje Androida na niektórych urządzeniach na skutek lenistwa ich producentów nie pojawiają się wcale. Microsoft i partnerzy Google’a powinni się wiele nauczyć od Apple’a.
Tyle że użytkownicy Windowsa i Androida sumarycznie otrzymują częściej i więcej uaktualnień. Po prostu większość z nich nie jest nawet odnotowywana, bo nie wymaga zajmującej czas przerwy w pracy celem kilkuminutowego flashowania pamięci ich urządzenia. Może doczekamy się tej rewolucji w iOS-ie 14.