Chciałbym wymazać pamięć i przeżyć te 90 godzin na nowo. Dragon Quest XI S – Definitive Edition - recenzja
Gdy dowiedziałem się, że Dragon Quest XI zmierza na Switcha, uzbroiłem się w cierpliwość. Ominąłem wersję dla PS4. Nie skusiłem się na edycję dla 3DS-a. Powstrzymałem się przed portem PC. Cierpliwie czekałem dwa długie lata, aż ogromny jRPG trafi na platformę mojego wyboru. Było warto, bowiem Dragon Quest XI S – Definitive Edition przebił moje najbardziej optymistyczne oczekiwania.
Z punktu widzenia zachodniego odbiorcy Dragon Quest jest często postrzegane jako „to nudniejsze Final Fantasy”. Chociaż osobiście nie zgadzam się z tym twierdzeniem i zamykałbym za nie w najciemniejszych lochach, rozumiem skąd bierze się taki punkt widzenia. Podczas gdy seria Final Fantasy eksperymentuje, ewoluuje i rozwija się (czego najlepszym przykładem jest FFXV), Dragon Quest częściowo stoi w miejscu. Wypracowana w latach 80. formuła nie zmieniła się przesadnie, mimo wejścia w trzeci wymiar. Fani dostają po prostu więcej tego samego.
I fani to kochają.
Zahaczmy nieco o różnice kulturowe. W zachodniej branży gier dominuje tendencja do zmian i eksperymentów. Główni producenci mają głowy pełne haseł w stylu „kto stoi w miejscu, ten się cofa”. Dlatego nawet najbardziej lubiane serie gier muszą nieustannie czymś zaskakiwać. W Japonii bywa inaczej. Tam, gdy coś jest dobre, nie zmienia się tego na siłę. Popatrzcie na Pokemony. Spójrzcie na Mario Bros. Przyjrzyjcie się Super Mario. Przeanalizujcie Yakuzę. Japończycy nie zmieniają sprawdzonej formuły, jeśli nie muszą tego robić.
Zapewne dlatego pomiędzy Dragon Quest VIII (2004) z PS2 oraz Dragon Quest XI S (2019) istnieje tak wiele podobieństw. Jasne, DQXI jest większe. Ładniejsze. Bardziej otwarte. Jednak sam filar rozgrywki, sama mechanika gry prezentuje się dokładnie tak samo. Chcę to podkreślić z prostego, ale bardzo ważnego powodu: jeśli nie podobał ci się którykolwiek wcześniejszy Dragon Quest, najnowszy również nie przypadnie ci do gustu. Seria nie przeżyła ewolucji na miarę Final Fantasy XV czy Monster Hunter World i trzymam kciuki, aby nigdy do niej nie doszło.
Jeśli jesteś ciekaw Dragon Questa, XI S to kapitalny początek przygody.
Gra nie wymaga znajomości fabuły poprzednich części. Narracja jest bardzo klarowna, a scenariusz rozwija się powoli. Dla wielu może wręcz zbyt powoli. Pierwsze pięć, nawet dziesięć godzin rozgrywki (!) jest ospałe i monotonne. Dopiero po skompletowaniu pełnej drużyny (cztery postacie) gra rusza z kopyta. Jednak nawet wtedy nie zamienia się w RPG akcji na miarę Mass Effecta czy Alpha Protocol. DQXI nigdy nigdzie się nie spieszy. Trzeba to zrozumieć i zapamiętać. To wielka, długa przygoda na kilkadziesiąt godzin.
Podczas tej przygody gracz będzie nieustannie zaskakiwany. Niczym Xenoblade Chronicles 2, produkcja zawsze ma jakiegoś asa w rękawie. Gdy myślisz, że już opanowałeś wszystkie mechanizmy, możliwości i opcje, producenci dorzucają coś nowego. Czy to klasa postaci, sposób podróżowania, dodatkowy tryb aktywności bądź klucz otwierający wszystkie wcześniej napotkane zamknięte drzwi. Square Enix jest jak dobry przewodnik w muzeum. Inne grupy ziewają, a wasza jest pod wrażeniem profesjonalnie zorganizowanej wycieczki.
No właśnie - wycieczka. Chociaż w Dragon Quest XI S – Definitive Edition bez problemu wrócisz do raz poznanych miejsc, w grze czujesz się jak na szlaku. Nie jesteś jednak sam. Otaczają cię sojusznicy, którzy ramię w ramię walczą za twoją sprawę. Niby banał cRPG, ale przyjaźń ma w DQXI znaczenie szczególne. Towarzysze mogą wydawać się początkowo jednowymiarowi, lecz to świetnie rozpisani bohaterowie. Kompleksowi i pełni uczuć. Tryskają emocjami. Wzruszają się. Budujesz z nimi relacje których próżno szukać w wielu zachodnich grach cRPG. Ostatnim razem czułem taką miętę w drużynie grając w doskonałą Personę 5.
Przyjaciele głównego bohatera nie mają jasno sprecyzowanych klas. Definiują ich za to umiejętności początkowe, charaktery oraz kierunki rozwoju. Bez problemu rozpoznamy łotrzyka, kapłankę, wojowniczkę czy mnicha. Jednak tylko od nas zależy, czy sojusznicy staną się tym, kim wydaje się nam, iż są w istocie. Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie, aby łotrzyk ewoluował w potężnego łucznika, a lecząca kapłanka w obrończynię walczącą włócznią. Gołym okiem widać wiele wykluczających się drużynowych buildów, zachęcających do przechodzenia gry przynajmniej dwukrotnie. Role w drużynie mogą być bowiem mocno wymienne.
Gdy znasz już wszystkich i czujesz nosem finał fabuły, DQXI łamie cię jak Bane złamał Batmana.
Tak jak pisałem: Dragon Quest XI jest długi, ospały i powolny. Historia rozpoczyna się banalnie, a pierwsze zwroty fabularne są łatwe do przewidzenia. Po kilkudziesięciu godzinach przyjemnej gry sądzisz, że wiesz już wszystko. Że wszystko potrafisz. Że wszystko rozumiesz. Square Enix udało się uśpić czujność gracza, co producenci wykorzystują bezwzględnie. Scenarzyści nagle wskakują na wyższy poziom świadomości. Kopią twoje przypuszczenia, przeżuwają je, wypluwają i przeżuwają ponownie. Nie wiesz co się dzieje i masz oczy jak spodki gdy nad twoją głową rozgrywa się cudowne sub specie aeternitatis. Kocham to.
Jeśli jednak chcesz sięgnąć po Dragon Quest XI S – Definitive Edition ze względu na ciekawą historię, odradzam. Istnieje masa lepiej opowiedzianych przygód, skondensowanych w bardziej filmowych cRPG. Sedno Dragon Questa jest inne. To połączenie eksploracji, powtarzalnego grindu, archaicznej walki oraz świetnego rozwoju postaci. Wstrząsające zwroty fabularne są tylko wisienką na torcie. Nagrodą dla tych, którzy spędzili wiele dziesiątek godzin awansując drużynę z poziomu na poziom.
Walka to z kolei temat na osobny tekst. Z jednej strony jest dokładnie taka jak zawsze…
Ale z drugiej producenci wprowadzają odważne zmiany. Największą z nich jest to, że w Dragon Quest XI S nikt nie zmusza gracza do konfrontacji. Wszyscy standardowi przeciwnicy są od razu widoczni podczas eksploracji terenu. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, aby biec slalomem między nimi, wymijając ich niczym zombie w Resident Evil. Dlatego chociaż grind wciąż stanowi ważny element DQ, po raz pierwszy można go uniknąć. Oczywiście wiąże się to z poważnymi konsekwencjami.
Gracze, którzy nagminnie unikają walki, dostaną po rękach walcząc z obowiązkowymi bossami. Tutaj manewr z wymijaniem na nic się już nie zda. Unikalny przeciwnik rozniesie niedoświadczoną drużynę na strzępy, zmuszając gracza do przemyślenia strategii. Z drugiej strony mechanika ról w XI pozwala osiągać naprawdę ciekawe, efektywne kombinacje. Jestem przekonany, że wkrótce speed-runnerzy na szokująco niskich poziomach doświadczenia będą wyprawiać w nowym Dragon Queście prawdziwe cuda. O ile już nie wyprawiają.
Co do samej turowej walki, ta jest tak archaiczna, jak to tylko możliwe. Postaci czekają na swoją kolej, a gdy ta nadejdzie, wybieramy między kategoriami: atak, umiejętności, czary, przedmioty. Klasyka klasyki. Urozmaiceniem jest możliwość swobodnego poruszania się podczas takiej turowej konfrontacji, ale na nic się to zdaje. Dragon Quest XI S – Definitive Edition nie uwzględnia możliwości flankowania czy zachodzenia od tyłu. Bitewne przemieszczanie się to wyłącznie sztuka dla sztuki.
Sztuką jest także dobre opanowanie systemu PEP. PEP to ograniczony czasowo stan, w którym może się znaleźć członek drużyny. Odpalając PEP nasz sojusznik jest szybszy, silniejszy i wytrzymalszy. Do tego gdy dwie lub więcej postaci w drużynie osiągają PEP, mogą tworzyć potężne ataki łączone. Szkopuł polega na tym, że tego typu sekwencje zerują wyjątkowy stan. Dlatego najpierw warto powalczyć kilka tur w fazie PEP, a dopiero potem spieniężać moc na super atak. Tutaj pojawia się hazardowa wajcha: nie wiemy ile tur stan PEP będzie trwał dla poszczególnych postaci. Wprowadza to ciekawy element ryzyka.
Gra taka jak Dragon Quest XI S – Definitive Edition mieszcząca się na Switchu to skarb.
Fani bali się o jakość przenośnej wersji. Wątpili, czy uda się zmieścić do handheldu Nintendo produkcję, która na PS4 działała w 900p przy 30 klatkach na sekundę. Na szczęście Square Enix stanęło na wysokości zadania. Dragon Quest XI S wygląda świetnie. Analizując oprawę miarą innych cRPG z otwartym światem, DQXI nie ustępuje takim molochom jak The Legend of Zelda: Breath of the Wild czy Xenoblade Chronicles 2. Nowy Dragon Quest to kolejny przykład na to, że wielką grę AAA da się zamknąć w małej przenośnej konsoli.
Dragon Quest XI S – Definitive Edition to solidny technicznie port. Płynność rozgrywki nie spada, a zasięg widzenia nie jest gorszy niż na stacjonarnych konsolach. Interaktywne obiekty widać już z daleka, podobnie jak przeciwników. Tylko czas ładowania nowych obszarów mógłby być nieco krótszy. No i przejście między retro trybem 2D oraz nowoczesnym 3D nie jest tak płynne, jak mogłoby być. To jednak pomniejsze detale. Drobnostki. W ogólnym rozrachunku XI działa jak złoto.
Obecność takiej gry na Switchu po prostu cieszy. Świadomość, że niosę w plecaku potężne cRPG na prawie 100 godzin zabawy jest niezwykle komfortowa. Dragon Quest XI S – Definitive Edition towarzyszył mi w pociągu, w autobusie, w kolejce do dentysty oraz przy bramce na lotnisku. Wszędzie tam gra spisuje się doskonale. Jednak najlepsze sesje z DQXI mają miejsce we własnym łóżku. Bezprzewodowa konsola naładowana do 100 proc., do tego solidne słuchawki i dwie godziny tylko dla siebie - jakaż ta przygoda staje się wtedy przyjemna!
Największe zalety:
- Prawie 100 godzin wielkiej baśniowej przygody, która mieści się do plecaka
- Bardzo dobry technicznie port
- Klasyka gatunku jRPG nie umarła
- System walki PEP i jego zaskakująca złożoność
- Muzyka, którą łatwo pomylić z klasyczną
- Możliwość pomijania walk
- Opcjonalne japońskie dialogi
Największe wady:
- Przełączanie między 2D i 3D nie jest tak płynne jak mogłoby być
- Seria stoi na tych samych filarach od lat 80.
- Archaiczna walka i grind może się nie podobać
Dragon Quest XI S – Definitive Edition nie odświeża serii tak jak Final Fantasy XV ani nie przybliża jej nowym pokoleniom graczy tak jak Monster Hunter World. Nie musi jednak tego robić. To klasyczne jRPG zrealizowane na niemal wzorowym poziomie, które starcza na tygodnie zabawy. W moim prywatnym rankingu DQXI zamyka listę najlepszych jRPG dla Switcha, stając na podium obok Breath of the Wild oraz Xenoblade Chronicles 2. Świetna gra, świetny port, świetna przygoda. Cudownie, że takie tytuły trafiają również na zachód.
Zrzuty ekranu zostały wykonane na konsoli Nintendo Switch w trybie stacjonarnym i mobilnym