Były pracownik Facebooka szczerze o tym, co się dzieje w firmie. Walka z mową nienawiści prowadzi do absurdu
Walka z mową nienawiści, szczególnie w Polsce, ma ostatnio wielu zwolenników. I trudno się temu dziwić, eskalacja emocji na tle polityki i emigrantów doprowadziła u nas już do niejednej tragedii. Jak jednak ową „mowę nienawiści” definiować?
Z ową nienawiści jest jeden problem. Z jednej strony nie można na nią bezkarnie pozwalać, z drugiej bardzo łatwo dać się ponieść emocjom i wylać dziecko z kąpielą. Były pracownik Facebooka, Brian Amerige, stawia w swoim liście odważną tezę – „Nie można zabronić kontrowersji bez niszczenia fundamentów potrzebnych do rozwijania nowych pomysłów” – pisze w liście opublikowanym na quillette.com.
Mężczyzna dołączył do zespołu Marka Zuckerberga w 2012 roku, by „sprawić, by świat był bardziej otwarty, połączony i dać ludziom moc dzielenia się”. I w pierwszych latach ta polityka, jego zdaniem, miała się sprawdzać.
Wejście Trumpa burzy porządek
Wszystko miało zmienić się wraz z pojawieniem się na scenie politycznej Donalda Trumpa. W biurze Facebooka ujawniły się wówczas osoby o lewicowych poglądach. Na kampusie pojawiły się plakaty wyborcze Baracka Obamy, na ścianie biura w Seattle zawisła ściana z hasłami typu #METOO.
Autor listu pisze jednak, że był to dopiero początek. Na sesjach Q&A z Zuckerbergiem zaczęły padać pytania o przyszłość ludzi popierających Trumpa. Na cenzurowanym znalazł się w ten sposób np. Peter Thiel. Mniej szczęścia miał Palmer Luckey, twórca okularów VR Oculus. Wpłacenie 10 tys. dol. na reklamy uderzające w Hillary Clinton kosztowało go posadę.
Amerige próbował ratować sytuacje, przez kolegów został jednak ochrzczony mianem „podjudzacza”. Z firmy odszedł w październiku 2018 roku. Przez te 6 lat całkowicie zmieniła się bowiem polityka platformy.
Na początku Facebook zabraniał publikowania treści, które nawoływały do przemocy, kradzieży lub mogły bezpośrednio uderzać w jednego z użytkowników w formie np. zastraszania. Był jednak otwarty na obraźliwe i kontrowersyjne treści. Teraz to się zmieniło. Pewny grupy ludzi (czarnoskórzy, muzułmanie itd.) znalazły się pod szczególną ochroną.
„Ten rodzaj polityki mediów społecznościowych jest niebezpieczny, niepraktyczny i niepotrzebny” – przekonuje Amerige. By po chwili sensownie dorzucić: „Nienawiść to uczucie, a próba sformułowania polityki, która zależy od tego, czy mówiący odczuwa nienawiść, jest niemożliwa”.
Nie tylko Facebook
Przykład? Amerige opisuje, że gdy skrytykował dzieło sztuki zainstalowane w Menlo Park usłyszał od kolegów z pracy, że ten rodzaj sztuki opisuje ich tożsamość. I że należą im się przeprosiny. Do kajania się został też zmuszony wiceprezes Joel Kaplan. Przyczyną był udział w kongresowym przesłuchaniu Bretta Kavanaugha.
List byłego pracownika Facebooka wykracza refleksjami dużo ponadto, co możemy znaleźć na samej platformie. Jasne, fakt, że treść, którą wklepujemy w komentarzach, ocenia nisko opłacany nastolatek gdzieś na Dalekim Wschodzie może być frustrujący. Bo niby w jaki sposób może on w kilka sekund ocenić intencje i emocje komentującego? Tyle, że wciąż mówimy tutaj o jednej platformie, a walka z mową nienawiści zaczyna być obecna w całym naszym życiu.
Amerige pokazuje dużo szerszy kontekst. Siła przekonań nie bierze się z rygorystycznych zakazów. By zrozumieć i utwierdzić się w przekonaniu, że rasizm czy seksizm są złe potrzebna jest sensowna rozmowa, która wykazuje, dlaczego tak w istocie jest. Ta jest jednak niemożliwa, gdy obraźliwe staje się same poruszenie kontrowersyjnego tematu.
W innym wypadku sprowadzamy społeczeństwo do poziomu niezbyt rozgarniętych dzieci, którym zakazuje się dotykania gorącego piekarnika. Większość z nich prędzej czy później kiedyś go jednak dotknie, bo będzie chciała przekonać się, skąd ten zakaz się wziął.