Spędził miesiąc w Prypeci. Nam opowiedział, jak mieszka się w czarnobylskiej zonie
Prypeć i czarnobylską Zonę odwiedził już 15 razy. Najdłużej, przesiedział tam cały miesiąc, krążąc pomiędzy opuszczonymi wioskami razem z innymi stalkerami. Poznajcie historię Staszka.
Ja na swoim koncie mam tylko dwie wyprawy (zdjęcia z pierwszej). Jedną z nich w zeszłym roku odbyłem właśnie ze Staszkiem.
Karol Kopańko, Spider's Web: Pamiętam taką sytuację z naszego wspólnego wyjazdu, która była kumulacją ciekawych zdarzeń. Wracaliśmy z kąpieli w zatoczce na rzece Prypeć. Zapadł już zmrok, ale wciąż było bardzo gorąco. Idąc w kierunku naszej „kwatery” zobaczyliśmy na drodze trzy cienie, które szybko schowały się w krzaki. Myśleliśmy, że to policjanci, ale okazali się trójką stalkerów, którzy ruszali na eksplorację okolicznych wiosek. Wymieniliśmy kilka zdań po ukraińsku i każdy poszedł w swoim kierunku.
Kilkaset metrów dalej w zaroślach pojawił się kolejny cień. Poświeciłeś w jego kierunku, co było chyba błędem, bo od razu zdradziło naszą pozycję. To był jakiś starszy człowiek, który nawet nie drgnął, kiedy snop światła go oślepił. Dziwne to było. Zachował się prawie jak zombie, ale na szczęście nie ruszył w naszym kierunku, więc z gęsią skórką ruszyliśmy dalej.
Kiedy doszliśmy do naszego bloku zobaczyliśmy, że ktoś po nim grasował – widzieliśmy snopy światła przez okna. Policjanci? Inni stalkerzy? Ruszyliśmy na górę, gdzie były nasze rzeczy, bo przecież nie mogliśmy pozwolić, aby nam je zabrali. Wziąłem nawet metalowy pręt do obrony. Na szczęście się nie przydał, bo na górze spotkaliśmy czwórkę stalkerów, którzy poczęstowali nas 30-letnimi konfiturami i później pokazali studzienkę, skąd można czerpać wodę.
Staszek, stalker: To spotkanie dało mi bardzo dużo wiedzy o relacjach łączących policjantów, złomiarzy i stalkerów, a także przydatne znajomości.
Kilka miesięcy po naszym powrocie wybrałeś się do Zony jeszcze raz, ale tym razem aż na 30 dni. Z dala od cywilizacji.
Na szczęście wróciłem cały. O dziwo podczas tego pobytu miałem tylko jedną taką sytuację, gdzie faktycznie serce podeszło mi do gardła. Zawsze wtedy odruchowo wyciągam nóż, choć wiem, że takim małym kosikiem za dużo nie zdziałam.
A co się stało?
W Prypeci podczas powrotu z wieczornej eksploracji miasta usłyszałem w krzakach przede mną chrumkanie i po chwili przez drogę, raptem 5 metrów ode mnie przebiegła locha z małymi.
Była noc, więc widziałem tylko ich cienie, ale ciągle miałem w głowie myśl: co by się stało gdybym szedł minimalnie szybciej i stanął na ich drodze.
I trzeba o tym pamiętać. Jednak 99 proc. zwierząt po prostu się boi ludzi. Zaobserwowano kilka niedźwiedzi, choć bardziej na terenie białoruskiej strefy.
Zazdroszczę ci, że się nie bałeś iść samodzielnie przez las, 40 kilometrów od granicy Zony do Prypeci.
Samemu zupełnie inaczej się to wszystko przeżywa - nie ma z kim podzielić się emocjami, ale też nikt cię nie pogania i możesz patrzeć na trzmiela zapylającego kwiatek przez 10 minut bez wzroku innych ludzi patrzących na ciebie, jak na dziwaka. Idąc samemu jednak potrafi też być nudno. Człowiek w takich sytuacjach łapie się wszystkiego, żeby tylko czas szybciej zleciał. Liczenie kroków od razu odpada - szybko okazuje się, że doliczenie się do 1000 daje raptem pokonane 500 metrów.
Trzeba więc znaleźć coś innego, na przykład liczenie słupów wysokiego napięcia - są one od siebie oddalone o jakieś 200 - 300 metrów, więc doliczenie do dziesięciu już daje jakąś przyzwoitą odległość. Najlepsze jednak jest rozmyślanie. Jeśli mamy w głowie jakieś dylematy, ciekawe tematy nad którymi chcemy się pochylić, to ponad dwudziestokilometrowy marsz jest idealną okazją do takich przemyśleń.
Spędziłeś tam też dwukrotnie sylwestra. Było trudno?
Pierwsza samotna zimowa wyprawa była na razie najbardziej ekstremalnym wyjazdem jak do tej pory. Przebiła chyba nawet ten miesięczny. Było ślisko, szło się ciężko. Często trzeba było zapalać latarkę, aby widzieć, gdzie asfalt przebija spod śniegu i gdzie postawić stopę, aby się nie poślizgnąć.
Latem, co kilka kilometrów robiliśmy przystanki, aby odpocząć, napić się wody, zapalić i przede wszystkim poleżeć na asfalcie i dać odpocząć obolałym stopom.
Zimą, kiedy ściągasz plecak na postoju cały pot, jaki masz na plecach zaczyna zamarzać, więc musisz szybko iść dalej, aby się nie przeziębić.
Zobacz, ile rzeczy mogło cię teoretycznie zabić: mróz, dzikie zwierzęta i promieniowanie.
Obecnie w ogromnej większości miejsc w Zonie promieniowanie jest niższe niż w Warszawie. Nie położę się przecież na noc do Chwytaka (część koparki, która brała udział w pracach po katastrofie i charakteryzuje się zwiększonym promieniowaniem – przyp.red.) i nie będę zdzierał z niej lakieru.
Z drugiej strony jest niemożliwe, abym niczego nie wchłaniał do organizmu. Dlatego po powrocie zbadałem się w Instytucie Fizyki Jądrowej PAN. Miałem podwyższony poziom jodu i cezu w organizmie, czym nie bylem w ogóle zszokowany.
Nie zagrażało to zdrowiu?
W żaden sposób. Poziom był minimalnie podwyższony. Prawdopodobnie już w sobie tych pierwiastków nawet nie mam - organizm pozbył się ich w naturalny sposób.
A kąpiel w rzece, która przepływa przez Zone?
Niewątpliwie w mule na dnie rzeki wciąż można znaleźć radioaktywne cząstki, jednak po tylu latach są pewnie głęboko zakopane. Będąc dłuższy czas w otoczeniu, gdzie na każdym kroku trafiasz na promieniowanie, pojawia się już dystans do tego wszystkiego. Oczywiście - mógłbym każdą czynność robić 3 razy dłużej z zachowaniem wyższych norm bezpieczeństwa, ale pojawiłoby się od razu pytanie - jeśli tak zależy mi na bezpieczeństwie, to po co w ogóle się tam pchałem?
Właśnie! Po co?
Składa się na to wiele czynników, można by długo opowiadać. Ale głównie promieniowanie i radziecka historia tego miejsca. Zawsze bardziej mnie ciągnęło do tych topornych Zaporożców i Moskwiczów niż zachodnich niezniszczalnych maszyn. Poza tym coś jest w tym Związku Radzieckim, że mimo, że z perspektywy historii jednoznacznie go krytykujemy, to ta toporność, wszędzie obecna aura tajemniczości oraz sama ideologia, w którą tyle osób wierzyło jest na swój sposób fenomenem.
To drugie tłumaczy się samo – w końcu wielu ludzi uwielbia patrzeć jak świat wyglądał w przeszłości, ale co jest takiego z promieniowaniem?
To niesamowita rzecz sama w sobie. Coś na ciebie oddziałuje, może cię uleczyć, zabić, a nawet tego nie widzisz i do pewnego stopnia nie poczujesz.
Czyli niewiadoma, nieznane?
To "nieznane" jest w pewnym sensie motorem napędowym mojego życia. Potrzebuję czasami uciec od cywilizacji, od tego zgiełku i pośpiechu, naładować swoje akumulatory. Nagle okazuje się, że większość rzeczy, z których korzystamy na co dzień nie jest nam do szczęścia wcale potrzebne i brak zasięgu w telefonie przez dwa dni nie jest strapieniem, a wybawieniem.
Zona pozwala też poznać mi takie swoje pierwotne odruchy - zobaczyć, jak poradzę sobie w danej sytuacji, w ciężkich warunkach, kiedy okaże się, że wszystkie zdobycze cywilizacji zawiodą i trzeba będzie polegać tylko na swoich pierwotnych umiejętnościach, bo smartfon czy komputer do niczego się nie przydadzą.
No i ta adrenalina.
Zdecydowanie! Zacytuję tu Krzysztofa Hołowczyca: "Śmiało mogę powiedzieć, że jestem adrenalinoholikiem. Chyba nie ma takiego słowa, ale właśnie od adrenaliny jestem uzależniony. (...) Gdy mój organizm dostanie porządną dawkę silnych emocji, świat wokół staje się piękniejszy, a ja zmieniam się w grzecznego misia, który z uśmiechem na twarzy wkręca żarówki i wynosi śmieci."
Niedawno dla jednego stalkera głodnego emocji wspinaczka na radar Duga skończyła się śmiercią.
Są ludzie, którzy nie potrafią żyć bez adrenaliny aż do tego stopnia, że podejmują się tak ryzykownych czynności. Dodatkowo dla sławy potrafią zrobić najdziwniejsze rzeczy, żeby tylko mieć to jedno świetne zdjęcie jak np. stoją bez zabezpieczeń na metalowej konstrukcji Oka Moskwy
Z jednej strony nie chcę oceniać tych ludzi, po części ich rozumiem, ale z drugiej ryzykowanie w takim miejscu, gdzie każdy wypadek może wpłynąć na dalszą swobodę eksploracji Strefy jest bardzo egoistyczne. Ten egoizm, doprawiony prawdopodobnie alkoholem (takie głosy też słyszałem) sprawił, że oprócz oczywiście tragicznej śmierci, ucierpiała też swoboda – obcięte zostały dolne drabinki wyższego, 150-metrowego radaru.
Na nielegalu trzymasz się z daleka od takich atrakcji turystycznych jak radar Duga, sama elektrownia, basen „Lazurowy”, czy wesołe miasteczko.
Paradoksalnie podczas ostatniego pobytu postanowiłem zaryzykować i poszedłem ze znajomymi w środku dnia pod koło młyńskie. Ubraliśmy się po turystycznemu i wtapiając się w tłum nawet nikt nie zwrócił na nas większej uwagi. Ale oczywiście – zawsze przyjemniej tam, gdzie nie ma aż takiego tłoku. Czasem wolę nie zobaczyć kilku rzeczy, ale za to położyć się na asfalcie lub pośrodku jakiejś wioski i oglądać spadające gwiazdy – jest to zawsze ogromne przeżycie.
Wiem, że jestem w miejscu, gdzie nikt mnie nie znajdzie i nikt nie ocenia. Wtedy czuje się prawdziwą wolność. Tylko od ciebie zależy co z tą wolnością zrobisz.
Tym większa szkoda, że Zona jest rozkradana i wywożona w kawałkach.
Podczas swoich 15 wyjazdów do Zony widziałem tylko jej mały kawałek, ale bez problemu znajdowałem w niej prawie nienaruszone domy. W jednym z nich było dużo nitek, guzików i igieł, a na podłodze walały się butelki po wódce i „Świerszczyki”. Zastanawiałem się, kto mógł tu kiedyś mieszkać i wyszło mi, że krawiec, alkoholik i kawaler. Taka podróż w przeszłość i rozmowa z poprzednim właścicielem też jest wspaniałym uczuciem.
Ale to poza Prypecią.
W Prypeci też da się znaleźć perełki.
Które są już zajęte przez stalkerów.
Albo złomiarzy. Pod osłoną nocy zdarza się ich spotkać. Najczęściej takich złomiarzy z najniższej kasty z wózkami ze skrzypiącymi kółkami, którzy nie przejmują się, ile hałasu narobią. Generalnie nie przejmują się niczym, oprócz tego, aby ilość alkoholu we krwi była na stale wysokim poziomie.
Ja zapamiętałem przestrogę jaką otrzymaliśmy. Aby po wyjściu z kwatery wszystko dokładnie schować do szafek, bo złomiarze lubują się w śledzeniu stalkerów i zabieraniu ich rzeczy.
Tym bardziej warto zwiedzać opuszczone wioski. Do dziś pamiętam nocleg w opuszczonej cerkwi we wsi Krasno. Czułem się jak pielgrzym-wędrowiec, który chowa się przed deszczem i chłodem. Zapaliliśmy żółte, prawosławne świeczki, rozłożyliśmy na ziemi śpiwory, trochę musiałem znajomych Ukraińców ganić, żeby jakiś szacunek do tego miejsca zachowali, ale jednym słowem brakowało jeszcze tylko do kompletu takich tradycyjnych prawosławnych śpiewów, bo klimat tego miejsca w tej danej sytuacji był nieziemski
Miałem okazje też przeżyć burzę w Zonie i zobaczyć tęczę - zaczynającą się idealnie obok Arki - nowego sarkofagu.
Czy polecasz innym odwiedzanie Zony w taki sposób, jak Ty to robisz?
Nie ma jedynego słusznego sposobu na eksplorację Strefy. Z czystym sumieniem mogę polecić legalne wycieczki z biurami podróży. Ja od takich zaczynałem. Dalej chętnie bym pojechał na taki wyjazd, zobaczył Strefę ponownie z perspektywy obserwatora, a nie jej mieszkańca.
Wydaje mi się, że do nieoficjalnych wypraw trzeba też mieć odpowiednie podejście. Jechanie na taką wyprawę, aby tylko mieć profilowe zdjęcie z Arką w tle, bez jakiegoś głębszego zastanowienia się, nie ma większego sensu - łatwiej wyjdzie zrobić to legalnie. Nie licząc pojedynczych przypadków, wydaje mi się, że stalkerzy są po prostu wielkimi miłośnikami Zony i czują się tutaj jak nigdzie indziej. Dla mnie, jak pewnie i dla większości osób, każda taka wyprawa ma swój dodatkowy metafizyczny aspekt.
Może brzmi to patetycznie, ale Zona jest dla mnie czymś więcej niż tylko otoczonym drutem kolczastym skrawkiem ziemi. Przemierzając ją na nogach zauważa się więcej szczegółów, a jej ogrom wręcz przytłacza. Odległość, którą samochodem przejedzie się w pół godziny, piechotą zajmuje całą noc. Może wydawać się to więc bezsensowne, ale satysfakcja jaką mam po dojściu do Prypeci jest niepodrabialna nigdzie indziej.
Zdjęcie główne: SiergiejT