Zmiany na Facebooku nie czynią z Zuckerberga męża opatrznościowego. To wilk w owczej skórze
Gorączka wokół zapowiedzi zmian w aktualnościach dowodzi, jak ważną rolę pełni dziś Facebook.
Teksty na temat zmian na Facebooku są najchętniej czytanymi materiałami, zapewne nie tylko na Spider's Web. W mediach na całym świecie można znaleźć tysiące artykułów o rewolucji w aktualnościach.
Nie dziwi fakt, że w materiałach tych przeważa krytyka zapowiedzi. Potencjalne mniejsze zasięgi nie mogą cieszyć ani wydawców, ani inwestorów firm medialnych. Stąd wiele negatywnych głosów i spadki na giełdzie.
Jest też druga strona medalu. Użytkownicy, którzy w komentarzach bronią decyzji Zuckerberga, dostrzegając w niej próbę przywrócenia normalności, może nawet powrót do korzeni. Czym bowiem w istocie miał być Facebook, jeżeli nie platformą do łączenia ludzi? Slogan powtarzany przez szefa serwisu jest już, z racji jego nadużywania, mocno zużyty. Dla wielu korzystających z niego Zuckerberg jawi się jednak jako zbawca na białym koniu. Jego płaszcz jest mocno zabrudzony - to wynik długiej podróży po manowcach - ale oto wrócił w chwale i zaprowadzi porządek.
Pragnienie normalności wśród użytkowników Facebooka nie może dziwić.
Statystyczny posiadacz konta w największym serwisie społecznościowym świata po wejściu w aktualności doświadcza chaosu. Nie jest przy tym zbyt istotne, że w dużej mierze sam sobie ten nieporządek zgotował, klikając Lubię to! gdzie popadnie. Trudno jednoznacznie zrzucić winę na użytkowników, bo duża część z nich ma od dawna poczucie, że w newsfeedzie pojawia się niekoniecznie to, co chcieli zobaczyć. Bardziej świadomi wiedzą, że algorytmy Facebooka mają swoją logikę, ale jest ona niezrozumiała dla zwykłego facebookowicza. W tym gronie znajdą się też bojownicy, zmieniający dzień w dzień sortowanie z Najciekawszych zdarzeń na Najnowsze. Przypomina to literacką walkę z wiatrakami. Spora cześć korzystających z serwisu ostatecznie macha ręką i przyjmuje z rezygnacją to, co dostaje.
Jestem przekonany, że w tym miejscu pojawią się triumfalne głosy wolnych ludzi, którzy nie tylko nie posiadają konta na Facebooka, ale chwalą się tym miastu i światu oraz korzystają z każdej okazji, by wyrazić dezaprobatę wobec naiwniaków, którzy jeszcze nie pojęli, że dzieło Zuckerberga to emanacja zła. Trudno, niech ujadają, jeżeli mają taką potrzebę. Liczba użytkowników dowodzi raczej, że nie ma niczego nienormalnego w korzystaniu z Facebooka, choć oczywiście może to przerodzić się w nałóg czy obsesję.
Wyłączając krótką dygresję mamy obraz zwykłego zjadacza chleba, który w wolnej chwili, np. jadąc autobusem, przegląda aktualności. Robi to z przyzwyczajenia lub z nudów, a po trosze z chęci podglądania innych. Biorąc pod uwagę, że to, co widzi, często nie spełnia jego oczekiwań, zapowiedź Marka Zuckerberga, że wkrótce zobaczy więcej postów znajomych i bliskich może wydawać się atrakcyjna.
Facebook tupnął, a branża zalała łzami Internet.
Złośliwi czytelnicy zanoszą się w tym momencie śmiechem, jak Muttley z kreskówki.
Zuckerberg dowalił wreszcie medialnej branży, która - wybaczcie kolokwializm - na bezczela reklamuje się za darmo na Facebooku. Z tym za darmo to oczywiście gruba przesada, bo ogromna liczba stron korzysta z płatnej reklamy w serwisie, widząc marne zasięgi swoich postów. Nie wierzycie? Sprawdźcie wyniki finansowe serwisu i jego źródła przychodów. Reklamy są najważniejszym czynnikiem generującym przychody firmy. Wystarczy zajrzeć do raportu przedsiębiorstwa choćby za ostatni kwartał rozliczeniowy.
Powiedzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia działa doskonale w przypadku oceny posunięć Facebooka. Można by nawet stworzyć mem pokazujący jak serwis widzą poszczególne grupy: media, użytkownicy, rodzina Zuckerberga i on sam.
W tym wszystkim należy pamiętać o jednym.
Nie jest tak, że media internetowe dostrzegły w Facebooku, ale też Google'u, żyłę złota i eksploatują ją bez opamiętania. W 2018 r. jest dokładnie odwrotnie. Giganci zawłaszczają Internet, a koncerny medialne próbują dostosować się do sytuacji. Z punktu widzenia wydawców nie jest ona wcale różowa. Wystarczy w tym miejscu wspomnieć o formacie AMP stworzonym przez Google, by zobaczyć, że myślenie: złe media, dobry Google czy Facebook, jest życzeniowe.
Tragizm sytuacji polega na tym, że (w sporym uproszczeniu) dwa potężne przedsiębiorstwa decydują o kształcie rynku medialnego, kreując się przy tym na siły dobra walczące o połączenie ludzkości. Gdy odrzemy intencje gigantów z PR-owej szaty, zobaczymy firmy, które chcą dominować i stać się synonimem słowa Internet.
To dlatego Facebook chce być wszystkim: serwisem społecznościowym, źródłem informacji, komunikatorem, galerią zdjęć czy serwisem z ogłoszeniami. W takim ujęciu Zuckerberg przestaje być chwalebnym jeźdźcem na białym koniu, ale staje się zupełnie kimś innym. Skoro bawimy się w analogie, popuśćmy wodze fantazji i spójrzmy przez chwilę na szefa Facebooka jako wilka w owczej skórze.