REKLAMA

Afera zatacza coraz szersze kręgi. Rosjanie wykorzystali do swoich podejrzanych celów nie tylko Facebooka, ale też Google'a

Nie tylko Facebook był medium wykorzystanym przez Rosjan podczas kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych. Podobny problem dotyczył również innego giganta, Google.

10.10.2017 10.07
Sterowiec szefa Google
REKLAMA
REKLAMA

Produkty Google były wykorzystywane przez Rosjan podczas kampanii prezydenckiej. Chodzi m.in. o YouTube'a, Gmaila, wyszukiwarkę Google. Z informacji, które ujawnił "Washington Post" wynika, że źródła reklam, które miały rozpowszechniać dezinformację, były inne niż w przypadku Facebooka. Co ciekawe reakcja giganta była bardzo podobna, jak w przypadku Marka Zuckerberga. Rzeczniczka firmy tłumaczyła we wrześniu dziennikarzom, że nie ma dowodów na działalność Rosjan. Ostatecznie jednak, pod naciskiem Kongresu, rozpoczęło się śledztwo mające wyjaśnić sytuację.

Nie znamy jeszcze szczegółów i skali rosyjskiej działalności przy pomocy usług Google. Jeżeli informacje podawane przez amerykańskie media się potwierdzą, możemy spodziewać się podobnych działań, jakie podjął Facebook. Przypomnijmy, że serwis zdecydował się ujawnić statystyki związane ze sprawą, której dokumentację ostatecznie złożył w amerykańskim Kongresie.

W jaki sposób działali Rosjanie?

Z informacji ujawnionych przez Facebooka wynika, że od czerwca 2015 r. do maja 2017 r. w serwisie pojawiały się reklamy zamieszczane z 470 fałszywych kont. Wydano na nie 100 tys. dol. Co czwarta z nich miała trafić do odbiorców w konkretnych lokalizacjach. Reklamy wyświetliły się 10 mln użytkowników w Stanach Zjednoczonych. 44 proc. z nich pojawiło się przed wyborami prezydenckimi. 99 proc. reklam kosztowało poniżej 1000 dol. Na połowę z nich wydano tylko po 3 dol.

Działanie reklamodawców były ostrożne. Treści reklamowe nie miały najczęściej charakteru agitacyjnego. Nie wskazywano konkretnych kandydatów, bardzo często nie odnoszono się w ogóle do faktu wyborów. Facebook podkreślał, że reklamy miały dzielić internautów i dotyczyły drażliwych tematów związanych z orientacją seksualną, pochodzeniem czy prawem do posiadania broni.

Mark Zuckerberg może odetchnąć z ulgą.

Fakt, że również inne serwisy były wykorzystywane w celach politycznych przez konta powiązane z Rosją, to paradoksalnie dobra wiadomość dla Facebooka. Dzieje się tak dlatego, że na największy serwis społecznościowy świata spadła największa fala krytyki. Nazywano go wręcz środowiskiem do rozprzestrzeniania się fake newsów. Choć początkowo Mark Zuckerberg ignorował problem, wyśmiewał go, nazywał szalonym, ostatecznie w zawoalowany sposób przyznał rację krytykom i postanowił zmierzyć się z nim. Świadczą o tym chociażby bardzo stanowcze działania podjęte podczas wyborów do niemieckiego Bundestagu.

Teraz wiadomo, że Facebook nie był jedynym serwisem, w którym działała rosyjska agentura wpływu w Internecie. Google był zresztą naturalnym kandydatem do wykorzystania jego platform reklamowych. YouTube to największy serwis wideo na świecie. Wyszukiwarka Google przoduje w swoim segmencie rynku. Produkty przedsiębiorstwa mają rozbudowane mechanizmy reklamowe, nadające się do tego typu działalności.

REKLAMA

Wkrótce możemy spodziewać się kolejnych doniesień związanych z szerzeniem fake newsów. Również w innych serwisach. Co gorsza, sprawa nie dotyczy wyłącznie Stanów Zjednoczonych. Po kampanii w Niemczech Facebook oświadczył, że zablokowano dziesiątki tysięcy kont, które służyć miały propagowaniu fałszywych informacji. Mechanizm jest więc podobny. W okresie przedwyborczym intensyfikowane są działania mające na celu wpływ na wynik wyborczy.

O tym, że Rosjanie grają "na podział", wiadomo od dawna. W interesie Federacji Rosyjskiej jest wzrost wpływów partii eurosceptycznych w Europie, jak francuski Front Narodowy, kierowany przez Marine Le Pen czy niemiecka partia Alternative für Deutschland. Niektórzy twierdzą, że ojcem sukcesu tej ostatniej jest Internet. W 2013 r. zyskała 4,7 proc. głosów i nie przekroczyła progu wyborczego. W tegorocznym głosowaniu była trzecią siłą na scenie politycznej, zdobywając 12,6 proc. głosów. W przypadku Stanów Zjednoczonych gra toczyła się o skompromitowanie Hillary Clinton. To dlatego po wyborach poprzedzonych wyciekami ze sztabu Demokratów, pojawiły się zarzuty, że za zwycięstwem Donalda Trumpa stoi Rosja. Jeżeli dodamy do tego działania mające na celu szerzenie dezinformacji, obraz staje się pełniejszy.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA