REKLAMA

Ja, ty, my i on. Kilka scen z życia smartfonoholika

Schody ruchome w centrum handlowym (nie zmuszajcie mnie, by nazywać to miejsce galerią). Dwóch, na oko, licealistów zaczyna wjeżdżać na górę. Jak na komendę wyjmują smartfony. Rzucają okiem na ekrany. Kilka razy przesuwają po nich palcem i zanim dojadą chowają je do kieszeni. Scena wygląda, jak element wyreżyserowanej choreografii. Bez słowa idą na zakupy.

Ja, ty, my i on. Kilka scen z życia smartfonoholika
REKLAMA
REKLAMA

To zresztą typowe. Trzech gimnazjalistów w autobusie. Widać, że są razem, stoją w grupie. Porozumiewają się na innym poziomie. Jeden gra w Sonic Dash. Pozostali siedzą na Snapchacie. Od czasu do czasu mruczą coś do siebie. Jeszcze rzadziej któryś z nich zaszczyci drugiego spojrzeniem.

Rozpoczął się mecz. Student ogląda go na iPhonie 6 lub 6S Plus. Smartfon trzyma prawie na wysokości oczu. Nie jest mu zbyt wygodnie. Woli jednak ćwiczyć mięśnie, niż przeoczyć spotkanie. Zdecydowania przydałby mu się iPhone 7. Jest wodoodporny, a po wyjściu na zewnątrz intensywnie mży. Nie przestraszył się deszczu. Jest prawdziwym pasjonatem sportu.

Ponownie autobus. Matka z kilkuletnią córką. Dziecko grzeczne jak aniołek. Głowi się nad smartfonową układanką. Skupienie rysuje się na twarzy pociechy. Matka wpatruje się przed siebie zrelaksowana. Nie posiedzi na fejsie, ale ma święty spokój.

Dzwonek powiadomienia. Mężczyzna dostał maila. Szybko rzuca okiem na nadawcę. Chowa urządzenie. Sygnał z Messengera. Ten sam zaprogramowany gest. Odpisuje komuś. Nie czeka na odpowiedź. Znów smartfon ląduje w kieszeni. Średnio raz na 3-4 minuty spogląda w ekran. Większość wiadomości ma służbowy charakter. Wiem, bo go znam.

Dwaj hipster-dresiarze siedzą na przystanku. Żaden z nich nie ma na sobie stroju organizacyjnego. Są za to modnie ostrzyżeni. Co ich zdradza? Muzyka, a raczej buczenie wydobywające się z głośnika telefonu. „Ja, uwielbiam ją, ona tu jest. I tańczy dla mnie” – słyszy pół kwartału ulic. Discopolowy hit zyskuje kolejne wyświetlenie na YouTubie.

Zabytek w dużym mieście. Przed nim para. On ma lustrzankę. Ona smartfona. On ustawia ją do zdjęcia. Ona wysuwa prawą nogę, jak Angelina Jolie na ceremonii rozdania Oscarów. On kadruje, stara się o dobre ujęcie. Ona patrzy znudzona. Gdy już skończył, podnosi smartfona do góry. Przez pół minuty ćwiczy „dziubek”, poprawia włosy. W końcu strzela selfie. Jest wyraźnie uradowana.

Lokal gastronomiczny. Kobieta przed sześćdziesiątką w oczekiwaniu na kelnera z zaaferowaniem przewija treści na ekranie. Sprawdza wiadomości? Repertuar kin? Niebieskie akcenty aplikacji wskazują na coś innego. To Facebook.

Ojciec i syn. Mieszkają piętro niżej. Spotykam ich czasem na klatce schodowej lub przed blokiem. Obaj ze smartfonami w rękach. Wyszli na polowanie. Wypatrują Pokemenów. Często pod kościołem, bo jest tam PokeStop.

REKLAMA

Jadę trolejbusem z punktu A do punktu B. Robię to kilka razy w tygodniu.

Podróż trwa nieco ponad 20 minut. Wystarczy czasu, by poczytać książkę (nie zabieram czytnika na tak krótkie dystanse), przejrzeć nagłówki w agregatorach treści, rzucić okiem na Facebooka. Sporą część opisanych wyżej sytuacji zaobserwowałem, gdy akurat podniosłem głowę znad własnego urządzenia. Dlatego nikogo nie mam zamiaru potępiać. Nie będę też pisał moralizatorskich elaboratów o zaniku więzi społecznych. Czasem tylko (coraz rzadziej) przychodzi mi do głowy smutna myśl, że coś z nami nie tak, skoro świat wokół nas musimy przetworzyć cyfrowo, zmieścić go na ekranie smartfona. Zapośredniczyć.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA