Fani Apple mówią, że kto spróbuje Maka i OS X-a, nigdy nie wróci do Windowsa. Właśnie wróciłem
Mówi się, że kto raz spróbuje Maka i OS X, nigdy już nawet nie pomyśli o powrocie do Windowsa. Cóż, pomyślałem. I wróciłem.
Przyznaję, zawsze chciałem spróbować „jak to jest z MacBookiem”, a każda kolejna premiera nie tyle sprzętu, co oprogramowania Apple’a sprawiała, że pokusa była coraz silniejsza. Fantastyczna integracja wszystkich urządzeń tego producenta, legendarna już niezawodność oraz po prostu uczucie poznawania czegoś zupełnie nowego niż do tej pory. To wszystko sprawiło, że kilka długich miesięcy temu dałem Apple’owi szansę.
Nie tylko pojedynczemu komputerowi z OS X. W ciągu kilku tygodni zbudowałem coś, co można byłoby określić mianem „zestawu początkującego fanboja”. W moim domowym biurze pojawił się zarówno MacBook Pro 13, jak i Mac Mini oraz oczywiście sprzęty mobilne – iPad i iPhone. Żaden z nich nie był najnowszą generacją, ba, nawet do drugiej w kolejności sporo im brakowało, ale miałem ku temu swoje powody. Przede wszystkim nie miało być przerażająco drogo, ale przy zachowaniu satysfakcjonującej mnie wydajności, żeby nie zniechęcić się tym elementem już na starcie. I jak najbardziej się to udało.
Żeby jednak wszystko było jasne, muszę zaznaczyć, że przesiadka nie była spowodowana narastającą przez lata nienawiścią do Windowsa czy pracujących pod jego kontrolą sprzętów. Po prostu taki kaprys, taka chęć urozmaicenia sobie tej części życia, którą spędzam przed komputerem.
Trudne początki, łatwa część dalsza
Początkowa historia przesiadki nie była zbyt piękna. Nawyki z lat użytkowania Windowsa dawały się we znaki, przesiadka z myszki/TrackPointa na „magicznego touchpada” powodowały sporo frustracji, ale ostatecznie udało się te wszystkie przeszkody pokonać prostym sposobem – uporem w przyzwyczajaniu się do nowych rozwiązań.
I z każdym dniem było dobrze, potem nawet bardzo dobrze, a ostatecznie wręcz doskonale. Poczułem, że w OS X czuję się już po prostu swobodnie. Znalazłem wszystkie potrzebne mi aplikacje, do wymaganych przeze mnie opcji docierałem w kilka sekund. Dało się pracować wygodnie i przyjemnie, a świetna synchronizacja pomiędzy wszystkimi urządzeniami naprawdę potrafiła zaoszczędzić sporo pracy.
Tyle tylko, że przyszedł moment, kiedy coraz wyraźniejsza zaczęła stawać się potrzeba przynajmniej delikatnego odświeżenia „parku maszynowego”. Szczególnie wyprodukowany w 2009 roku Mac Mini, choć trudno uznać go za faktycznie powolnego, przy 10 czy 12-godzinnych sesjach przed ekranem potrafił czasem poważnie zirytować swoimi mikroopóźnieniami.
Pierwsza myśl była oczywista – trzeba kupić nowego Maka Mini! Nie jest to sprzęt wybitnie drogi (w podstawowej konfiguracji), a do tego zapewni to, czego potrzebuję najbardziej ze względu na długi czas siedzenia przed komputerem – niemal absolutną ciszę w trakcie działania. Sprzętów z Windowsem początkowo właściwie nie brałem pod uwagę.
Niestety Mac Mini w nowej wersji ma kilka poważnych wad. Zaczynając od najważniejszej – przylutowanego RAM-u, gdzie nie jestem w stanie stwierdzić dziś, czy dopłata do 8 GB będzie idealną inwestycją czy stratą pieniędzy, a kończąc na - mojej fanaberii – możliwości podłączenia tylko dwóch monitorów.
Tak, z jakiegoś dziwnego powodu uznałem, że zamiast korzystać z wirtualnych pulpitów wolę mieć… kilka fizycznych. Do tej pory były to dwa, ale skoro już odświeżam sprzęt i wydaję sporo gotówki, niech i w tej kategorii będzie krok do przodu.
Niestety w przypadku Maka Mini akceptowalnym dla mnie sposobem nie da się tego rozwiązać. Nie da się tego zrobić też w przypadku tańszej odmiany iMaka, a droższa po prostu nie wchodziła w grę – nie mam najmniejszej ochoty wydawać 8 tys. zł na komputer, skoro moje potrzeby jest w stanie w większości zaspokoić wielokrotnie tańsza maszyna.
To nie skąpstwo, a prosta kalkulacja. Skoro jeden sprzęt zwróci się w 1/x miesiąca, natomiast drugi w y miesięcy, a na obydwu da się zrobić to samo, dlaczego przepłacać? Pytanie tylko, czy faktycznie da się robić to samo, przy zachowaniu takiego samego komfortu.
Wtedy przyszedł czas na wątpliwości
Nie ukrywam – jestem, byłem i pewnie jeszcze długo będę fanbojem Lenovo, i w jeśli wybór nowego komputera nie miał zakończyć się zakupami w sklepie Apple’a, mógł zakończyć się tylko w jednym miejscu – w sklepie Lenovo. I tam właśnie, trochę z nudów, trochę z desperacji, postanowiłem mimochodem zajrzeć.
Muszę tu wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Podczas gdy wiele osób uznaje produkty Lenovo (a właściwie produkty z serii Think) pod względem wzornictwa za całkowite przeciwieństwo sprzętów od Apple’a, dla mnie ta różnica praktycznie nie istnieje. Owszem, cała filozofia wyglądu zewnętrznego jest inna, ale obydwie przemawiają do mnie w identycznym stopniu. Tak samo uwielbiam wygląd MacBooka Pro, i tak samo uwielbiam ThinkPada T450. Od przeglądania sprzętów z kategorii ThinkCentre nie bolały mnie więc oczy – wręcz przeciwnie.
Codzienne odwiedziny zakładki „ThinkCentre” na stronie Lenovo doprowadziły mnie ostatecznie do jednego wniosku, do którego w sumie niekoniecznie chciałem – jako całkiem zadowolony użytkownik OS X – dojść. Patrząc na moje potrzeby, o wiele rozsądniej będzie… wybrać komputer Lenovo. Bardziej uniwersalny, łatwy w rozbudowie, a do tego nieporównywalnie tańszy. Oczywiście to powszechnie znany fakt i jedna z podstawowych różnic pomiędzy komputerami z OS X i Windowsem, ale i tak dość trudno było mi się z tym pogodzić.
Przekopałem więc chyba cały Internet w poszukiwaniu informacji o interesujących mnie komputerach, wybrałem jeden z nich, zamówiłem i zacząłem zadawać sobie dwa pytania. Po pierwsze, czy M73, który następnego dnia miał trafić w ręce kuriera, będzie potrafił być tak łaskawy dla moich uszu, co Mac Mini.
Drugie pytanie było jednak ważniejsze:
Czy da się wrócić z OS X na Windowsa?
To pytanie zdecydowanie męczyło mnie najbardziej. Chociażby po lekturze wpisów na podobny temat w Sieci, a także odkryciu, że generalnie takich powrotów – przynajmniej opisanych i widocznych dla Google’a – jest względnie niewiele. Czy faktycznie jest coś takiego, co powoduje, że nie da się wrócić na Windowsa, albo też zmiany żałuje się tak bardzo, że potem człowiek nie chce się do tego przyznawać?
Kilka chwil z Windowsem 10 na nowym sprzęcie właściwie rozwiało te wątpliwości. Jeśli ktoś szuka szybkiej odpowiedzi na pytanie, czy da się wrócić z OS X na Windowsa, to jest ona dość prosta: tak.
Nie chodzi tu o to, że Windows 10 jest doskonałym systemem. Nie jest, a najbardziej rozczarowuje to, że mimo pompowania przez Microsoft balonika „nowości” do ostatecznych granic jego wytrzymałości, to pod wieloma względami ten sam Windows, co wcześniej. Dalej sam uznaje, że chce się teraz zresetować, bo strasznie uwierają go niezainstalowane aktualizacje. Dalej nie do końca potrafi zapewnić pełną centralizację ustawień (np. powiadomienia dla poczty trzeba ustawić w dwóch miejscach, osobno!). Dalej nie zawsze znajdzie odpowiednie sterowniki i dalej nie potrafi tak pięknie skalować się i wygładzać elementów UI, co OS X. Z kolei podebrane rozwiązania z OS X nie zawsze działają tutaj tak dobrze, jak ich pierwowzory.
Do tego Windows 10 jest dalej produktem „w trakcie tworzenia”, co widać mocno po niektórych elementach graficznych. Czasem ma się wręcz wrażenie, że jego twórcy wzorowali się chyba na Skodzie Roomster – do połowy jest nawet dobrze, ale potem do głowy ciśnie się tylko jedno pytanie – co tu się, k…, stało?!
Nie da się także ukryć, że przyzwyczajenia nabyte tym razem przy okazji przygody z OS X powodują, że można mieć odczucie, że w Windows 10 niektórych elementów po prostu brakuje. Jak chociażby tak teoretycznie banalnego, a dla mnie niesamowicie istotnego zapamiętywania pozycji i rozmiaru okna aplikacji.
Nie jest więc systemem idealnym, ale w momencie, kiedy dość szybko doszedłem do tego wniosku, przypomniało mi się jedno – niemal tak samo głośno narzekałem na OS X po przesiadce. Tak samo jak wtedy gradem pytań zasypywany był Piotr Grabiec, tak samo teraz męczę Maćka Gajewskiego.
Przebicie się przez te początkowe problemy (tak, na OS X też były i właściwie nie tylko na początku) pokazuje jednak, jaki naprawdę – przynajmniej dla moich potrzeb – jest Windows 10. Dobry. Po prostu dobry. Atrakcyjny wizualnie (przynajmniej tam, gdzie w połowie pracy Microsoft nie przestał płacić grafikom), szybki, stabilny i zdecydowanie poprawiony w stosunku do poprzednich wydań.
Nawet problem braku gestów na mojej najtańszej możliwej myszce (ale za to z napisem „Lenovo”!) rozwiązałem dość szybko – po prostu częściej zaprzęgając do pracy klawiaturę i naprawdę przyjemne skróty klawiszowe, z których na OS X prawie nie korzystałem. Zmiana przyzwyczajeń? Tak. Zmiana komfortu pracy? Niespecjalnie.
Zresztą nie można zapomnieć o jednym. Komputerowe systemy operacyjne, podobnie jak mobilne, to od dłuższego czasu jedynie punkt dostępu do aplikacji. To właśnie ich dostępność albo działanie decyduje o tym, jaki system operacyjny musimy wybrać – nie sprzęt, na jakim pracuje, nie jest wygląd.
Moja sytuacja jest na tyle komfortowa, że aplikacje, które są dla mnie niezbędne oferowane są zarówno na OS X i Windowsa, działając przy tym tak samo dobrze lub tak samo źle (hej, Garmin) na obydwu platformach. A jeśli już nawet któraś aplikacja jest w powszechnym mniemaniu lepsza, nie potrafię tego w żaden sposób dostrzec. Przykładowo nie czuję, żeby mój system czy rytm pracy ucierpiał po przesiadce z Reedera na Nextgen Readera. Po prostu nie.
Tak chwalona (w tym i przeze mnie) idealna synchronizacja pomiędzy urządzeniami Apple’a też nie okazała się być nie do zastąpienia. Owszem, nie jest teraz (Windows – Android) realizowana w tak przyjemny, „centralny” sposób, ale efekt końcowy jest identyczny. Od poczty, przez dokumenty, po zdjęcia i muzykę. Zmieniły się po prostu narzędzia, ale ponownie – nie boli mnie korzystanie z Worda zamiast Pages, ani z Google Photos zamiast Apple Photos. Może trochę brakuje synchronizacji SMS z komputerem, ale i na to mam już chyba – dość zresztą zaskakujące – rozwiązanie.
Jedyna różnica jest taka, że lubię po prostu korzystać z aplikacji systemowych i nic nie instalować. W Windowsie, żeby uzyskać w połączeniu z Androidem satysfakcjonujący mnie zestaw, musiałem trochę pokombinować. Mniej więcej 5 minut. I już.
Przez jakiś czas nawet zadawałem sobie pytanie, czy przypadkiem nie wmawiam sobie tego wszystkiego dobrego na temat Windowsa, żeby usprawiedliwić przed sobą wydanie pieniędzy na nowy komputer. Patrząc jednak na to, jak pracowało mi się przez kilka ostatnie dni, chyba i na to pytanie mam odpowiedź: nie, nie wmawiam sobie tego, jest po prostu dobrze.
Trudno mi w tym momencie znaleźć jakikolwiek element, którego faktycznie brakowałoby mi w Windowsie z OS X na tyle, że faktycznie obniżałoby to komfort mojej pracy czy rozrywki. To, czego brak mógłby mi potencjalnie doskwierać najbardziej, Microsoft z OS X albo po prostu podebrał, albo po prostu dostosował wizualnie dotychczasowe rozwiązania „na wzór i podobieństwo”.
Mów, co lepsze!
Oczywiście taki tekst mógłby być przydługim wstępem do tego, czy lepszy jest OS X czy Windows, tym samym generując miliard komentarzy w niekończącej się debacie. Niekończącej się, bo odpowiedzi na to pytanie po prostu nie ma.
I nigdy nie będzie.
PS Tak, M73 okazał się satysfakcjonująco cichy.