Nowy epizod Life is Strange sponiewierał mną. Gra jest mocniejsza niż niejedna kampania społeczna
Najciekawsza gra przygodowa 2015 roku stała się jeszcze lepsza. Niedawno miała miejsce premiera czwartego odcinka Life is Strange. Nowy epizod do samego końca trzyma wysoki poziom, ale to jego początek, nie finał, zapamiętam do końca życia. Czuję się autentycznie sponiewierany.
Uwaga – tekst zawiera spoilery. Jeżeli nie grałeś jeszcze w Life is Strange, powinieneś to naprawić.
Wiecie, co jest najbardziej przerażające? Rzeczywistość. Żadne tam filmy grozy czy wydumane przez media tragedie. Największe dramaty, najbardziej dojmujące historie, dzieją się pod naszym nosem. Nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, ponieważ ludzie potrzebujący pomocy najczęściej są tymi najlepiej ukrytymi przed wzrokiem społeczeństwa. Często pozostawieni samym sobie, przeżywają dramaty, jakie nie mieszczą się nam w głowach.
Ponurą refleksję wymusiło na mnie Life is Strange. Twórcy gry rzucili mi niezwykle bolesnym, niezwykle problematycznym i dołującym tematem prosto w twarz.
Na przestrzeni ostatnich lat gry wideo niezwykle mocno zbliżyły się do filmów. Na naszych oczach trwa zacieranie granicy pomiędzy dwoma potężnymi mediami, które stają się coraz bardziej podobne do siebie. Gry wideo już dawno przestały ograniczać się do zbierania grzybków czy odbijania piłeczki. Interaktywne produkcje coraz częściej podejmują trudne, ważkie społecznie tematy, takie jak rodzinna przemoc, uzależnienia, gwałty czy konflikty na tle rasowym i religijnym.
Beyond: Dwie Dusze, I Have No Mouth and I Must Scream, Her Story, Gone Home, Heavy Rain – naprawdę nie brakuje nam gier, których twórcy nie boją się wprowadzać do swoich linii kodu mocnych, kontrowersyjnych treści. Takich, które poniewierają bardziej niż hektolitry krwi, przerysowana przemoc i karykaturalne wulgaryzmy. Jednak jeszcze nigdy nie widziałem, aby jakikolwiek twórca w tak kompleksowy, dokładny i sugestywny sposób zajął się… przewlekłą chorobą.
Life is Strange to produkcja jedyna w swoim rodzaju. Chociaż gra przygodowa jest skupiona wokół wątków charakterystycznych dla fantastyki naukowej, to chyba najbardziej życiowa, naturalna, normalna i autentyczna produkcja na przestrzeni ostatnich lat. Kreacja postaci, stworzone otoczenie, relacje między bohaterami – wszystko jest tutaj tak do bólu realistyczne, że wręcz namacalne. Zapewne dlatego wydarzenia na ekranie tak silnie na mnie oddziałały.
Czwarty epizod Life is Strange pokazał coś, co normalnie jest ukrywane. Co trzyma się za zamkniętymi drzwiami i o czym się nie mówi – przewlekle chorą. Taką, z którą bohaterka jest silnie związana emocjonalnie.
Zarysuję sytuację w największym skrócie – główna bohaterka Life is Strange posiada wieloletnią przyjaciółkę, z którą jest niezwykle silnie związana. Gdy protagonistka zdobywa moc cofania się w czasie, stara się nie dopuścić do wypadku z przeszłości, w którym ginie ojciec jej przyjaciółki. To się udaje. Niestety, rechot życia sprawia, że w nowej linii czasowej ocalony ojciec kupuje córce samochód, którym ta się rozbija. Przyjaciółka głównej bohaterki przeżywa, ale jest sparaliżowana do końca życia. Kolejnym powikłaniom nie ma końca.
Tutaj przechodzimy do sedna. Czwarty epizod Life is Strange sprawia, że przez kilkadziesiąt pierwszych minut rozgrywki obcujemy ze sparaliżowaną od lat, podłączoną do wymyślnej maszynerii młodą kobietą. Wcielamy się w jej przyjaciółkę - jedną z niewielu osób, które jeszcze pamięta o istnieniu ofiary wypadku drogowego. Jesteśmy przy łóżku chorej i dokładnie obserwujemy, jak wygląda jej życie. To jest… no, napiszę to szczerze. To jest bardziej przerażające niż jakikolwiek interaktywny horror.
Nie dziwię się, jeżeli twórcy Life is Strange przeprowadzali konsultacje z lekarzami przed realizacją sceny w czwartym epizodzie. Ta jest niezwykle sugestywna.
Po śmierci bliskiej mi osoby jestem wyczulony na zagrażające życiu choroby i dolegliwości, na szpitalny klimat, na całą tą przerażającą aparaturę do podtrzymywania życia. Stałem się wrażliwszy niż kiedykolwiek wcześniej i nawet akcja głupiej gry wideo sprawia, że nie przestaję o niej myśleć nawet w kilka godzin po zakończeniu czwartego epizodu. Nie byłem przygotowany na to, co zaserwują mi twórcy Life is Strange.
Obcowanie w jednym pomieszczeniu ze sparaliżowaną przyjaciółką było dla mnie… trudne. Producenci gry nie pomagali, wkładając w usta wirtualnego tworu opowieści o tym, jak bardzo uwłaczające jest, kiedy nie możesz się ruszać, a chcesz opróżnić pęcherz i musisz prosić o pomoc wynajętą pielęgniarkę. Na pewno nie pomagali też wtedy, kiedy główna bohaterka daje przyjaciółce pić przez słomkę, wyciera jej twarz albo robi jej zastrzyk z silną substancją przeciwbólową. Takie treści… takich treści nie ma w grach.
Bohaterka Life is Strange może swobodnie przechadzać się po pokoju chorej. Gdy podejdziemy do jakiegoś obiektu, twórcy gry informują nas o jego zastosowaniu. Olbrzymi respirator umożliwiający komfortowe oddychanie. Nawigator na usta, za pomocą którego można obsługiwać komputer. Łazienka, która w ogóle nie przypomina tej, jaką masz w mieszkaniu. Szuflady wypełnione lekarstwami. Wózek inwalidzki czy w końcu kupione w dobrej wierze kule, z których koleżanka protagonistki niestety nigdy nie skorzysta. Cholera, coś takiego naprawdę otwiera oczy.
Sytuacja wcale się nie poprawia, kiedy na moment opuścimy pokój przewlekle chorej.
W salonie uratowany przez gracza ojciec liczy rachunki, które nigdy się nie zgadzają. Mężczyzna zastanawia się nad wzięciem trzeciej zmiany w pracy. Grzebiąc w skrzynce na listy możemy znaleźć wezwania do zapłaty i horrendalnie wysokie, miesięczne koszty leczenia. Czy raczej – utrzymywania przy życiu. Matka naszej przyjaciółki zaczęła palić. Huśtawka zniknęła z ogrodu. To wszystko łatwe do wychwycenia smaczki, które tylko potęgują paskudną atmosferę.
Nie potrafię wskazać drugiej gry, w której tak unikany i ciężki temat został by pokazany tak dokładnie, kompleksowo, profesjonalnie i naturalnie. Każdy element otoczenia, każda linia dialogowa, każdy ruch członków rodziny – wszystko to pokazywało olbrzymią tragedię, jaką została dotknięta fikcyjna, zbudowana z wokseli familia. Początek czwartego odcinka Life is Strange był dla mnie jak pięść prosto w twarz, po której do teraz swędzi mnie nos.
Bardzo się cieszę, że taki temat trafił do gry wideo. Dramaty osób przewlekle chorych, sparaliżowanych i wykluczonych trzyma się za zamkniętymi drzwiami. To tragedie rodzinne, o których bardzo często nie mamy zielonego pojęcia. Tym bardziej nie posiadam się z radości, że tak kontrowersyjny i na co dzień unikany temat znalazł się w grze. Znalazł się w medium, z którego najczęściej korzystają młodzi, zdrowi, pełni życia ludzie. Siła takiego przekazu jest moim zdaniem mocniejsza niż średniej jakości kampania społeczna.
Jestem pełen podziwu dla rodzin, które zmagają się z podobnymi wyzwaniami, co te opisane w Life is Strange. To świetnie, że dzisiaj nawet tak rozrywkowe medium jak gra wideo może przypominać o tak ciężkich, trudnych, ale w stu procentach rzeczywistych ludzkich problemach. Prawdziwy otwieracz oczu. Polecam zagrać każdemu, kto posiada wysoką wrażliwość, jest otwarty na gry o niebanalnej narracji i nie musi strzelać do wszystkiego, co się rusza.