Bungie robi WSZYSTKO, aby zniechęcić graczy do Destiny
W swojej recenzji byłem zachwycony Destiny. Od gry dalej nie potrafię się oderwać, chociaż po osiągnięciu 20 poziomu doświadczenia i rozpoczęciu bardziej wymagającej fazy rozgrywki Bungie robi co może, aby zniechęcić mnie do dalszej zabawy. Wszystko za sprawą polityki DLC, nieprzemyślanych decyzji, niedbalstwa oraz całkowitego braku balansu rozgrywki.
Mój 25-poziomowy Titan wzbił się w powietrze, po czym przypuścił dewastujące uderzenie na fale mechanicznych wrogów. Po posadzce przetoczyły się wyładowania wyrzucające wrogów wysoko w górę. Jeszcze kilka chwil i będę miał za sobą kolejną wysokopoziomową misję. Może tym razem mi się poszczęści, może tym razem zdobędę fioletowy, legendarny przedmiot. Otwieram ogień w stronę ostatniej grupy przeciwników i… zostaję wylogowany do menu głównego. Ponad 30 minut rozgrywki zostało utracone bez żadnego ostrzeżenia.
Problemy z połączeniem w Destiny to niesamowicie irytujący, ale zaledwie wierzchołek góry lodowej. Gra posiada znacznie więcej problemów. Część z nich jest zakotwiczona głęboko w DNA gry.
Zerwane połączenia jestem jeszcze w stanie wybaczyć. Zwłaszcza, że gra takiego kalibru nie zawiodła w momencie premiery. Pomimo ogromnego zainteresowania tytułem w skali światowej, grało się czysto, przyjemnie i bezproblemowo. Niestety, w kilkanaście dni od debiutu nie zna się dnia ani godziny, kiedy utracimy cały dorobek misji, pomimo świetnego łącza z Internetem. To jednak dopiero początek wszystkich problemów z grą. Większym jest niszczenie jedynej możliwości na zdobycie lepszego ekwipunku, pancerza oraz poziomu doświadczenia, jakim była „jaskinia skarbów”.
Zanim wejdziemy do samej jaskini, jestem wam winny przedstawienie mechaniki rozwoju po uzyskaniu 20 poziomu. Wtedy doświadczenie uzależnione jest już tylko i wyłącznie od posiadanego sprzętu. Im lepszy pancerz, tym większy prestiż oraz poziom prowadzonego bohatera. Niestety, fioletowe (legendarne) i pomarańczowe (egzotyczne) elementy ekwipunku wypadają niesamowicie rzadko. Coś jak raz na 20 nagród. Może nawet 50.
Żeby było jeszcze zabawniej, zdobycie fioletowego bądź pomarańczowego skarbu z przedmiotem wcale nie gwarantuje samego przedmiotu. Ze wszystkimi zdobyczami odwiedzamy niezależną postać Cryptarcha, który szybko stał się najbardziej znienawidzonym NPC w historii gier nowej generacji. Jego zadaniem jest „rozszyfrowywanie” naszych trofeów, zamieniając je na bronie i pancerze z prawdziwego zdarzenia.
Problem polega na tym, że kolor skarbu wcale nie musi oznaczać koloru faktycznego przedmiotu. Ba, zgodność kolorystyczna ma miejsce naprawdę rzadko. W większości przypadków wysokopoziomowe skarby zamieniają się w bezużyteczne śmieci. Mój towarzysz broni posiadając 12 fioletowych skarbów dostał za nie sam złom. Nagroda za kilkanaście godzin rozgrywki prysła jak za dotknięciem magicznej różdżki. Cryptarch nie był łaskawy. Nie ma żadnego odwołania, postać jest nieugięta. Pozostaje wracać na pole bitwy, po raz enty przechodząc w kółko te same i te same misje.
Ze względu na tak niesprawiedliwą, czasochłonną i mało satysfakcjonującą mechanikę gracze odnaleźli „jaskinię skarbów”, dzięki której w Destiny zapanowała moda na tak zwane „farmienie”.
Farmienie to koncentrowanie się na zdobywaniu wysokopoziomowych i cennych przedmiotów, całkowicie odrzucają inne aspekty rozgrywki. W przypadku Destiny przeznaczonym do tego miejscem była jaskinia, w której odradzały się grupy przeciwników, aby zaraz potem wybiegać na otwartą mapę i zajmować swoje jasno określone pozycje. Watahy oponentów pojawiały się co 6 sekund, o ile były zdejmowane od razu po pojawieniu się w jaskini.
Przy odpowiednim ustawieniu grupy gracze byli w stanie zdobyć kilka fioletowych skarbów (które wcale nie gwarantowały fioletowych przedmiotów!) w około pół godziny. Normalnie potrzebowali na to kilka, a nawet kilkanaście godzin. „Jaskinia skarbów” nazywana przez innych „strzelnicą” budziła śmiech, ale nie sposób było z niej nie korzystać. Destiny zamieniło się w monotonne, jednostajne strzelanie w głąb ciemnej groty. Strzelał każdy, od recenzentów, przez hardkorowych fanach, na niedzielnych graczach kończąc.
Sam również strzelałem. Inaczej się po prostu nie dało. Gracze w końcu znaleźli sposób na awansowanie po 20 poziomie doświadczenia, które nie wymagało minimum kilku godzin zabawy dziennie. Ludzie zaczęli wymieniać się zdjęciami sprzętu w mediach społecznościowych, rosnąć z poziomu na poziom oraz organizować wspólne, grupowe czaty urozmaicające monotonne do bólu farmienie. Po prostu znowu zaczęli się dobrze bawić, korzystając z furtki, która znalazła się w grze. Bungie się to nie spodobało.
Dwa dni temu „jaskinia skarbów” została zamknięta przez producentów. Najwyraźniej nie spodobało im się, że Destiny znowu potrafi cieszyć. Może gracze awansowali szybciej, niż zakładało nadchodzące DLC?
Jak się wczoraj okazało, chociaż płatne rozszerzenie wciąż nie miało jeszcze swojej premiery, w jakimś stopniu znajduje się na płycie każdego z graczy. Widać to na poniższym materiale, na którym na skutek błędu gracz mógł podejrzeć zawartość dwóch nadchodzących DLC:
Dzisiaj możemy mieć absolutną pewność, że zawartość przypadająca na rozszerzenia była nie tylko w pełnej wersji gry, ale nawet beta-testach. Świadczą o tym kolejne filmy, na których testerzy dokumentują dostanie się w ukończone, a częściowo nawet wypełnione przeciwnikami oraz bonusami tereny przeznaczone dla DLC. W sieci podniosła się wrzawa. O ile od początku było wiadomo, że Destiny będzie się opierał na dodatkach, nikt nie przypuszczał, że te zostaną tak bezczelnie wycięte z podstawowej wersji gry.
Potężnych cięć na pełnej wersji doświadcza dzisiaj każdy gracz. Wiele elementów obecnych ze zwiastunów reklamowych ostatecznie nigdy nie znalazło się w grze, czekając na swój „lepszy czas”. Tyczy się to nawet przerywników filmowych. Część z lokacji już znajdujących się na już obecnych w Destiny planetach jest po prostu zamknięta. Chociaż niektórych graczy to nie dziwi, za moich czasów najpierw robiło się kompletną grę, dopiero później zabierało za rozszerzenia.
Nie miałbym nic przeciwko, gdyby twórcy pracowali jednocześnie nad dodatkową zawartością oraz pełną wersją gry, gdyby ta druga miała wystarczającą ilość zawartości. Tak jednak nie jest.
Destiny cierpi na niedobór mięsistego środka w porównaniu do pięknej i spektakularnej otoczki. Gracze codziennie powtarzają te same misje, walczą na tych samych mapach i zbierają te same przedmioty. Godzina za godziną, tydzień za tygodniem, zabawa w Destiny jest dokładnie taka sama. Po przejściu 10-godzinnej kampanii gra nie zaskakuje już niczym, poza rosnącym poziomem trudności oraz bezczelnym systemem (braku) nagród.
Co najgorsze, producenci zabijają w zarodku wszelką formę aktywności, która wykraczałaby poza przewidziane, odtwórcze wykonywanie zadań. Jak gdyby Bungie do spółki z Activision chciało sprawić, że szczerze znienawidzimy całą dotychczasową zawartość, witając dodatki niczym wyzwolicieli narodu. Dodatki, które w dużej części mamy już na płycie. Dodatki, które nie wniosą ze sobą żadnej nowej planety, co na załączonym filmie. Bungie podpisało z Acitvision 10-letni kontrakt i wszystko wskazuje na to, że wydawca zamierza go wykorzystać i wyeksploatować jak to tylko możliwe.
Nie podoba mi się kierunek, w którym aktualnie zmierza gra. Po świetnym starcie mam wrażenie, że twórcy robią wszystko, aby znienawidzić ich dzieło.
Oczywiście w Bungie obiecali poprawki, obiecali poprawić system nagród i obiecali ulepszyć stabilność serwerów. To wszystko jednak akcje wymierzone na przyszłość, kiedy już teraz zamykana jest jaskinia ze skarbami, już teraz posiadamy część z DLC na płycie i już teraz wszystkie zdobycze bezduszny system zamienia w nic niewarte śmieci. Przyznam, że nie takiego podejścia do klienta spodziewałem się po producentach Halo.