REKLAMA

Piotr Lipiński: PRZEKLEŃSTWO AMPLITUNERÓW, czyli nienawidzę instrukcji obsługi

Amplituner kina domowego to najwredniejsze urządzenie, z jakim kiedykolwiek się spotkałem. W sam raz dla masochistów. Klasyczny sprzęt z gatunku tych, które cierpią na nadmiar możliwości. I które zamierzają udowodnić właścicielowi, że jest głupszy niż sam myśli. Gdyby Albert Einstein korzystał z amplitunera, nigdy nie poczułby się wystarczająco inteligentny, żeby pracować nad teorią względności.

Piotr Lipiński: PRZEKLEŃSTWO AMPLITUNERÓW, czyli nienawidzę instrukcji obsługi
REKLAMA
REKLAMA

Te urządzenia musiały kiedyś zatrudnić dobrą agencję Public Relations. Dzięki temu awansowały z pospolitej kategorii radioodbiorników do nowocześnie i tajemniczo brzmiącej kategorii amplitunerów. Potrafią niewiele więcej, ale za to efektowniej się nazywają. To tak jak z awansem akwizytora na posadę dyrektora do spraw sprzedaży na teren osiedla Jelonki w Warszawie.

Szczególnie wredną odmianą tych urządzeń są właśnie amplitunery kina domowego. Z tyłu wyglądają tak, jakby dostały się pod ostrzał z karabinu maszynowego. Poszatkowane są otworami, w które należy powtykać mnóstwo kabli, żeby całość wydała jakikolwiek dźwięk.

Przedni panel z kolei jest tak skomplikowany, że gdyby projektantów amplitunerów zatrudniono do budowy statków kosmicznych, to Sandra Bullock nigdy nie wróciłaby na Ziemię. Ten nadmiar pokręteł jest tak deprymujący, że w droższych amplitunerach stosuje się zakrywającą je przednią uchylną ściankę. Bo pewnie widząc tak wiele pstryczków nikt nie byłby skłonny wydać swoich pieniędzy. Raczej sam oczekiwałby, że ktoś mu zapłaci za zarządzanie tą sterownią Wszechświata.

amplituner-marantz

Amplitunery kina domowego przypominają mi dawne windowsy, w których należało ciągle coś konfigurować, a i tak nic nie działało.

Na dokładkę problemy, które sprawiają, są przerażająco nudne i opisywanie ich jest równie wciągające jak próba odróżnienia Dolce od Gabbany.

Co najgorsze, wymagają zrozumienia skrótu RTFM, którym raczą nas uprzejmi Internauci na specjalistycznych forach. Być może kiedyś ENIAC-a można było obsługiwać bez przeczytania instrukcji obsługi. Ale z amplitunerem kina domowego to się nigdy nie uda.

Chociaż tu muszę dodać coś na usprawiedliwienie. Niedawno nie przeczytałem instrukcji obsługi otwierania kleju. Potem pół dnia chodziłem sklejony. Dokładnie tyle zajęło mi rozdzielenie palców, na które rozlał się klej otwierany metodą „na chłopski rozum”, a nie opisaną w instrukcji.

Tak więc kupujemy amplituner i zatrudniamy kilku tragarzy, którzy pomogą nam go zataszczyć do domu.

amplituner-denon

Jak wiadomo, do środka wkładają złom, aby całość robiła wrażenie swoim ciężarem. Dokonujemy unboxingu, który niestety nie nadaje się na youtube, bowiem na ślepo tniemy nożem różne taśmy oklejające pudło, a następnie popadamy w depresję.

Amplituner już stoi na półce, tylko niestety nie chce zagrać. Bo teraz trzeba do niego podłączyć dziesiątki kabli. Tylko który wetknąć w które miejsce? I jakiego kabla najlepiej użyć? Cincha? Optycznego? Koaksjalnego (przepraszam za brzydkie słowo)? HDMI?

Niestety – musimy sięgnąć po ten opasły tom zatytułowany „Instrukcja obsługi”. Najpierw dowiemy się, jak bardzo zadowolony jest producent, że oddaliśmy mu trochę naszych pieniędzy. Może dzięki temu prezes znowu poleci na Malediwy. Ale nie powinniśmy mu zazdrościć – przecież my też już mamy wakacyjne plany. Będziemy konfigurować nasz amplituner kina domowego.

Przyznam się szczerze: instrukcji obsługi amplitunerów nie rozumiem ani po angielsku, ani po polsku.

Czasami mam nawet wrażenie, że po polsku pojmuję jeszcze mniej. Nawet nie wiedziałem, że niektóre te dziwne słowa występują w naszym języku.

Kiedy już uda nam się to wszystko podłączyć, zostajemy Wybitnym Znawcą Tematyki Amplitunerowej. Nagle stajemy się atrakcyjni towarzysko, bo znajomi dzwonią z płaczem, że coś im się zepsuło i czy moglibyśmy jakoś uratować ich amplituner. Nagle czujemy się na siłach zaprojektować prom kosmiczny. Jednak tylko do pewnego czasu.

amplituner-pioneer

Mija kilka miesięcy, kiedy nasz amplituner działa w najlepsze. Wtedy – zwykle trzy dni po końcu gwarancji – trach i coś się zacina. Człowiek zaczyna nerwowo strzelać z pilota, zagląda do tylnej ścianki i uświadamia sobie, że niczego pamięta. Bo umysł ma zwyczaj pozbywać się zbędnej, nieużywanej wiedzy. Na dokładkę mam wrażenie, że mózg ze szczególnym upodobaniem resetuje się z wiedzy o amplitunerach.

Potem uświadamiamy sobie, że od jakiegoś czasu pracujemy głównie po to, aby opłacić rachunki za prąd. Bo jakoś tak się dziwnie zbiegło, że od kiedy mamy amplituner, na naszych fakturach pojawiły się podejrzanie wysokie liczby.

Amplitunery kina domowego powinny wyginąć jak dinozaury.

Przecież z otwartym czołem występują przeciwko naszym czasom. Komplikują to, co powinno być proste. Na tym polega ich natura. I po to je kupujemy.

Ale są też symbolem naszych czasów – bo w jednym pudle mieszczą przytłaczająco wiele funkcji. A płacąc dużo oczekujemy, że nasz sprzęt będzie elastyczny.

To wszystko oczywiście dzieje się na nasze własne życzenie. Bo człowiek kupuje ten piekielny amplituner właśnie po to, żeby mieć do dyspozycji jak najwięcej połączeń. Nigdy nie wiadomo, które się przyda. Zawsze byłem zwolennikiem takiego - na wszelki wypadek - nadmiaru. Trudno więc oczekiwać, żeby potem obsługa była prosta.

Oczywiście, jak się chce mieć dźwiękowe kino w domu, to też trzeba jakoś podłączyć te kilka głośników. I nagle z tyłu amplitunera wyrasta gąszcz przewodów w którym gubimy się jak w amazońskiej dżungli.

amplituner-yamaha

I po co to wszystko? Przecież muzyki i tak słuchamy coraz częściej z komputera. A filmy też przeprowadzają się na coraz większe komputerowe ekrany.

Wszyscy w domu zaczynają nienawidzić nasz amplituner.

Bo dostają szału, gdy trzeba go włączyć. Ale przecież on sam z siebie – poza słuchaniem radia – niczego nie potrafi. Trzeba dodatkowo uruchomić dekoder satelitarny, odtwarzacz blu-ray, telewizor, projektor, konsolę. Włączyć, ustawić właściwie wejście i wyjście, odpowiedni rodzaj dźwięku. Stanąć na głowie i splunąć przez lewe ramię.

Zaczyna się żonglerka pilotami. Nie pomaga nawet uniwersalny pilot, obsługujący to wszystko. Przeważnie coś mu się miesza w elektronicznej głowie i czegoś akurat nie potrafi uruchomić. A tymczasem życie bezpowrotnie umyka.

Oczywiście, później amplituner odwdzięcza się ładnym dźwiękiem. Nagle nad głową zaczynają nam latać samoloty. Potem wybuch bomby rozlewa się po całym domy – bo jak podłączymy dobry subwoofer, to fizycznie poczujemy falę dźwiękową. Uwielbiałem znajomych wciskać w fotel rozbijającym się helikopterem w „Matrixie”. W tym samym czasie przyjemnie podskakiwały szklanki w kuchni.

Na koniec zostaniemy jednak razem z naszym amplitunerem wyeksmitowani z domu. Nasza rodzina wreszcie odetchnie od tych wszystkich wyczynianych przez nas hałasów.

Ponieważ ta perspektywa wydała mi się niezbyt przyjemna, ostatnio do pokoju, w którym stoi amplituner, zaniosłem proste radyjko. Żeby było nowocześnie, wetknąłem do niego starego iPhone’a. I życie znowu stało się proste. Ale szklanki niestety nie podskakują.

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.

REKLAMA

---

Zdjęcie główne pochodzi z Shutterstock

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA