REKLAMA

Piotr Lipiński: ZAPOMINAM O FACEBOOKU, czyli jestem przejedzony

Drogi Facebooku! Powoli zapominam, że istniejesz. Za jedno będę cię zawsze cenił: pozwoliłeś mi zrozumieć, że znajomi nie są po to, aby się z nimi codziennie spotykać.

10.01.2014 19.33
Piotr Lipiński: ZAPOMINAM O FACEBOOKU, czyli jestem przejedzony
REKLAMA
REKLAMA

Z pewnym zaskoczeniem zauważyłem, że w 2013 r. z miesiąca na miesiąc coraz mniej korzystałem z Facebooka. Przyznałbym serwisowi własną nagrodę w kategorii rozczarowanie roku. Ostatnio nawet skonfigurowałem w osobnym programie messengera, żeby po otrzymania wiadomości nie zaglądać na stronę „fejsa”.

Ale co mnie właściwie od niej odpycha? Przecież w minionym roku nie zmieniło się w serwisie nic tak istotnego, co by mnie odwiodło od odwiedzin. O co więc chodzi?

Może po prostu Facebook znudził mi się? Takie wyjaśnienie uważam jednak za zbyt powierzchowne jak na rangę Facebooka.

Jego sukces to nie tylko przemijająca moda, ale efekt tego, że zmienił bardzo dużo w sieci. Nawet jakby próbował ją wchłonąć, rozrzucając wszędzie swoje guziki do „lajkowania”.

facebook zjecie smartfon

Może powód mojego zniechęcenia tkwi u samych źródeł Facebooka? Cały jego sens istnienia polega na tym, abyśmy bez przerwy wymieniali poglądy, opinie, pochwały i uszczypliwości między koleżankami i kolegami. Słabością Facebooka jest to, co jednocześnie stanowi o jego sile: znajomi. Nie dlatego, że są ciekawi albo nudni. Po prostu – za sprawą „fejsa” nadmiernie wdarli się w nasze życie. Niepostrzeżenie zamieszkali w naszych domach, jedzą z nami śniadanie, idą z nami do pracy, zasiadają wieczorem przed telewizorem. Bez przerwy trajkoczą o sprawach, często nawet bardzo ciekawych, ale mało związanych z tym, czym akurat powinniśmy się zajmować.

Pomijając emaila, przed epoką Facebooka przez Internet najczęściej kontaktowaliśmy się z ludźmi, których poznaliśmy w sieci.

Na grupach dyskusyjnych, czatach, forach. Na dokładkę Internetem posługiwali się głównie naukowcy i specjaliści komputerowi. Przeciętny człowiek – o ile taki istnieje – nie bardzo miał czego szukać w Sieci. Nawet jeśli korzystał ze sklepów czy banków internetowych, to nie odczuwał potrzeby publikowania niczego od siebie.

Dzięki Facebookowi Internet stał się bardziej ludzki i – można by rzecz – przytulny. Facebook „uczłowieczył” sieć, oferując wygodne narzędzie do luźnego, wirtualnego kontaktu z osobami, z którymi zetknęliśmy się wcześniej w zwykłym życiu (przynajmniej teoretycznie), a nie właśnie w sieci. Ze znajomymi z pracy, szkoły, z miejsca urodzenia albo wakacyjnego urlopu.

Tylko to powoli stało się jego problemem - czy mamy ochotę codziennie spotykać się z tymi samymi ludźmi?

Znajomi to w końcu nie najbliższa rodzina. Życie to nie serial „Przyjaciele”.

facebook smartfon

Wciąż na „fejsie” mogę – i to nierzadko - przeczytać komentarze głębsze i lepiej napisane, niż cała masa prasowej publicystyki. Mówię to z pełną odpowiedzialnością, jako czytelnik kochający kiedyś zapach porannych gazet. Ale właśnie ów nadmiar stał się męczący. Facebook, internetowy symbol ostatniego dziesięciolecia, utonął w charakterystycznym dla współczesności potoku informacji. Cóż z tego, że nawet bardzo ważnych? Pojęcie „wagi” jest względne. W zglobalizowanym świecie ważnych informacji jest tyle, że człowiek od wieków skupiający się na swoim podwórku nie jest w stanie ich przyswoić. Facebook teoretycznie, dzięki rekomendacjom znajomych, powinien pomagać w uporządkowaniu tego nadmiaru. W praktyce jednak tylko pogłębia chaos, bo znajomi często podrzucają jeszcze więcej ciekawych informacji, niż sami zdołalibyśmy wyszperać w sieci.

Czytając w Internecie wiadomości często potrafimy pozostać obojętni.

Tymczasem wkraczając w świat Facebooka trafiamy na informacje, które poruszają nasze emocje, niekoniecznie same w sobie, ale za sprawą dołączonego komentarza.

Zaglądając do witryn informacyjnych albo jeszcze lepiej do kanałów RSS utrzymuję wobec newsów z reguły neutralny stosunek. (Określenie „news” zadomowiło się w moim zawodowym języku polskim już tak dawno, że używam go bez skrępowania). Nawet jeśli coś mnie szczególnie poruszy, nie reaguję od razu napisaniem komentarza pod tekstem. Inaczej na Facebooku – gdy ktoś wrzuci link do informacji, która mnie zirytuje albo ucieszy, natychmiast odczuwam potrzebę skomentowania zdarzenia. Taka już natura Facebooka i właśnie owo impulsywno-kompulsywne podejście do świata przestało mi odpowiadać. Po prostu czytając wiadomości na Facebooku zbyt często kusi mnie, żeby coś przegadać, co nieodmiennie kończy się „wkręceniem” w jakąś dyskusję - miłą czy niemiłą, to w gruncie rzeczy nieważne. Istotne jest to, że pochłaniającą cenny czas.

social media

Facebook stał się rodzajem intelektualnej kawiarni lub salonu, w których to miejscach kiedyś ludzie spotykali się popołudniami, aby omówić bieżące sprawy i twórcze pomysły na przyszłość. Jak nie przymierzając w czasach PRL-u warszawska kawiarnia „Czytelnik” czy „Spatif”. Tyle, że dziś zbyt łatwo do tej wirtualnej kawiarni wpaść na stanowczo zbyt długo. Na dokładkę kawę trzeba samemu zaparzyć i alkohole pić do swojego odbicia w monitorze.

Nie spodziewam się jednak, aby Facebook nagle znudził się wszystkim i zniknął z sieci. Zbyt mocno wrósł w Internet i jest wciąż przydatnym narzędziem, choć może coraz bardziej irytującym przez swoją rosnącą reklamową natarczywość, w której powoli sami stajemy się słupami ogłoszeniowymi. W ubiegłym roku pojawił się jednak o wiele gorszy mechanizm, który zohydził korzystanie z Internetu.

Cookies. Ciasteczka. Dramat nad dramaty. Gdyby płacono nam od kliknięcia każdego powiadomienia o cookies, wszyscy bylibyśmy milionerami.

Internet potrzebuje kuracji odchudzającej. Albo przynajmniej informacji, jak bardzo kaloryczne są ciasteczka, czyhające na każdej stronie. Urzędnicy postanowili więc przestrzec nas przed tym niebezpieczeństwem. Całej akcji przyświecały bez wątpienia dobre intencje. Obowiązkowe informacje o śledzących nas cookies to przecież wyraz troski o świadomość Internautów. Ostrzeżenia przypominają, że Wielki Brat (albo mały sklep) czuwa.

ciasteczka cookies

Niestety jak wiemy, nie da się na raz zjeść i mieć ciasteczka. Dobre intencje prawodawców wymusiły irytujący rytuał. W tych samych serwisach klikam po kilka razy w te same komunikaty, bo wchodzę przez różne urządzenia, różne przeglądarki, czyszczę pamięć podręczną. Codziennie kilka razy potwierdzam, że wiem o czyhającym Ciasteczkowym Potworze. Niektóre komunikaty – zwłaszcza te silące się na zabawność - znam już na pamięć. O co zresztą nietrudno, bo na smartfonach potrafią zajmować znaczną część ekranu.

Powiadomienia o cookies zasłużyły na moją prywatną nagrodę w kategorii absurd 2013 r. Może w tym roku pojawią się ostrzeżenia, że telefony komórkowe też nas śledzą? I że powinniśmy je zostawiać w domu, gdy udajemy się napaść na bank?

Moja „ciasteczkowa” świadomość wzrosła do tego stopnia, że bardzo bym się ucieszył, gdyby całą akcję wreszcie odwołano. W przeciwnym razie pewnego dnia dostanę szału i przestanę korzystać z Internetu albo ogłoszę w domu niepodległość i wypiszę się z Unii Europejskiej.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na Twitterze. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach VirtualoEmpikAmazon oraz Apple iBooks.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA