Tomek Wawrzyczek: The Bang Bang Club - fotografia na linii frontu
Jest rok 1991. Przez Republikę Południowej Afryki przetacza się brutalna fala starć między zwolennikami Afrykańskiego Kongresu Narodowego i Partii Wolności Inkatha. Na małej podmiejskiej stacji kolejowej czarnoskóry robotnik czeka na pociąg, który ma go zawieźć do pracy. Na plac przed stacją wpadają bojówkarze. Robotnik stoi sparaliżowany strachem. Bojówkarze podbiegają do niego, przewracają na ziemię, oblewają benzyną i podpalają. Płonący mężczyzna wstaje, robi kilka kroków i ginie od ciosu zadanego maczetą w głowę. Tą przerażającą scenę uwiecznia młody fotograf Greg Marinovich. Zdjęcie to przyniesie mu Nagrodę Pulitzera.
Marinovich relacjonował upadek cichej acz krwawej wojny, którą ostatni biały rząd RPA wspierany przez radykalnych Zulusów prowadził z Afrykańskim Kongresem Narodowym Nelsona Mandeli, razem z trzema innymi fotografami: Joao Silvą, Kenem Oosterbroekiem i Kevinem Carterem. Ich wspólne przeżycia przeniósł w 2010 roku na duży ekran Steven Silver w swoim “The Bang Bang Club”, którego scenariusz oparty był na wspomnieniach spisanych przez Marinovicha i Silvę. W rolę Marinovicha wcielił się znany z “Szybkich i wściekłych” i z “Prawnika z Lincolna” Ryan Philippe. Tytuł filmu to przydomek, który nadano czwórce fotografów. Podczas dokumentowania politycznej przemocy szalejącej w czarnych przedmieściach Johanesburga na początku lat 90-tych XX wieku często słyszeli z ust spotykanych ludzi: “bang-bang!”, co symbolizowało strzelaninę. W rzeczywistości “The Bang Bang Club” nie był żadnym formalnym stowarzyszeniem. To przyjaźń i wspólna pasja, które łączyły Marinovicha, Silvę, Oosterbroeka i Cartera oraz praca jako fotoreporterzy wojenni.
Zawód fotoreportera wojennego, trafniej po angielsku nazywanego “a conflict photographer”, to trud, brud, pot i łzy, stałe napięcie, narażanie życia niemal w każdej minucie. Ale nie tylko. To wieczne ocieranie się o ludzkie tragedie i nieustanna walka z własnym sumieniem, które nakazuje nie stać obojętnie w obliczu dramatów, podczas gdy natura fotografa, zawodowe odruchy, nakazują mu stać z boku, zachować neutralność, wydawałoby się bierność. To praca, która wywołuje często sprzeczne reakcje: skok adrenaliny spowodowany bliskością niebezpieczeństwa podekscytowanie, kiedy uda się zrobić dobre zdjęcie, głębokie obrzydzenie, odraza, zohydzenie tym, jak wiele krzywdy może człowiekowi wyrządzić inny człowiek oraz poruszenie i smutek związane z wiecznie towarzyszącym fotografowi nieszczęściu ludzi, których spotyka. Za ciągłe ocieranie się o śmierć można zapłacić wysoki rachunek. Z czwórki z “The Bang Bang Club” do dziś żyje tylko Marinovich i Silva, oboje noszący na swoich ciałach ciężkie rany - pamiątki po pracy w zawodzie fotoreportera wojennego.
Wyobraźmy sobie szare niebo, w które bije kilka słupów gęstego, czarnego dymu, nad dolną krawędź zdjęcia wystają głowy żołnierzy w hełmach, w tle ruiny zabudowań i leżące przed nimi zwłoki. Kilka chwil po zrobieniu tego zdjęcia między żołnierzami rozrywa się granat, kilku z nich ginie na miejscu, kilku innych umiera później od odniesionych ran. Teraz jeszcze żyją - tu, na zdjęciu. Albo wyobraźmy sobie taki obrazek: jeniec ze związanymi na plecach rękami, głowa odchylona w bok w grymasie przerażenia i sprzeciwu dla sytuacji, w której się znalazł, w jego głowę wycelowany w wyprostowanej ręce ubranej w mundur rewolwer. Sekundę po uwiecznienia tej sceny, która faktycznie rozgrywała się na ulicy Sajgonu podczas konfliktu wietnamskiego, oficer celujący do jeńca oddaje strzał - jeniec ginie. Teraz jeszcze żyje - tu, na zdjęciu.
Zdjęcia z konfliktów zbrojnych wzbudzają wiele emocji. Taka jest ich rola. Fotograf zarabia na ich robieniu, redakcja zarabia na ich publikacji, ludzie, którzy lgną do przyglądania się w zaciszu swoich bezpiecznych domów i biur tragediom i dramatom rozgrywającym się tysiące kilometrów od nich, zaspokajają swoją ciekawość. Brzmi trywialnie i tak też zdaje się na pierwszy rzut oka wyglądać. Nie do końca. Tragedia ludzi tkwiących w samym środku pożogi wojennej, kruchość życia, przerażenie, strach, rozpacz, załamanie wymalowane na twarzach kobiet i dzieci, brutalność jednych w stosunku do drugich, nieludzkość, zezwierzęcenie zatrzymane w kadrze, patrzące się wprost w oczy, krzyczące swoją realnością, namacalnością, jednoznacznością rodzi bunt, sprzeciw do wojen, odrazę do tych, którzy je wywołali i prowadzą. To jest właśnie istota fotografii wojennej, jej cel społeczny.
Gdyby nie zdjęcia z kryzysu sueskiego z walk toczonych na ulicach Bejrutu, z konfliktu cypryjskiego, z Wietnamu, Korei, Afganistanu, Zakaukazia, Rodezji, Czadu, Erytrei ludzie nie poznaliby na własne oczy, jak brutalny może być człowiek w stosunku do drugiego człowieka, jak wiele cierpień wywołuje i że wobec tej brutalności i cierpienia nie należy pozostawać obojętnym. Gdyby nie praca całej rzeszy takich, jak Marinovich, Silva, Oosterbroek i Carter z “The Bang Bang Club”, jak Robert Capa czy Kyoichi Sawada, który w 1966 roku za zdjęcie “Ucieczka ku wolności” dostał Nagrodę Pulitzera, który za swoją pracę zapłacił w 1970 roku najwyższą cenę, gdyby nie ryzyko, które wszyscy oni podejmowali, świat nie zobaczyłby tego, co działo się w Kambodży, Ugandzie, Angoli, Bangladeszu, Somalii czy jeszcze nie tak dawno raptem jeden dzień jazdy samochodem od nas - na Bałkanach. Silva powiedział, że jego praca to pokazywanie tego, co większość ludzi chciałaby zignorować.
Po zamieszkach w RPA fotografowie spod znaku “The Bang Bang Club” rozjeżdżają się w swoich kierunkach kontynuować karierę fotografów wojennych. Silva podejmuje pracę dla “The New York Times”, Marinovich i Carter pracują jako wolni strzelcy. Zdjęcia Marinovicha publikowane są między innymi w “Time”, “Newsweek”, “The Washington Post” i “Wall Street Journal”. Carter za zdjęcie umierającego sudańskiego dziecka, za którym stoi wielki sęp jakby w oczekiwaniu na śmierć dziecka, zdobywa w 1994 roku Nagrodę Pulitzera. Jedynie Oosterbroekowi nie dane było rozwinąć kariery - ginie trzy miesiące przed przyznaniem Carterowi Pulitzera podczas fotografowania zamieszek w Thokozie w RPA. Marinovich zostaje wtedy ciężko ranny.
W czasie niemal dwudziestu lat pracy Marinovich cztery razy ociera się o śmierć. Dziś nie zajmuje się już fotografią wojenną. Nadal komercyjnie robi zdjęcia, pisze też książki i kręci filmy. Zasiada w afrykańskim komitecie nominacyjnym do nagrody World Press Photo, w 1994 roku zasiadał w jury tego konkursu. Jest żonaty, ma dwójkę dzieci.
Silva od początku kariery jest stworzony do fotografii wojennej. Czuł się w tym zawodzie jak ryba w wodzie. Uważa, że rolą fotografa jest uwiecznianie chwili dla historii, dla potomności i tylko to się liczy, co prowadzi nieraz do skrajnie przedmiotowego traktowania przez niego uczestników i ofiar konfliktów zbrojnych. Kiedy jego przyjaciel, fotograf Abdul Shariff został zastrzelony podczas nieoczekiwanej bitwy, jaka wybuchła na kongresie Afrykańskiego Kongresu Narodowego w 1994 roku, Silva pojechał do szpitala i potajemnie sfotografował zwłoki Shariffa. Trzy miesiące później w Thokozie instynktownie fotografuje moment postrzelenia Oosterbroeka i Marinovicha, a w szpitalu, do którego zabrali rannych fotografów, robi zdjęcie zwłokom Oosterbroeka.
Na drugi dzień zdjęcia zostają opublikowane - wdowa po Oosterbroeku jest wściekła na Silvę. Jej gwałtowna reakcja każe Silvie zastanowić się nad swoim postępowaniem. Rozumie, że zrobił źle tym bardziej, że Oosterbroek był jego przyjacielem. Ostatecznie jednak dochodzi do wniosku, że z punktu widzenia fotografa - a Silva traktuje siebie w pierwszej kolejności jako fotografa - Oosterbroek był taką samą ofiarą wojny, jak każda inna, którą sfotografował.
Silva nie tylko innych traktuje przedmiotowo jako fotograf wojenny - siebie również. Kiedy w październiku 2010 roku podczas patrolu z amerykańskimi żołnierzami w Afganistanie nadepnął na minę, która eksplodując urwała mu obie nogi do kolan, w pierwszym odruchu chwycił za aparat i zaczął robić sobie zdjęcia. Zdążył zrobić trzy klatki, nim silny ból zmusił go do wypuszczenia z rąk aparatu. Dziś Silva uczy się chodzić w protezach i deklaruje, że z zawodu fotografa wojennego nie wycofa się nigdy, mimo stresu i wiecznie towarzyszącego mu niebezpieczeństwa.
Kevin Carter, kolejny z czwórki “The Bang Bang Club”, trzy miesiące po przyznaniu mu Nagrody Pulitzera za zdjęcie umierającego z głodu dziecka w Sudanie, niedługo po śmierci Oosterbroeka, popełnia samobójstwo. Carter przebywał w Sudanie z misją ONZ niosącą pomoc głodującym mieszkańcom Sudanu. Kiedy zdjęcie Cartera zostało opublikowane przez “The Times”, pojawiły się głośno zadawane pytania o losy sudańskiego dziecka. Carter pytany o to, czy pomógł mu, czy oddał go pod opiekę pracowników ONZ, czy wie w ogóle, co się z nim stało odpowiedział, że nie, że nie myślał o tym, że był tam tylko po to, żeby zrobić zdjęcia i spieszył się do punktu rozdzielania żywności.
Nie potrafiąc poradzić sobie z ostrą reakcją na tą wypowiedź i kierowanymi pod jego adresem oskarżeniami o nieludzką postawę, na co nałożyły się ciągnące od lat uzależnienie od narkotyków i chwiejność psychiki, Carter odbiera sobie życie. Jego zachowanie w Sudanie pozostaje dowodem na to, jak dwuznacznie można z punktu widzenia etyki oceniać pracę fotoreportera wojennego.
Marinovich i Silva, jedyni pozostali przy życiu członkowie “The Bang Bang Club”, za swoją pracę otrzymali wiele nagród. Jednocześnie obaj zaczęli kwestionować sensowność kosztów swoich sukcesów. W książce, którą wspólnie napisali o historii “The Bang Bang Club”, spojrzeli na swoje życie zawodowe z perspektywy lat i spróbowali ocenić je bardziej pod kątem ludzkim, mniej chłodnym, zawodowym. Marinovich wspomina w niej na przykład, że kiedy robił zdjęcie płonącego mężczyzny, w pierwszym odruchu nie myślał o tym, że na jego oczach ginie człowiek. “Gdy się skupiłem, zauważyłem, że wczesne, poranne słońce było dokładnie za płonącym człowiekiem.
Światłomierz w aparacie przestał pracować, więc otwarłem szeroko przesłonę: f5.6 powinno wystarczyć.” - tak mówi. Kiedy jednak bojówkarze wrzasnęli do niego, żeby przestał fotografować, miał im odkrzyknąć, że przestanie robić zdjęcia, kiedy oni przestaną mordować. Innym razem opowiada, że kiedy pierwszy raz został ranny, poczuł nieopisany ból i jednocześnie ulgę - przez głowę przeleciała mu myśl, że przelewa krew jak ci, których do tej pory fotografował.
W liście do Marinowicha młody dziennikarz brazylijski Giordano Bruno napisał: “Jestem w trakcie egzaminów z dziennikarstwa i rozmawiam o etycznej stronie fotografii wojennej. Pytaniem jest: robić swoją pracę czy nieść pomoc tym, którzy jej potrzebują? Książka ‘The Bang Bang Club’ jest dla mnie biblią w tym temacie i chcę się nią posłużyć do ‘odkrycia’, co fotograf powinien naprawdę zrobić”.
Tomasz Wawrzyczek - rocznik 1969, z wykształcenia informatyk, z zawodu projektant GUI, z zamiłowania fotograf, dumny ojciec, szczęśliwy mąż, miłośnik bardzo, bardzo starych aparatów fotograficznych.