REKLAMA

Jak rzuciłem piracką muzykę. Spowiedź byłego pirata.

Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie... najpierw prezydentem USA zostaje czarnoskóry, potem zostaje złapany i zabity Osama Bin Laden, a teraz przestałem piracić muzykę. Jak to się stało? A widzicie. To o tym właśnie będzie ten artykuł.

Jak rzuciłem piracką muzykę. Spowiedź byłego pirata.
REKLAMA

Generalnie jestem wielkim, wielkim fanem muzyki wszelkiego rodzaju. Nieważne, czy to rock, indie, dubstep, alternative, pop, metalcore, czy cokolwiek innego. Muzyka jest po prostu miodem dla mych uszu. Dotąd moje podejście było dość proste - podoba mi się jakaś piosenka? Pobieram od razu całą dyskografię wykonawcy. A nuż pozostałe płyty też są fajne. Jednak był ten kac moralny. Fajnie, ja posłucham muzyki, ale wykonawca nic z tego dostanie. Najlepsze wytłumaczenie? „Biedny jestem, nie zarabiam, płyty są drogie, etc.”.

REKLAMA

W ten sposób moja dyskografia rozrastała się przez te parę lat, aż osiągnęła, lekko mówiąc, dość spore rozmiary. Żeby to zobrazować powiem, że miałem ponad dwa tygodnie muzyki, gdyby była ona odtwarzana bez przerwy i po kolei. Po co mi to było? W sumie sam nie wiem. I tak generalnie leciały moje ulubione zespoły jak Coldplay, Kings of Leon, The Scorpions, Tenacious D, etc. Żeby było śmieszniej - jednej trzeciej muzyki, którą miałem nawet nigdy nie odtworzyłem.
Wtedy, tak ślęcząc nad komputerem zastanawiając się, czemu znowu brakuje mi miejsca na dysku, uznałem, że dobrze by było zrobić z tym jakiś porządek.
Zacząłem szukać alternatyw i w ten sposób przesiadłem się na Spotify’a, z którego korzystałem już od dłuższego czasu. Jednak jest z nim taki problem, że w wersji darmowej muzyki na żądanie można słuchać tylko i wyłącznie na komputerze, w dodatku jest wyładowany reklamami. Na aplikacji mobilnej przy darmowym planie można słuchać tylko i wyłącznie radia. No nic. Z braku laku i kit się nada. Zacząłem słuchać muzyki ze Spotify’a, ale nie kasowałem jeszcze biblioteki muzycznej z komputera.
I po niedługim czasie pobłogosławiłem tą decyzję. Niestety, Spotify jest może usługą i miłą i przyjemną, ale w krajach, w których jest obsługiwany. Nie byłem nawet w stanie wykupić konta Spotify premium, bo nie przyjmowało mojej polskiej karty kredytowej.
Cóż. Tragedii nie ma. Muzykę wciąż mam. „O, fajny kawałek...”. +540 MB na dysku.

Nie, tak być nie może. Dysk znowu pełny. Jakoś się tego dnia złożyło, że musiałem sprawdzić stan abonamentu, więc wparadowałem na stronę Orange i widzę na dole jakiś link „Bezpłatny dostęp do muzyki w Orange”. Robię wielkie oczy. Wchodzę. Ląduję na stronie Deezera, o którym wcześniej jakoś nie zdarzyło mi się słyszeć. Proszą o rejestrację? No dobra. Nie mam nic przeciwko.

I wtedy wylądowałem w raju. Odpowiednik Spotify’a w Polsce, w dodatku dostęp w przystępnej cenie i piętnastodniowy okres próbny. Aplikacja na iPhone’a, Windows Phone i Androida? Miło, miło. Coraz milej. Pobieranie albumu do słuchania offline? W Metrze się przyda.
Dużą zaletą muzyki z tego typu witryn to, to, że jeśli nagle wpadnie mi do głowy pomysł posłuchać Daft Punk’u, to po prostu znajdę Daft Punk i go sobie posłucham. Potem jednak najdzie mnie na bluesowy kawałek BB Kinga? Nie ma problemu. Słuchamy. Znajomy podrzucił zespół, o którym nigdy dotąd nie słyszałem? Mogę go od razu posłuchać. Żadnego pobierania całej dyskografii, bo i po co?
Moja biblioteka muzyczna, którą miałem na komputerze może się schować przy wyborze jaki jest przy słuchaniu muzyki online.

REKLAMA

Teraz, jedyne, co trzymam na komputerze, to muzyka, której nie da się kupić żadnymi kanałami dystrybucji, albo nie jest dostępna w polsce i muzyka, którą zgrałem z moich CD’ków. Jeśli coś mi się wyjątkowo spodoba, to wchodzę na iTunes’a, albo idę do Empika, znajduję piosenkę/album i po prostu go kupuję. Taki wydatek raz na jakiś czas jakoś bardzo nie zubaża.

Jak długo utrzyma się moje postanowienie o takim odbiorze muzyki? Czas pokaże, ale myślę, że długo. I mam szczerą nadzieję, że więcej osób przerzuci się na taki model odbioru muzyki.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA