Do Not Track niedługo w Chrome. Czy to naprawdę coś znaczy dla prywatności?
Do Not Track zostanie dodany do Chrome’a do końca tego roku. Chrome jest ostatnią dużą przeglądarką, która nie zawierała tego mechanizmu. Na razie Do Not Track pojawił się w wersji deweloperskiej Chromium. Mam jednak wątpliwości, czy to cokolwiek znaczy. To raczej kwestia wizerunkowa, niż realna opcja ochrony prywatności użytkowników, tym bardziej, że Google zrobił to bardziej z przymusu, bo tak chciał rząd Stanów Zjednoczonych, niż z realnej chęci ochrony prywatności.
Do Not Track polega na tym, że jeśli użytkownik włączy go w przeglądarce, to przeglądarka wysyła do stron nagłówek informujący, że użytkownik nie chce być śledzony w celach reklamowych. Jednak nie jest to jeszcze standard, sieci reklamowe nie mają też obowiązku respektowania Do Not Track. Ot, taka dobrowolna koalicja, która ma uspokoić internautów obawiających się o swoją prywatność, i w której udział biorą najwięksi. Dobra dla wizerunku, zwłaszcza, że regulatorzy bardzo lubią Do Not Track, chcieliby utworzyć z niego standard i sprawić, że byłby respektowany nakazem.
W zasadzie w Do Not Track nie ma nic złego - to pozytywna inicjatywa, która jeśli ustandaryzowana, może nieco uzdrowić rynek targetowania reklam z perspektywy użytkowników sieci. Internet Explorer, Firefox, Opera oraz Safari wprowadziły już wcześniej obsługę Do Not Track Plus, a Microsoft poszedł nawet dalej: włączył domyślnie Do Not Track w IE 10. Właśnie wokół tych domyślnych ustawień i dobrowolności honorowania tkwią największe kontrowersje.
No bo tak naprawdę ilu użytkowników jest i będzie świadomych istnienia Do Not Track na tyle, żeby go włączyć? Czy to cokolwiek znaczy? Z doświadczenia wiem, że trochę to pomaga, i faktycznie po pewnym czasie od włączenia DNT reklamy stają się mniej dopasowane do działań w sieci, jednak to nie tak, że nagle nikt nas nie śledzi i wszystko jest pięknie i prywatnie. W zasadzie lista dobrowolnie honorujących Do Not Track jest dosyć krótka...
Zdecydowanie większe skutki w tych działaniach osiągają na przykład dodatki blokujące skrypty i tym podobne - na przykład do Chrome’a Do Not Track Plus czy Ghostery. Blokują one mnóstwo śledzących, reklamowych agencji i skryptów, i często sprawiają, że nawet w statystykach stajemy się niewidoczni. Osobiście polecam jeszcze Facebook Disconnect - to niesamowite, jak bez ociężałych pluginów Facebooka strony ładują się szybciej.
Czy to fair? Przecież serwisy zarabiają właśnie na tym, że dopasowują reklamy do użytkowników. Tylko, że jakoś nikt specjalnie nie informuje, że dane o nas przesyłają czasem i kilkunastu podmiotom zewnętrznym i powodują, że strony stają się naprawdę ociężałe. Od dawna powtarzam, że chciałabym, by serwisy oferowały możliwość pozbycia się reklam i śledzących śmieci w zamian za stałą, miesięczną opłatę. Albo używam darmowej, śledzącej i pełnej reklam strony, albo opłacam co miesiąc abonament w wysokości tego, ile jestem dla reklamodawcy warta+jakiś bonus i korzystam spokojnie. Jednak to niestety nie takie proste. Ale skoro nikt nie daje nam wyboru oprócz nie korzystania z internetu, to chyba możemy czasem zadbać o swoją prywatność? Swoją drogą polecam Menadżera Preferencji Reklam Google, można dowiedzieć się tam ciekawych rzeczy - ja jestem mężczyzną w wieku 25-34 lata i używam angielskiego:) Jeśli używacie Chrome’a, to dobrą “ochronę” przed śledzeniem dają oficjalne rozszerzenia Google, które w dosyć skuteczny sposób zapobiegają śledzeniu.
Jednak tak naprawdę te wszystkie metody na prywatność w sieci to na dłuższą metę ściema. Na razie nikt nie chce zagwarantować nam przejrzystych, jednolitych mechanizmów ochrony prywatności. To znaczy niektórzy chcą, jednak giganci mają zbyt wiele do stracenia, bo internet opiera się na tych glinianych nogach targetowania reklamy gdzie się da. Jak długo jeszcze?