Zrobiłem kurs Google'a dla Polaków. Niczego się nie nauczyłem

Jeden rabin powie: "Strzeżcie się Big Techów, nawet gdy niosą dary." Drugi doda jednak: "Język wroga trzeba znać." Ostrożnie, ale z ciekawością, zrobiłem więc kurs "Umiejętności Jutra 2.0" z zakresu sztucznej inteligencji, przygotowany przez Google i SGH.

Zrobiłem kurs Google'a dla Polaków. Niczego się nie nauczyłem

Krytykować jest łatwo. Gdyby rozdawano za to Nagrody Nobla albo chociaż Telekamery, pół internetu chodziłoby z tymi statuetkami jak bałkański książę. Aby nie być tylko bazarowym monarchą, postanowiłem sam wziąć udział w głośnym kursie Google i Szkoły Głównej Handlowej.

W dwóch edycjach szkolenia uczestniczyło już około 60 tysięcy osób, choć zainteresowanych było niemal dwa razy tyle. Obecna odsłona – „Umiejętności Jutra: AI” – to pięć tygodni intensywnej nauki: 25 kursów (w tym 19 obowiązkowych), zakończonych egzaminem.

W teorii szkolenie miało nauczyć mnie tytułowych umiejętności jutra. W praktyce – przede wszystkim uczynić ze mnie wiernego klienta technologicznego giganta.

Dziś osoby korzystające ze sztucznej inteligencji są jak ci, którzy na początku wieku mieli dostęp do internetu i potrafili surfować. Zyskują przewagę. Warto jednak pamiętać, że rozwój – zwłaszcza ten dynamiczny – ma swoje koszty, ofiary i ciemne strony.

Z dziennikarskiego punktu widzenia wiele z przekazanej wiedzy i praktycznych wskazówek raczej mi się nie przyda. Tu znów warto przypomnieć, że pisanie to ostatnia – i wcale nie najważniejsza – część tego zawodu. Nawet jeśli jesteś mediaworkerem w portalu czy gryzipiórkiem w gazecie. Kluczowe pozostaje to, co nadal wymaga ludzkiej inteligencji: wybór tematu, kontekstu i celu.

Muszę jednak przyznać, że ilość narzędzi, rozwiązań i przykładów zaprezentowanych w kontekście marketingu i tzw. prac biurowych zrobiła na mnie wrażenie. W tych obszarach sztuczna inteligencja jest prawdziwym gamechangeremo czym zresztą niedawno już pisałem.

Automatyzacja procesów, przyspieszenie działań (ogrom narzędzi do pracy z danymi i ich wizualizacji), wzrost produktywności (choć ten autowyzysk, do którego AI nas skłania, to temat na osobny tekst) czy wsparcie procesów kreatywnych – wszystko to czyni zaprezentowane w trakcie kursu narzędzia, takie jak Bielik, Gemini, Google AI Studio, Notebook LM, Lovable, Miro czy Pimento, prawdziwym świętym Graalem współczesnego biznesu.

Tworzenie prezentacji, plansz, moodboardów, podcastów czy postów na media społecznościowe – wszystko to jest już dziś kompletnie „zaopiekowane” przez wspomniane w kursie rozwiązania. Nie znam jednak – i raczej nie poznam – osoby, która wykorzystałaby w pełni całą tę wiedzę i możliwości. Ba, jeśli ktoś użyje choćby 20–30 procent z zaprezentowanych narzędzi i funkcji, będzie to już ogromny sukces.

Kurs potiomkinowski

Gdybym był asystentem, copywriterem, grafikiem czy wydawcą mediów społecznościowych, to byłbym bardzo zadowolony z kursu. Dużo darmowej wiedzy, choć z jednego źródełka. Na potrzeby ośmiu godzin pracy, pięć dni w tygodniu, wystarczy.

A jednak jestem dziennikarzem i moim obowiązkiem jest zajrzeć pod podszewkę. Zresztą nie ja jedyny mówię “sprawdzam”modemy kursowi. Wcześniej zrobiła to m.in. Gosia Fraser, niezależna dziennikarka technologiczna. 

– Nie chodziło mi o to, by go ukończyć ani zdobyć certyfikat, lecz żeby zobaczyć, czego Big Tech, który szumnie chwali się inwestowaniem 5 milionów dolarów w cyfrową edukację Polaków, chce nas nauczyć. Nie ma zbyt wielu szeroko zakrojonych programów, które pomagałyby Polakom podnosić kwalifikacje technologiczne. Kurs Google’a na tym tle się przebija, ponieważ towarzyszy mu marketing uprawiany oddolnie przez uczestników. Chciałam zobaczyć, co tam się dzieje – mówiła dziennikarka w rozmowie z Wirtualnymi Mediami.

Bezpieczeństwo? Prywatność? Było, ale nie przeszkadzało

Zgodzę się z koleżanką po fachu: kwestie bezpieczeństwa i prywatności potraktowano po macoszemu.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że organizatorzy poświęcili im więcej uwagi, niż przeciętny internauta poświęca im na co dzień. Bo czy ktokolwiek czyta regulaminy stron i aplikacji? No właśnie.

Dla większości kursantów tematy etyki czy bezpieczeństwa były jak szkolenie BHP podczas onboardingu w pracy — przykrym obowiązkiem do odhaczenia. Nie jestem aż tak naiwny, by oczekiwać, że kurs będzie się na tych kwestiach skupiał. W końcu nie organizowała go Fundacja Panoptykon, tylko duża firma technologiczna, której wyznaniem wiary i celem samym w sobie jest zysk.

Podczas szkolenia nie było mowy o tym, że LLM-y (large language models, czyli duże modele językowe) generują obrazy i teksty na podstawie kradzionych danych. Nie wspomniano też, dlaczego dla rysowników, grafików, pisarzy czy dziennikarzy modele te stanowią realne zagrożenie — kradną ich twórczość i nie dają nic w zamian.

Ale od kiedy to kogokolwiek obchodzi? Przecież, jak powiedział jeden z ojców polskiej sztucznej inteligencji, prof. Leszek Pacholski, "AI, karmiąc się, wykorzystuje wszystkie dostępne dane, ale trudno powiedzieć, że okrada twórców."

"Wpływ pojedynczego dzieła na zbudowany model jest bardzo niewielki. Żywi artyści także inspirują się pracami innych twórców. Akceptujemy to, że czasem jedni korzystają z pomysłów innych, a czasem naśladują ich styl" – mówił w naszej rozmowie.

Tak więc pamiętajcie: jeśli jesteście jedną z milionów ofiar, to nie jesteście nią wcale. Tak działa Google, Siemens, OpenAI, Apple, IBM, Microsoft… Wymieniać dalej?

Zresztą kursanci nie czują się ofiarami. Jak przekazała portalowi Wirtualnemedia Olga Sztuba, "ludziom się [kurs] podoba."

Dotychczas uczestnicy wystawili 478 949 ocen lekcji na platformie, a wszystkie zajęcia uzyskały średnią 4,88 w pięciostopniowej skali – podsumowuje Sztuba z Google w odpowiedzi na pytania portalu.

Cytując Muńka Staszczyka z T.Love: "Jest super, więc o co ci chodzi?"

Naga promptująca małpa

Wszyscy są zadowoleni a Google najbardziej. Bo o to wchodzi teraz cały na biało, jako zbawca ludzkości. Nie pierwszy, nie ostatni raz. 

Paciorki, które gigant nam przekazał – kto pamięta obietnicę 5 milionów (myloną z 5 miliardami) – mają nasz wyszkolić i przekonać. 

I jeszcze na tym zarobią. Więcej niż liche pięć baniek. Teraz świeżo upieczeni kursanci nie dość, że zrobią darmową reklamę na LinkedIn (na spokojnie można byłoby próbować oszacować ekwiwalent reklamowy), to jeszcze wykupią licencję. To jest słynne, parafrazując: dać ciastko i mieć ciastko, a nawet cukiernię. 

Rozdawanie certyfikatów to od lat sprawdzony sposób na hodowanie klienteli. Pochwalony i doceniony klient jest najlepszym klientem. Zresztą nie od dziś wiadomo, że poprzez ego klienta najłatwiej dotrzeć do jego portfela. I danych.

Krytykuję, ale sam przecież zrobiłem kurs. Hipokryzja, rozdwojenie jaźni, głupota, a może wcieleniówka na miarę możliwości, potrzeb i ambicji? 

Nie mam wątpliwości, że rozwijanie kompetencji cyfrowych jest ważne. Nie wierzę, że zatrzymamy (r)ewolucję sztucznej inteligencji. Ale też nie chcę, aby wielkie korporacje technologiczne zniknęły z tego świata. Tak, naprawdę wolę jeździć z nawigacją Google niż z papierową mapą. Chodzi raczej o kolejną próbę ucywilizowania Big Techów i nazwanie rzeczy po imieniu.

"To nie są wrogowie, bo świat nie jest czarno-biały [...]  I chcę, abyśmy mogli mówić o tym, jak ich produkty czy usługi na nas wpływają, aby ostatecznie to, co oferują, poprawić. Słowem: chcę mieć lepszego Amazona, Facebooka czy Google’a, który nie będzie mnie [...] traktował jak cyfrową biomasę" – mówiła na naszych łamach Sylwia Czubkowska, nasza była redakcyjna koleżanka i autorka książki “Bóg Techy.

Z Sylwią się zgadzam: próba rozmowy z gigantami technologicznymi, wskazywanie ich błędów i wypaczeń to dziś niemal to samo, co potępianie ich w czambuł.

Kurs Google’a skończyłem, a teraz jestem w trakcie kolejnego – AIDEAS.

W „Umiejętnościach Jutra” nie było miejsca na refleksję nad konsekwencjami podejmowanych działań; było dużo, szybko i gęsto. W AIDEAS jest pod tym względem nieco lepiej – już na początku pojawiły się kwestie prawne, etyczne i moralne.

Oczywiście, to kursy praktyczne, a nie wykłady z marksizmu-leninizmu, ale dziś każdy już wie, że technologie (i stojący za nimi ludzie) nie są "niewinne". To banał, ale – jak to z banałami bywa – na ich wypowiadanie często brakuje czasu, gdy świat pędzi i domaga się: więcej, szybciej, dalej.

"Musimy przestać mówić o AI językiem kapitalizmu. Bo dziś największy problem polega na tym, że AI jest własnością kapitału. O związanych z nią korzyściach mówi się w kategoriach wydajności, produktywności i efektywności. Lub optymalizacji procesów" – mówił w naszej rozmowie prof. Michał Krzykawski, filozof technologii.

Rozdawanie certyfikatów to od lat sprawdzony sposób na hodowanie klienteli. Pochwalony i doceniony klient jest najlepszym klientem.

Przypowieść o talentach 

I tak samo powinno być z kursami dotyczącymi AI – niezależnie od tego, czy są darmowe (choć wiadomo, że darmowych obiadów i szkoleń nie ma), czy płatne (te dzielą się po prostu na opłacalne i nieopłacalne).
Nie można myśleć o nich wyłącznie w kategoriach: co mi dają, ale też co mi odbierają. W jakich obszarach AI może pomóc, a w jakich zaszkodzić.

Zbyt duża ufność w narzędzia AI potrafi z kreatywnej, ciekawej świata osoby zrobić miernego promptującego. Bogatego w wyobraźnię artystę – zamienić w małpę naśladującą człowieka.

Wierzę, że właściwe korzystanie ze sztucznej inteligencji ma w sobie coś z przypowieści ewangelicznej: "Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma."

Świetny dziennikarz z pomocą AI może stać się jeszcze lepszym redaktorem. To samo dotyczy prawnika, naukowca czy lekarza.

Ale jeśli ktoś nie ma pojęcia o prawie, to nawet Google Gemini nie uczyni z niego nowej Magdy M.
Nawet ChatGPT nie pomoże temu, dla kogo słowo "pisanie" brzmi jak czarna magia – w najlepszym (a może najgorszym) wypadku stanie się mistrzem pustosłowia.

Sztuczna inteligencja jest jak zwierciadło – pokazuje i obnaża nasze mocne strony.

I kończąc – znów biblijnie – z pustego (i do pustego) ani Salomon, ani AI nie naleje.

Tytułowa ilustracja wygenerowana za pomocą Google Gemini.