Kamera sportowa jako wideorejestrator. Po 3 miesiącach wiem, co tu jest do kitu
Zabrałem DJI Osmo Nano w podróż, by sprawdzić ją w roli wideorejestratora. Wysoka jakość obrazu 4K i stabilizacja to jednak za mało, gdy brakuje sensora G. Ale czy przypadkiem to nie najsensowniejsza opcja dla wielu kierowców?

Zamiast teoretyzować, postanowiłem sprawdzić to w praktyce. Czy kamera sportowa, którą zwykle zabieramy na wakacje, narty lub rower, poradzi sobie jako strażnik na polskiej autostradzie?
Sytuacja wyglądała tak: piątek, wyjazd, a na szybie pusto. Zamiast w ostatniej chwili kupować dedykowany sprzęt, sięgnąłem po to, co miałem pod ręką. Skoro kamera oferuje 4K, świetną stabilizację i kosztuje niemało, powinna być lepsza niż tani rejestrator z marketu. Odpowiedź? I tak, i nie.
Dlaczego to w ogóle kusi?

Patrząc na suchą specyfikację, kamery sportowe często wypadają lepiej od większości wideorejestratorów. Oferują wysoki bitrate, doskonałą płynność obrazu i szeroki kąt widzenia. Do tego dochodzi rozmiar - testowane przeze mnie DJI Osmo Nano waży zaledwie 52 gramy i chowa się za lusterkiem tak dyskretnie, że z zewnątrz prawie go nie widać.
Argument finansowy też jest mocny. Po co wydawać kilkaset złotych na kolejne urządzenie, skoro w szufladzie leży sprzęt za ponad tysiąc złotych, który marnuje się przez większość roku? Skoro kręci świetne vlogi, teoretycznie powinien bez trudu nagrać wymuszenie pierwszeństwa.
Test bojowy

W trasę ruszałem z jedną główną obawą: przegrzewanie. Internet pełen jest historii o kamerach sportowych, które wyłączają się po 20 minutach pracy na słońcu. Ich małe obudowy często nie radzą sobie z odprowadzaniem ciepła generowanego przez procesor przy obróbce 4K.
Ku mojemu zaskoczeniu, mimo słonecznej pogody i nagrzanej szyby kamera ani razu nie odmówiła posłuszeństwa. Kluczem okazała się jednak świadoma konfiguracja. Obniżyłem rozdzielczość do1080p i ustawiłem 24 klatki na sekundę. Dla wideorejestratora to wystarczająca jakość, by odczytać tablice rejestracyjne, a dla procesora urządzenia - spora ulga. Sprzęt był ciepły, ale stabilny. Funkcja nagrywania w pętli działała poprawnie, nadpisując stare pliki w kilkuminutowych segmentach.
Nocna weryfikacja

O ile w dzień obraz był bardzo wyraźny, nocna jazda obnażyła różnice w przeznaczeniu sprzętu. Kamery sportowe są strojone tak, by rejestrować wszystko w kadrze, często podbijając ISO, co generuje szum. Dedykowane wideorejestratory mają zazwyczaj matryce i oprogramowanie HDR skrojone specyficznie pod to, by nie prześwietlać tablic rejestracyjnych światłami reflektorów. Osmo Nano radziło sobie przyzwoicie, ale na nieoświetlonych odcinkach autostrady widać było braki.
Test "pustej baterii"

Prawdziwy sprawdzian odbył się w drodze powrotnej. Wyjeżdżałem świtem, a kamera spędziła noc w torbie i padła do zera. W przypadku wielu sprzętów oznaczałoby to przymusowy postój na kilkanaście minut ładowania. Tu spotkało mnie zaskoczenie. Podpiąłem kamerę do zwykłej ładowarki w aucie, odpaliłem silnik i po niespełna 5 minutach sprzęt ożył.
Mimo to wolę startować z pełną baterią. Fizyki nie da się oszukać - słaba ładowarka samochodowa nie „uciągnie” jednoczesnego ładowania i nagrywania, więc przy pustym akumulatorze kamera szybko by się wyłączyła. Sytuacja wygląda inaczej, gdy zaczynamy od 100 proc., mamy sensowny zasilacz i włączymy tryb wytrzymałości. Wtedy Osmo przetrwa całą trasę bez problemu. Do Warszawy kamera dojechała działająca, jazdę po mieście też zniosła. Grunt to zadbać o naładowanie przed startem.
Ergonomia, czyli walka z nawykami

Największym problemem nie była jakość obrazu, lecz obsługa. Wideorejestrator działa w systemie "zamontuj i zapomnij". Wsiadasz, przekręcasz kluczyk i wiesz, że system działa. Z kamerą sportową jest inaczej. Musisz pamiętać, żeby ją włączyć i aktywować nagrywanie. Przy każdym postoju - dłuższym niż 10-15 minut - trzeba pamiętać o wyłączeniu. Przez ten weekend kilkukrotnie złapałem się na tym, że ruszyłem z wyłączonym urządzeniem.
Gdzie kończy się sielanka?
Mimo udanego testu, w takim rozwiązaniu brakuje kilku kluczowych funkcji:
- Brak sensora G: w razie stłuczki trzeba pamiętać, by ręcznie zabezpieczyć nagranie. Kamera sportowa nie wie, że doszło do kolizji i będzie nagrywać dalej w pętli, co grozi nadpisaniem dowodu.
- Brak trybu parkingowego: dedykowana kamera czuwa i reaguje na wstrząsy na postoju. Kamera sportowa albo nagrywa ciągle (zużywając energię i pamięć), albo jest wyłączona.
- Trwałość: baterie litowo-jonowe w kamerach sportowych źle znoszą ciągłą ekspozycję na słońce. Długotrwałe używanie takiego sprzętu na podszybiu w końcu zniszczy ogniwo.
Idealne koło zapasowe

Czy warto? Moja trasa do Warszawy pokazała, że tak - ale jako rozwiązanie awaryjne. To świetna opcja, gdy główny rejestrator uległ awarii, wypożyczasz auto na wakacjach lub potrzebujesz nagrania z jednej, konkretnej trasy. W takich scenariuszach dobra kamera sportowa sprawdzi się znakomicie. ALBO: gdy kupujesz nowe auto i od razu chcesz się zabezpieczyć.
Na dłuższą metę brak automatyzacji, sensora przeciążeń i trybu parkingowego staje się uciążliwy. Traktujcie to rozwiązanie jak koło dojazdowe - pozwoli dotrzeć do celu, ale na co dzień lepiej postawić na dedykowane urządzenie.







































