Polska jak pieseł z memów. Potężna i bogata tylko w teorii

Polscy politycy nauczyli się na początku III RP wygodnej opowieści: jesteśmy krajem na dorobku, nie możemy sobie pozwolić na rzeczy, które mają inni w Europie. Tylko czy ta opowieść ma sens ponad 30 lat później, gdy Polska dołącza do 20 największych gospodarek świata? Czy rzeczywiście nie stać nas na rozwiązania, które inne wprowadzali sto lat temu?

Fot. Shutterstock / Master1305

"Polska właśnie staje się dwudziestą gospodarką świata. Nasze PKB przekroczyło symboliczny bilion (dolarów)" – ogłosił z dumą premier Donald Tusk, prezentując nowy skład rządu.

Świetnie! Tylko czy to oznacza, że Polska wreszcie może sobie pozwolić – powiedzmy – na osobistą asystencję dla osób z niepełnosprawnościami? W końcu Koalicja Obywatelska sama to obiecywała w swoim programie.

No cóż, niezbyt – jak przyznaje sam premier. Pieniędzy na asystencję nie ma. Przynajmniej nie wcześniej niż w 2027 roku.

Tak samo jak nie ma środków na realne podwyżki dla nauczycieli i pracowników budżetówki – wykraczające poza zwykłe wyrównanie strat spowodowanych inflacją.

Nie ma też kasy na inwestycje w polską ochronę zdrowia, pomimo tego, że wydajemy na nią z publicznych środków prawie najmniej w Europie. Według danych Eurostatu przeznaczamy na ten cel 5,7 proc. PKB, więcej wydają nie tylko takie kraje jak Niemcy, Dania czy Francja, ale też Estonia (6,5 proc.), Słowacja (6,6 proc.) czy Czechy (8,9 proc.).

Co prowadzi do pytania: którą gospodarką świata musimy się stać, żeby wreszcie było nas stać na takie rzeczy? Dziesiątą? Piątą? Pierwszą?

Polska jak pieseł z memów. Czy dwudziestą gospodarkę świata stać na ładne rzeczy? Fot. Ilustracja wygenerowana przez sztuczną inteligencję
Polska jak pieseł z memów. Czy dwudziestą gospodarkę świata stać na ładne rzeczy? Fot. Ilustracja wygenerowana przez sztuczną inteligencję

Wydatki na ochronę zdrowia dają tu pewną wskazówkę. Jasne – żeby państwo mogło inwestować poważne środki, musi najpierw osiągnąć odpowiedni poziom rozwoju. Ale od pewnego momentu kluczowe staje się nie to, czy jesteśmy dwudziestą, piętnastą czy dziesiątą gospodarką świata, lecz to, jakie mamy priorytety polityczne.

Dlatego Estonia, Słowacja czy Czechy przeznaczają na system zdrowia wyraźnie więcej niż my – mimo że gospodarczo należą do tej samej ligi. W zależności od wskaźnika są od Polski trochę bogatsze (licząc PKB na mieszkańca) albo trochę biedniejsze (w ujęciu ogólnym).

Wojna nigdy się nie zmienia

W gruncie rzeczy sam premier przyznaje, że to kwestia priorytetów. Gdy ogłaszał, że nie stać nas na asystencję osobistą, tłumaczył to wysokimi wydatkami na zbrojenia. Tymi samymi argumentami rząd uzasadniał skromne podwyżki dla nauczycieli.

Na pierwszy rzut oka brzmi to rozsądnie. Wojna toczy się tuż za naszą wschodnią granicą. Rosja Putina pozostaje nieprzewidywalna, a na Stany Zjednoczone pod rządami Trumpa trudno dziś liczyć.

Tylko czy rzeczywiście wysokie nakłady na obronność muszą odbywać się kosztem programów socjalnych i inwestycji publicznych?

Historia pokazuje, że wcale nie. Wystarczy spojrzeć na to, jak zachowywały się państwa rozwinięte w pierwszej połowie XX wieku – w czasie, gdy większość z nich brała udział w I i II wojnie światowej.

Thomas Piketty, znany francuski ekonomista, zwraca uwagę, że to właśnie wtedy, paradoksalnie, wydatki państw na zdrowie, mieszkania, zapomogi i emerytury zaczęły przewyższać nakłady na zbrojenia. Jak pisze w "Krótkiej historii równości", przed I wojną światową niemal całe dochody podatkowe państw europejskich pochłaniały wojsko, policja, sądownictwo i administracja. Na edukację i politykę społeczną przeznaczano zaledwie symboliczne sumy. Tymczasem już na początku lat 50. XX wieku aż dwie trzecie wpływów podatkowych trafiało na cele edukacyjne i socjalne.

Ogrom tej zmiany widać świetnie na wykresie, który znajdziecie na stronie Our World in Data. Linie przedstawiające wydatki socjalne w krajach rozwiniętych dosłownie wystrzeliwują w górę około 1920 roku.

Wydatki na programy społeczne jako procent PKB w latach 1900-1960 Fot. Our World in Data class="wp-image-5578350"
Wydatki na programy społeczne jako procent PKB w latach 1900-1960 Fot. Our World in Data

„Państwowa redystrybucja dochodów była ogromna. Rozmiar zabezpieczeń dla ubogich i programów społecznych zapewnianych przez państwa dobrobytu dalece wykraczał poza to, co przed I wojną światową uznawano za możliwe” – pisze ekonomista Brad DeLong w książce „Slouching Towards Utopia”.

Dlaczego tak się stało? Co sprawiało, że państwa – mimo wojny – zwiększały wydatki na cele niezwiązane ze zbrojeniami?

Przekonujące wyjaśnienie daje holenderski historyk Jan Lucassen w "Historii pracy":

„Rządy obiecywały swoim obywatelom wszystko, co najlepsze – państwo dobrobytu w różnych odmianach. Te obietnice były szczególnie silne w czasie wojen światowych i bezpośrednio po nich: w zamian za niezliczone ofiary składane przez obywateli na rzecz narodu, państwo miało zapewnić trwałą poprawę ich losu. Tak, by całe to cierpienie nie poszło na marne”.

Kto płaci?

No dobrze, ale skąd państwa brały pieniądze na te wydatki? Częściowo z długu publicznego. Ale miały jeszcze inne potężne narzędzie – podatki. I to zaprojektowane w taki sposób, by najbardziej dokładali się najzamożniejsi: od wyższej klasy średniej aż po miliarderów.

Krótko i celnie podsumował to podejście wspomniany już Piketty: "Trzeba było znaleźć środki i nikt nie wyobrażał sobie, że oszczędzi się przy tym najbogatszych".

Wróćmy na chwilę do danych zgromadzonych na stronie Our World in Data. Kiedy zerknięcie na poniższy wykres pokazujący wysokość podatków dochodowych dla najbogatszych, zobaczycie to samo, co wcześniej na wykresie pokazującym wydatki społeczne: wszystkie linie wystrzeliwują w górę mniej więcej od lat 20. XX wieku.

Najwyższa stawka podatku dochodowego w latach 1910-1960 fot. Our World in Data class="wp-image-5578356"
Najwyższa stawka podatku dochodowego w latach 1910-1960 fot. Our World in Data

Najlepszym przykładem tej zmiany są Stany Zjednoczone – ulubiony kraj Polaków.

Zanim kapitalizm na dobre zadomowił się w Polsce, poznawaliśmy go przez amerykańską popkulturę. To filmy, seriale i teledyski zza oceanu kształtowały nasze wyobrażenia o kapitalistycznym raju – od "Dynastii" po "Beverly Hills 90210".

Za tą fascynacją nie szło jednak realne zainteresowanie tym, jak naprawdę funkcjonował amerykański system gospodarczy – zwłaszcza w okresie nazywanym często "złotą erą kapitalizmu", czyli od lat 40. do 70. XX wieku.

A szkoda, bo moglibyśmy się wiele nauczyć o rozwoju gospodarczym.

Jedna z moich ulubionych historii z tamtego czasu – opisana przez ekonomistów Emmanuela Saeza i Gabriela Zucmana w książce "The Triumph of Injustice" – dotyczy walki o podniesienie podatku dochodowego. W 1942 roku prezydent Franklin Delano Roosevelt zaproponował, by dochody przekraczające 25 tysięcy dolarów rocznie (dziś to ok. 450 tysięcy) objąć 100-procentowym podatkiem. Kongres uznał, że to przesada – więc ostatecznie uchwalił stawkę maksymalną na poziomie… 94 procent.

Podatek dochodowy to jednak nie wszystko. Już w latach 20. wprowadzono w USA podatek od spadków. Początkowo najwyższa stawka wynosiła stosunkowo niewiele – 10 proc. dla majątków przekraczających 50 tysięcy dolarów. Ale już w 1941 roku sięgała 77 proc. – i utrzymała się na tym poziomie aż do lat 70.

Podobnie wyglądała historia podatku korporacyjnego. Wprowadzony na początku XX wieku, początkowo wynosił zaledwie kilka procent. W latach 40. górna stawka osiągnęła 40 proc., a w latach 50. wzrosła do 50 proc.

Czy najbogatsi rzeczywiście płacili? Oczywiście kombinowali – to się nie zmienia w żadnej epoce. Ale dzięki różnorodnym i powszechnym formom opodatkowania, unikanie podatków w pełni było trudne. W efekcie podatki dla najzamożniejszych wzrosły nie tylko na papierze.

Zresztą nie zawsze chodziło wyłącznie o ściąganie pieniędzy – czasem celem było po prostu nakierowanie gospodarki na właściwe tory.

„Konkretnie rzecz biorąc, stawki podatkowe 80-90 proc. wprowadzone za Roosevelta w okresie powojennym doprowadziły do tego, że przedsiębiorstwa skończyły z przyznawaniem astronomicznych wynagrodzeń, których koszt okazywał się coraz bardziej przesadzony w porównaniu z realnymi zyskami dla kierowników i alternatywnymi inwestycjami. Superpensje stopniały, dzięki czemu pojawiło się więcej środków na inwestycje i na podwyższenie niższych wynagrodzeń” – tłumaczy Piketty

Uciekam z Polski!

Dyskutuję o polskiej gospodarce od lat, więc dobrze znam najczęstszą ripostę na tego typu fakty.

My już teraz dobijamy bogatych i zaradnych podatkami! Ile można! A poza tym kasa z tych podatków idzie na nierobów, którzy żerują na pracowitych. Ochrona zdrowia? To worek bez dna! Nie ma sensu dokładać tam pieniędzy, bo i tak je przejedzą. Za chwilę ci, którzy naprawdę tworzą dobrobyt, uciekną z tego kraju, który ich tylko łupi!

Fot. Shutterstock / Master1305
Wiele kontrowersyjnych opinii nie ma potwierdzenia w danych Fot. Shutterstock / Master1305

Na przykład Mariusz Janicki na łamach "Polityki" przekonywał kilka lat temu, że "socjal i ideologicznie motywowana polityka podatkowa za bardzo już odrywają się od realnego wkładu pracy, indywidualnego wysiłku i właśnie sprawiedliwości społecznej".

Problem z takimi opiniami polega na tym, że… nie mają oparcia w danych. Najlepiej widać to na przykładzie rzekomego "łupienia" podatkami zamożnych Polaków. W rzeczywistości jest odwrotnie: nasz system podatkowy im sprzyja.

Jak pisze ekonomista dr Jakub Sawulski: "Polski system podatkowy jest regresywny – bardziej obciąża osoby o niskich dochodach niż osoby o wysokich dochodach".

Jednym z powodów jest niskie opodatkowanie przedsiębiorców: "To skłania osoby o wysokich zarobkach do fikcyjnego samozatrudnienia – w rezultacie osoby te płacą często niższe podatki niż pracownicy o niskich dochodach" – dodaje Sawulski.

Pozwólcie, że po raz kolejny zabiorę was na wycieczkę do krainy wykresów – tym razem na stronę World Inequality Database.

Autorzy tej bazy badają nierówności społeczne, porównując, jaka część dochodu narodowego trafia do 10 proc. najbogatszych, a jaka do 50 proc. najmniej zamożnych.

W większości krajów rozwiniętych ta pierwsza grupa zgarnia większy kawałek tortu – czyli 10 proc. najlepiej zarabiających dostaje więcej niż dolna połowa społeczeństwa razem wzięta. Polska nie jest tu wyjątkiem.

Ale w tej historii jest pewien zwrot akcji.

Na stronie World Inequality Database można znaleźć też inny zestaw wykresów – uwzględniający podatki i transfery socjalne. Wtedy dane dla większości krajów odwracają się: mniej zamożna połowa społeczeństwa przejmuje więcej dochodu narodowego niż najlepiej zarabiające 10 proc..

Przykładowo: w Danii do biedniejszej połowy trafia 35,7 proc. dochodu, do najbogatszych 10 proc. "tylko" 20,9 proc. Tak wygląda to w zdecydowanej większości państw rozwiniętych.

Wiecie, kto jest jednym z wyjątków? Pewnie się już domyślacie.

To my – dumni Wiślanie.

Nawet po uwzględnieniu podatków i transferów socjalnych, 10 proc. najzamożniejszych przejmuje w Polsce 32 proc. dochodu narodowego, podczas gdy 50 proc. najmniej zamożnych – zaledwie 26,7 proc.

Krótko mówiąc, opowieści o tym, że Polska łupi dobrze zarabiających, można włożyć między bajki.

Potwierdzają to także badania polskich ekonomistów zajmujących się nierównościami społecznymi. Z ich analiz wynika, że Polska należy dziś do najbardziej nierównych krajów w Europie.

Podobnie naciągana okazuje się narracja o polskiej ochronie zdrowia jako "worku bez dna".

Jasne, nasza opieka zdrowotna ma wiele problemów, ale warto umieścić ją w szerszym kontekście. W globalnym rankingu jakości opieki zdrowotnej Healthcare Access and Quality Index zajmujemy 39. miejsce na 195 krajów. Zostawiamy więc za plecami sporo państw. Ale na tle Europy wypadamy blado. Gorzej od nas radzi sobie tylko garstka krajów europejskich: Węgry, Litwa, Łotwa, Rumunia czy Bułgaria.

A jak to się ma do publicznych wydatków na ochronę zdrowia? Pisałem już, że w 2023 roku wydaliśmy na nią 5,7 proc. PKB. Wyprzedzamy pod tym względem ledwie kilka krajów europejskich: Węgry, Litwę, Łotwę, Rumunię czy Bułgarię.

Czy ta lista czegoś wam nie przypomina? To są dokładnie te same kraje, które wypadają w rankingu zdrowia gorzej od nas.

Fot. Shutterstock / Master1305
Państwa, które wydają więcej na ochronę zdrowia, osiągają lepsze wyniki w rankingach jej jakości Fot. Shutterstock / Master1305

Zbieżność jest uderzająca: te państwa, które wydają więcej od nas na ochronę zdrowia, osiągają lepsze wyniki w rankingach jakości; te, które wydają mniej – wypadają gorzej.

Tak, zdarzają się wyjątki. Najczęściej wspomina się Irlandię, która – według danych Eurostatu – przeznacza na ochronę zdrowia mniejszy odsetek PKB niż Polska, a osiąga lepsze rezultaty. Ale to statystyczny "glicz". Irlandia ma sztucznie zawyżone PKB, ponieważ na jej terytorium – przynajmniej na papierze – zarejestrowanych jest wiele międzynarodowych korporacji.

Ostatecznie więc wygląda na to, że jakość polskiej ochrony zdrowia jest mniej więcej adekwatna do poziomu wydatków – czyli średnia.

Ochrona zdrowia to dobry przykład, czemu nie mamy ładnych rzeczy. Nie tak dawno rząd próbował obniżyć składki zdrowotne przedsiębiorcom.

Reklamowano to jako wsparcie dla małych firm, które ledwo wiążą koniec z końcem. Tyle że wyliczenia pokazywały jasno: najwięcej zyskałyby na tym firmy oraz samozatrudnieni z dochodami rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie.

Mówiąc wprost: rząd próbował zafundować obniżkę składki zdrowotnej zamożnej grupie Polaków – kosztem wydatków na publiczną opiekę zdrowotną.

Nasz wybór

Każde państwo ma możliwość wyboru własnej drogi gospodarczej.

Jeśli Polska uznaje, że lepiej, by menedżer, programista czy prawnik zarabiający kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie płacił niższe podatki i składki – nawet kosztem mniejszych nakładów na ochronę zdrowia – może oczywiście taką drogę wybrać.

Słowo "wybór" jest tu jednak kluczowe.

Politycy powinni mówić wprost: to nie kwestia dziejowej konieczności, twardych ograniczeń budżetowych czy "obiektywnych" realiów gospodarczych. To kwestia priorytetów politycznych. Chodzi o to, jaką ścieżkę rozwoju wybieramy jako społeczeństwo.

Część komentatorów próbuje przekonywać, że Polska jest kulturowo "uwarunkowana" do pewnych modeli rozwoju – lub że inne rozwiązania po prostu "u nas nie zadziałają".

Na przykład: państwo dobrobytu à la Dania czy Finlandia nie jest dla nas, bo mamy inną kulturę, inne zwyczaje, inny "typ obywatela". Jak pisał kiedyś Wojciech Maziarski z "Gazety Wyborczej": żyjemy nie w Skandynawii, lecz w Europie Środkowo-Wschodniej".

Tyle że kulturowe wyjaśnienia sukcesów lub porażek gospodarczych zbyt często powstają po fakcie.

Przez większość XX wieku Szwecja uchodziła za modelowy przykład państwa socjalnego walczącego z nierównościami. Czy miało to jakieś głębokie kulturowe podłoże? Wątpliwe.

Fot. Shutterstock / Master1305
Fot. Shutterstock / Master1305

Jak zauważa Thomas Piketty, Szwecja była przez długi czas społeczeństwem skrajnie nierównym – nawet po wprowadzeniu systemu wyborczego pod koniec XIX wieku liczba głosów przysługujących poszczególnym obywatelom zależała od ich majątku.

A potem? "W ciągu kilku dziesięcioleci Szwecja ze społeczeństwa skrajnie nieegalitarnego i opartego na mocno zaostrzonym systemie właścicielskim zmieniła się w kwintesencję społeczeństwa względnie egalitarnego" – pisze Piketty.

Koreański ekonomista Ha-Joon Chang od dawna podważa tezę o kulturowym uwarunkowaniu modeli gospodarczych.

W "Złych Samarytanach" pokazuje, jak szybko zmieniały się stereotypy dotyczące narodów: Koreańczycy i Niemcy, jeszcze niedawno uważani za leniwych i niezaradnych, stali się wręcz symbolami gospodarczego sukcesu i etosu pracy.

Chang przekonująco pokazuje też, że próby łączenia religii (np. konfucjanizmu) z rozwojem gospodarczym to mitologia, a nie ekonomia.

"W krajach konfucjańskich ludzie inwestowali w edukację nie dlatego, że Konfucjusz pisał o erudycji, ale dlatego, że reforma rolna i inne zmiany polityczne wprowadzone po drugiej wojnie światowej zwiększyły mobilność społeczną i umożliwiły powrót do kształcenia" – pisze w książce "Ekonomia na talerzu".

Nie wykpimy się więc "naszą kulturą".

Musimy pogodzić się z tym, że kierunek rozwoju Polski – wliczając to, ile wydajemy na ochronę zdrowia, transport publiczny czy wsparcie dla osób z niepełnosprawnościami – jest kwestią decyzji politycznych, a nie geopolitycznego fatum.

Nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Nawet jeśli mówi wam to sam premier.