Czytałem o pogrzebie, a zobaczyłem odrodzenie. Tak Detroit wstaje z kolan

Przez dekady Detroit było synonimem miejskiej katastrofy. Mówiło się o nim jak o amerykańskiej stolicy zbrodni, bastionie beznadziei, o mieście, które umarło na oczach całego świata. Ale ono żyje. Moja osobista "sekcja zwłok” wykazała, że pacjent przeżył i wraca do zdrowia.

Czytałem o pogrzebie, a zobaczyłem odrodzenie. Tak Detroit wstaje z kolan

Korespondencja z Detroit

"Przez lata tułałem się po świecie – po Azji, Europie i Dzikim Zachodzie Arktyki – pracując jako pomocnik w fabryce konserw, stolarz czy rybak włóczęga na dryfterze. W końcu zająłem się pracą najbardziej naturalną dla kogoś, kto pozbawiony jest jakichkolwiek prawdziwych talentów.

Dziennikarstwem.

To zajęcie nie wymagało żadnych kompetencji, żadnych koligacji rodzinnych ani układów towarzyskich. Co więcej, jawiło się jako jedyna – poza domokrążnym sprzedawaniem Biblii – praca, w której płacą ci za to, żebyś podróżował".

Tak autoironicznie, kpiąco – choć wiemy, że nieprawdziwie, bo akurat trzeba mieć wiele talentów, a do tego inteligencję emocjonalną i empatię, by dobrze wykonywać zawód dziennikarza – pisał Charlie LeDuff w kultowej książce "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki".

"W Detroit jest straszna bieda, a ogień wychodzi taniej niż kino. Kanister benzyny kosztuje trzy pięćdziesiąt, a bilet na film osiem dolców. Poza tym w Detroit właściwie nie ma już kin, no więc kurwa… Ludzie podpalają najbliższy pusty dom i zasiadają na swojej pieprzonej werandzie. Piją najtańszego sikacza, rozpalają grilla i się cieszą, bo to świetna, kurwa, rozrywka" – tak o mieście sprzed dekad pisał LeDuff.



Prawdą jest, że ten zawód czasem pozwala podróżować. Służbowo jestem w Mieście Silników na konferencji dotyczącej  przemysłowego wykorzystania sztucznej inteligencji. Miałem jednak trochę czasu (jetlag i pobudka o 3 w nocy), by przyjrzeć się miastu, które jest bohaterem głośnej książki LeDuffa.

I faktycznie to, co rzuca się w oczy, to pustka. Ulice Downtown są wyludnione (porównajcie to z Nowym Jorkiem czy Los Angeles); pełno opuszczonych budynków, perły architektury z XIX wieku z oknami zabitymi deskami. Ale moją uwagę zwrócił społeczny ogród botaniczny w centrum i rewitalizacja śródmieścia. Bulwar Waszyngtona robi wrażenie, knajpy znów są czynne, choć trzeba przyznać, że siedzą w nich głównie biali.

W Downtown nie widziałem ofiar fentanylu, brudu i upadku, jaki oglądałem w Kalifornii. Gdy spacery po centrum LA przypominają slalom gigant między ćpunami, tutaj jest pusto. Ale to typowy widok w rejonach projektowanych pod samochody, a bardziej samochodowego miasta niż Detroit nie ma.

Feniks z popiołów

Gdy w 2013 roku zadłużone na 19 miliardów dolarów miasto ogłosiło bankructwo, mało kto wierzył, że może się jeszcze podnieść. Nie działało 40 proc. latarni ulicznych, śródmieście przypominało scenografię filmu postapokaliptycznego, a pustostany dominowały aż po horyzont. Kiedy w 2006 roku zorganizowano tu Super Bowl, zaklejano opuszczone witryny sklepowe, by nie straszyły swoim widokiem.

Dziś miasto pisze swoją drugą historię. Nie bez bólu, nie bez kontrowersji, ale z wyraźną wolą powrotu do życia. Dzięki zdecydowanym działaniom burmistrza Mike’a Duggana i gigantycznym inwestycjom miliarderów Detroit wraca na mapę. Dosłownie.

Śródmieście i Midtown, dzielnica akademicka z Wayne State University, a także robotnicze Corktown – niegdyś bastion irlandzkich imigrantów – przeszły metamorfozę. Powstały luksusowe hotele, modne restauracje, apartamentowce z odnowioną elewacją. Tam, gdzie jeszcze dekadę temu straszyły ruiny, dziś toczy się życie – prawdziwe, miejskie, pełne energii.

W ostatnich dziewięciu latach miasto wsparło powstanie ponad 170 małych firm – głównie w zaniedbanych dotąd dzielnicach. To nie tylko estetyka, to ekonomia – i to taka, która daje szansę lokalnym mieszkańcom. Ponad 35 tysięcy opuszczonych domów zrównano z ziemią lub wyremontowano. Co ważniejsze: czarnoskórzy właściciele nieruchomości zyskali – ich majątek wzrósł o 3 miliardy dolarów w ciągu ośmiu lat. Po raz pierwszy od 1957 roku populacja Detroit powiększyła się – o 2000 osób.

Wskaźnik zabójstw? Najniższy od 1966 roku. Czy to oznacza, że problem zniknął? Nie. 252 morderstwa rocznie to wciąż liczba, która boli. A jedna trzecia mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa. Detroit to nadal miasto kontrastów, ale już nie miasto rozpaczy.

Miasto Silników to dziś laboratorium. Drapieżny kapitalizm dał mu chwałę i je zabił. Społeczne poruszenie pozwoliło jednak miastu się odrodzić. To, co się tu dzieje, to nie tylko urbanistyczna reanimacja. Dziś widać, że nawet najciężej dotknięte miejsca mogą odżyć, jeśli znajdzie się wola, wizja i inwestycje. 

Dawna Stolica Motoryzacji ma chyba przed sobą nowe rozdanie. Odrodzenie Detroit jest faktem. Zresztą pasuje do dewizy miasta, które brzmi: Speramus meliora resurget cineribus, co można tłumaczyć jako: Mamy nadzieję na lepsze jutro, które powstanie z popiołów. 

Wielki powrót

Dwie dekady temu główną narrację o Detroit tworzyli autorzy jak wspomniany na wstępie LeDuff, dziś to miasto odradza się niczym Feniks z popiołów. Leci już ostrożnie, nie jak Ikar bez ograniczeń, tyleż ambitnie, co brawurowo. Własnym tempem. Dając przykład wielu innym miastom w Pasie Rdzy, w Stanach Zjednoczonych, ale i w Europie. Upadek nie musi być ostateczny, a rozwój może (musi?) być zrównoważony. I robiony dla ludzi, przez ludzi.

Bo nie byłoby odnowy miasta bez poczucia sensu dla mas, a jak wiemy, w Ameryce sens nadaje praca. 

Niektórzy znani pracodawcy przenieśli działalność i tysiące miejsc pracy do Detroit. Należą do nich Ford Motor, Microsoft, Google, Stellantis, a przede wszystkim Quicken Loans i inne firmy finansowe należące do Dana Gilberta, rodowitego mieszkańca Detroit, który zainwestował kilka miliardów dolarów w zakup i remont ponad 100 nieruchomości w mieście. Rodzina Ilitch, założyciele imperium pizzy Little Caesar's, zainwestowali również miliardy w nieruchomości wokół hali hokejowej i koszykarskiej w centrum miasta. Wrócili też ludzie, którzy wyjechali stąd lata temu. Po pandemii, gdy praca zdalna stała się bardziej dostępna, wiele osób powróciło z Kalifornii czy Nowego Jorku. 

Tak jest chociażby z Gabrielle, którą spotkałem w Starbucksie nieopodal hotelu, w którym się zatrzymałem. Zwróciła moją uwagę, bo podobnie jak ja ślęczała przy laptopie z kawą, która dawno wystygła.

– Pracuję dla agencji marketingowej z Nowego Jorku, ale w pełni zdalnie. Mieszkałam 10 lat w Nowym Jorku, ale w pandemii wróciłam do rodzinnego miasta i już zostałam. Zarabiałam nieźle, ale i tak połowa pensji szła na wynajem mieszkania, teraz za te pieniądze wygodnie żyję sobie tutaj. Do Jabłka [Big Apple - to popularne określenie miasta - przyp. red.] jeżdżę raz w miesiącu – opowiada Gabrielle. 

Gabrielle wróciła do Detroit po latach życia w Nowym Jorku

Dziewczyna opowiada, że takich osób jak ona jest więcej. I faktycznie, jeszcze tego samo dnia, już przy innym napoju, spotykam Denisa, programistę, który miał epizod życia w Dolinie Krzemowej. Denis popija piwo przy odnowionej części deptaku, niedaleko słynnej rzeźby The Spirit of Detroit, symbolu miasta.

– Dolina jest droga, a do tego… trudno tam znaleźć dziewczynę. Kobiet tam brakuje, a jak już są, to lecą na bogatych typków. Nawet jak jesteś programistą, to trudno zaimponować. Tutaj żyje się spokojniej, ludzie są normalni, nie pędzą tak – opowiada. 

Faktycznie, czas w Detroit zdaje się płynąć wolniej niż na Wybrzeżach. Miasto, w przeciwieństwie do Nowego Jorku, zasypia i nie jest też piekłem rozczarowań jak Los Angeles. Tutaj nikt nie wierzy w American dream, nie ma potrzeby pędu. Złota era minęła, czas na spokój.

– To nie jest miasto skrajności. Tutaj miażdżącej przewagi nie mają ani Demokraci, ani Republikanie – wyjaśnia Denis.

W Detroit jest pełno flag społeczności LGBTQ, a także kościołów. Sam stan Michigan należy do tzw. stanów swingujących, które raz popierają Republikanów, a raz Demokratów. To miejsce środka. 

Zanim pożegnałem się z Gabrielle, powiedziała mi, że comeback miasta był możliwy także dzięki temu. 

 – Tutaj ludzie starają się żyć w zgodzie. Może dlatego, że tak wiele wycierpieli, dbają o tę małą stabilizację – opowiada. 

– Dziś Detroit może być lepszym miejscem do życia niż takie San Francisco, w którym nierówności przebijają granice wyobraźni – dodaje.

Może to bezczelna naiwność nowych-starych mieszkańców miasta albo opowiastka dla turysty z Europy. A może utopia, która wyrasta z doświadczeń dystopii? 

Może i rację ma jeden z bohaterów cytowanej tu książki, który mówi: "Raczej nie masz co liczyć na reinkarnację, więc musisz sobie jak najlepiej radzić teraz z tym, co masz. Rób, co w twojej mocy, i staraj się być dobrym człowiekiem. I żyj".

"Amerykanie na ogół słabo znają własną historię, wcale nie dlatego, że jakoś szczególnie trudno jej się nauczyć, ale raczej dlatego, że niełatwo się o niej słucha"

Postscriptum albo posłowie dla Charliego LeDuffa

Na koniec jeszcze o książce, która jest punktem wyjścia. I o dziennikarstwie. 

Przyjechałem do Detroit w dniu wyborów prezydenckich w Polsce (z Warszawy wyleciałem przed głosowaniem – o godz. 6.00 – a doleciałem, gdy w USA polskie wybory już się skończyły – bo są dzień przed. Przez taki błąd systemu nie głosowałem wcale). 

Gdybym był w Polsce, z lubością zrobiłbym tournée po salonikach prasowych (bo kiosków już nie ma, a pięknie o ich śmierci pisała u nas Magda Okraska) i nakupił tych gazet, gdzie na czołówce – na wstyd dzisiejszy i wieczną pamięć – biją informacje o zwycięstwie Rafała Trzaskowskiego. Oczywiście to nie pierwszy raz, gdy papierowa gazeta ogłasza innego zwycięzcę niż ten, który faktycznie wygrał, ale w dobie druku cyfrowego i internetu to najpełniejszy przykład końca gazet drukowanych (ale nie prasy drukowanej w ogóle). Nie chodzi o kpinę z redakcji, te zaryzykowały; raczej o pokaz pewnej transformacji. Dziennikarstwo to dziś tygodniki i miesięczniki, a także miejscami internet; te perełki reporterskie, eseje, błyskotliwe felietony ukryte pod grubą warstwą gównocontentu, nie zawsze tworzonego pod AI, ale zawsze tworzonego pod SEO, dla klików i (przed)grzania emocji

I mam z tyłu głowy to poczucie kresu, gdy czytam reportaż LeDuffa. Nie dlatego, że autor o końcu pisze, ale przede wszystkim dlatego, że reportaż to korona dziennikarstwa, to antypody współczesnych treści “medialnych”. To przeciwieństwo gównoconentu AI i porad, jak oddawać mocz. To często wychodzone, wysłuchane, przetrawione opowieści, w których – tutaj cytat z Herbertowskiej "Potęgi smaku" jak najbardziej na miejscu – są "włókna duszy i chrząstki sumienia". I niech ten tekst nie będzie tylko felietonem o Detroit, lecz także pochwałą reportażu. Gatunku wymagającego, trudnego, w którym jest właśnie to życie, którego szukał Charlie LeDuff.

Także książkę LeDuffa wrzucam do kroniki dawnych czasów. I dobrze, że to już zapiski przeszłości.