Publiczna kasa na startupy. Siej i zbieraj plony lub przepal i uciekaj

Podobno bez pieniędzy podatników nie sposób zbudować solidnego rynku startupowego. Poszukiwanie jednorożców bywa jednak niezwykle kosztowne. Polska w tym kontekście nazywana jest krainą darmowych pieniędzy.

17.10.2023 05.32
Polska scena startupowa: finansowanie publiczne i rozliczenia

Budowa startupowej sceny trwa nad Wisłą od kilkunastu lat. W tym czasie udało się stworzyć kilka startupów, które można uznać za jednorożce, czyli warte co najmniej miliard dolarów. Choć to na nich najczęściej skupia się uwaga mediów i inwestorów, to startupowy ekosystem tworzą tysiące biznesów, ich założycieli (tzw. founderów), ale i inwestorów, także publicznych. Pieniądze tych ostatnich mogą być jak nawóz, który pozwala szybciej rozkwitać i zwiększać plony. Jednak niewłaściwe jego użycie może roślinom zaszkodzić, a nawet je zniszczyć.

W drugim odcinku cyklu "Rzeczpospolita Startupowa" sprawdzamy, jak na rozwój ekosystemu startupowego w Polsce wpłynęły instytucje publiczne, które wydają pieniądze podatników, i jakie przyniosło to skutki. Zastanowimy się też, czy rodzimy rynek jest gotowy na odłączenie od państwowej kroplówki.

Rzeczpospolita Startupowa. Odc. 2 – Publiczna kasa

Młodzi, zdolni, nowocześni. Tak przez lata kojarzyły nam się startupy. Choć nie zawsze było jasne, czym się zajmują, zawsze roztaczały wokół siebie magiczną aurę amerykańskiego snu. Snu o wielkim bogactwie, szalonych imprezach i sukcesach prosto z Doliny Krzemowej, który powtórzyć chcą także przedsiębiorcy z Polski.

Gdy około 2008 roku nad Wisłą pojawiły się pierwsze większe pieniądze z dotacji unijnych, państwowych i od dużych funduszy, startupy zalały kraj. Wraz z pieniędzmi rozkręcały się branżowe imprezy, a każda nowa firma szukała w sobie technologicznego elementu, by też móc nazywać się startupem. Od tego czasu przez Polskę przepłynęły dziesiątki miliardów złotych, a Warszawa zdążyła stać się regionalnym hubem dla startupów. Opinia publiczna poznała setki genialnych, młodych biznesmenów, przed którymi świat otwiera wrota i tysiące obiecujących biznesów mających te wrota wyważyć.

Gdzie dziś są ci ludzie i ich firmy? Jak rozwinęła się polska scena startupowa? Kto jest ukochaną maskotką branży, a kto czarną owcą? Jakie mechaniki, procesy i zwyczaje w niej panują? Rozmawiamy z tymi, którzy ją tworzyli. Odnajdujemy tych, którzy mieli podbić świat. I tych, którzy w te podboje zainwestowali i stracili lub zarobili ogromne pieniądze. 15 lat od początku boomu startupowego w Polsce cyklem reporterskim "Rzeczpospolita Startupowa" mówimy tej branży: sprawdzam!

Odc. 1: Geniusze na dorobku. Branża startupowa w Polsce zbliża się do dorosłości

Pieniądze na rozwinięcie biznesowych pomysłów w startupach w ostatnich kilkunastu latach rozdawało kilka instytucji publicznych: Krajowy Fundusz Kapitałowy, Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, Narodowe Centrum Badań i Rozwoju czy Polski Fundusz Rozwoju. Nie sposób zliczyć i podsumować wszystkie ogłaszane programy i ich liczne edycje, a także wyciągnąć z nich proste wnioski, zwłaszcza że wiele funduszy inwestujących w startupy rozlicza się dopiero w perspektywie kilkunastoletniej. Do tego trudno o konkluzję, bo to, ile startupów przetrwało, jakie osiąga zyski czy ile zapłaciło od nich podatku, niekoniecznie jest najważniejsze.

Zasianym poprzez wydanie publicznych pieniędzy plonem bywa bowiem co innego.

Tłumaczy to Maciej Ćwikiewicz, prezes PFR Ventures: – Na koniec dnia chodzi nam o bogactwo narodu. Nie mam na myśli podatku, lecz to, do kogo te pieniądze spływają, czyli do inwestorów i założycieli firm, którzy mogą tworzyć kolejne przedsiębiorstwa lub przeprowadzać inwestycje. Ten kapitał trafia też do pracowników mających wysokopłatne miejsca pracy. Jeśli nie jesteśmy konkurencyjni na tym froncie, nie mamy wystarczającej liczby miejsc pracy w kraju, to następuje odsysanie talentu za granicę. Do tego wyścigu trzeba było się włączyć – wyjaśnia. To włączanie instytucji publicznych we wspieranie startupów jest kluczowe. Nie dziwi więc, że od początku pieniądze podatników płynęły do founderów szerokim strumieniem.

Rozrzutna "osiem jedynka"

Jednym ze źródeł finansowania startupów od niemal początku ich istnienia w Polsce jest Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości (PARP). Przez lata wydała miliardy złotych na wsparcie początkujących przedsiębiorców. Jednym z pierwszych i głośniejszych programów była zapoczątkowana w 2008 roku tzw. "osiem jedynka". Nazwa pochodzi od programu 8.1 (Wspieranie działalności gospodarczej w dziedzinie gospodarki elektronicznej). PARP poprzez dotacje dofinansowywał przedsiębiorców unijnymi pieniędzmi. Miały one pomóc stać się motorem napędowym dla internetowej gałęzi gospodarki. O pieniądze mogli się ubiegać ci, których firma miała zająć się świadczeniem usług elektronicznych. Dziś brzmi to jak oczywistość, ale pamiętajmy kontekst.

Jest rok 2008. Rządzi koalicja PO-PSL. I choć w kraju panuje najniższe od lat bezrobocie (mniej niż 10 proc.), to już wiadomo, że za sprawą rozlewającego się po świecie kryzysu finansowego będzie wyższe. Ratunkiem wydają się unijne pieniądze, których wpompowanie w gospodarkę może dać jej nowy impuls. Padają nawet hasła, że lepiej aktywnym osobom rozdawać pieniądze na biznes, niż wypłacać zasiłek dla bezrobotnych. Uznano, że a nuż części z nich uda się założyć ciekawy i nowatorski biznes, który z czasem będzie tworzył miejsca pracy i budował startupowy ekosystem: tworzył popyt na biura, porady księgowe i prawne, usługi reklamowe, PR-owe i tak dalej.

Pierwotnie zakładano, że dotacja wyniesie góra 100 tysięcy złotych. Jednak pieniędzy do wydania było sporo – aż 1,4 miliarda euro do 2013 roku. Urzędnicy – jak pisał "Dziennik Gazeta Prawna" – przestraszyli się, że nie znajdą tylu chętnych, aby pieniądze wydać, więc górną wartość dofinansowania podniesiono aż do 850 tysięcy złotych, w przypadku gdy cała wartość projektu wyceniana była na 1 milion złotych.

fot. shutterstock/Master1305
fot. Master1305 / Shutterstock.com

W opinii niektórych pieniądze rozdawano nawet za szczodrze. Nie brakowało głosów, że dostać je jest niezwykle łatwo. Wielu więc korzystało z okazji. Dotacje po kilkaset tysięcy złotych stały się normą. Wówczas była to góra pieniędzy. Przeciętne wynagrodzenie brutto wynosiło wtedy niecałe 3 tysiące złotych. Kiedy rozeszła się wieść, że o gotówkę nietrudno, bo wystarczy złożyć wniosek z pomysłem, który nie jest specjalnie weryfikowany (o pozytywnym rozpatrzeniu decydowała kolejność jego złożenia), rozpoczął się boom. Przed urzędami ustawiały się wielogodzinne kolejki chętnych. Wydawało się, że wystarczy poczekać, aż nad Wisłą zaczną rozkwitać internetowe startupy.

Z czasem jednak pojawiły się problemy. Z jednej strony owszem, pozytywną decyzję dostać łatwiej niż przelew od PARP, ale z drugiej entuzjazm przedsiębiorców studziły biurokratyczne wymogi. Zaś z trzeciej nie brakowało głosów, że pieniądze popłynęły do osób, których pomysł na biznes – mówiąc delikatnie – nie jest niczym nowatorskim. Ba, jest w lepszej wersji co najwyżej kopią usług z Zachodu, w gorszej niewypałem widocznym na pierwszy rzut oka, na który prywatny inwestor nie wydałby złamanego gorsza.

E-rozdawnictwo?

Te głosy potwierdził raport redakcji portalu TwojaEuropa.pl, który, nawiasem mówiąc, powstał za pieniądze z pierwszego naboru do "osiem jedynek". Nieistniejący dziś serwis sprawdził w 2010 roku, które ze wspartych dotacją projektów zostały po około roku od przyznania pieniędzy publicznie udostępnione.

Okazało się, że blisko połowa (47 proc.) przeanalizowanych projektów nawet nie ujrzała światła dziennego, a po części nie ma żadnego śladu w wyszukiwarce Google. Było to o tyle zastanawiające, że pieniądze przyznawano na e-usługi. Co gorsza, nie działały głównie te serwisy, których twórcom przyznano największe dotacje.

"Co prawda, wielkie rzeczy wymagają wiele pracy, jednak wiele ocenianych projektów opiewało na kwoty powyżej 500 tysięcy zł. Przy takich funduszach można wynająć agencję interaktywną z wyższej półki lub zatrudnić sztab programistów, grafików i testerów. Po roku spodziewaliśmy się chociaż ogólnodostępnej wersji beta" – pisali twórcy raportu, zwracając uwagę na to, że prace w wielu przypadkach nie tyle się ślimaczą, ile właściwie wcale nie widać ich efektów.

Alarmujące wnioski sprawiły, że baczniej zaczęto przyglądać się, komu przyznano pieniądze. Szybko okazało się, że niemałe dotacje (ponad pół miliona zł) poszły na takie projekty jak kolejny serwis ślubny czy społecznościowy. Jednocześnie okazywało się, że przepadały pomysły choćby na serwis zakupów grupowych. A było to jeszcze przed tym, zanim do Polski wszedł Groupon. Nie dziwi więc, że do programu przyległa łatka e-rozdawnictwa.

– To był wyjątkowy moment na polskim rynku, kiedy można było spróbować nawet szalonych pomysłów. O pieniądze było łatwo, ale, niestety, spora ich część została przepalona. Niewiele startupów przetrwało. Wiele z nich miało pomysły bez większych szans na rynkowy sukces – mówi Marcin Małecki, redaktor naczelny serwisu MamStartup.pl. I wspomina rozmowę z jednym z ówczesnych startupowców: – Zapytałem go, co mu dał program 8.1, co mu po nim zostało. On na to: Kia Ceed. Samochód. To była okazja i część osób z niej korzystało. Oczywiście nie chcę wrzucać wszystkich do jednego worka, bo to krzywdzące, ale takie sytuacje wcale nie były rzadkością.

Wtóruje mu Konrad Latkowski, współorganizator Startup Weekendów w Warszawie: – Jest takie powiedzenie "Don't Hate the Player, Hate the Game", czyli nie obwiniaj gracza, lecz grę. Jeśli ktoś stworzył takie zasady, to znajdą się ludzie, którzy zechcą z tego skorzystać. Część w złej, a część w dobrzej wierze. Wydaje mi się, że tych drugich było zdecydowanie więcej – mówi Latkowski. I podkreśla: – Owszem, sławetne "osiem jedynki" sfinansowały całą masę głupot, ale i wielu przedsiębiorców, którym się udało. Dzięki tym pieniądzom powstały choćby takie firmy jak Listonic czy Evenea. Gdyby nie te programy, rynek prawdopodobnie rozwijałby się dużo wolniej.

Tego jednak nie sposób dziś sprawdzić. Pewne jest, że statystyka i wtedy, i później dla powstających startupów była i jest nieubłagana. Zdecydowana większość z nich upada kilka lat po założeniu. Spadkiem po publicznych pieniądzach jest ukształtowane środowisko mające know-how, wiedzę, umiejętności i kontakty, które mogą, ale nie muszą sprawić, że kolejne biznesy będą miały większe szanse na powodzenie.

– Rozdawanie pieniędzy przez granty to z założenia był kiepski pomysł, a do tego wiele rozbijało się przez dużą ilość biurokracji. Zakładam, że większość ludzi, którzy wzięli te pieniądze, była uczciwa, naprawdę chciała zrobić te biznesy. Wielu z nich poniosło porażkę, ale czegoś się nauczyło. Zresztą nie było tak, że nikomu się nie udało. Też wziąłem wtedy 400 tysięcy złotych, dzięki czemu powstała firma FilmMaster. 800 tysięcy złotych otrzymali twórcy Audioteki, która została potem sprzedana za 95 milionów złotych. Za pieniądze od PARP powstała też działająca do dziś firma oferująca aplikację JakDojade.pl. A więc sukcesy też były, chociaż to pewnie udało się kilku procentom wszystkich. Czy dało się to zrobić lepiej? Zapewne tak – komentuje Borys Musielak, założyciel funduszu SMOK Ventures i fundacji Startup Poland.

Taką drogą poszedł zresztą PARP. Wobec głosów, że forma dystrybucji publicznych środków może sprzyjać nadużyciom, agencja postanowiła w 2010 roku zmienić warunki. Zaostrzyła merytoryczne zasady, na jakich przyznawane są dotacje, a maksymalny poziom dofinansowania obcięła do 700 tysięcy złotych. Ale już wtedy nie brakowało głosów, że lepszym modelem wspierania startupów jest połączenie inwestycji publicznych z prywatnymi w funduszach venture capital. Zaangażowanie środków od inwestorów prywatnych zwiększało – przynajmniej w teorii – szansę na dokładniejszą weryfikację projektów, a więc i na sukces.

Płacą podatnicy

Praktyka pokazała jednak, że rzeczywistość bywa bardziej złożona. Doskonale widać to na przykładzie działającego już wówczas od kilku lat Krajowego Funduszu Kapitałowego. Nazywana funduszem funduszy instytucja miała być magnesem dla inwestorów chcących włożyć pieniądze w startupy i stanowić koło zamachowe rodzimych innowacji. To koło było przez kilkanaście lat napędzane zarówno prywatnymi, jak i publicznymi pieniędzmi. Dostarczyło na rynek ponad 740 milionów złotych. Zdecydowana większość tej kwoty wsparła młode firmy.

Dziś Krajowy Fundusz Kapitałowy wspomina się głównie w kontekście największych sukcesów, czyli Frisco, iTaxi, Legimi, czy Synerise. Pojawiały się jednak zasadne pytania, czy te sukcesy nie rodzą się w zbyt wielkich bólach. Bólach, za które płacili też podatnicy.

Te pytania zadawał Bartłomiej Owczarek, współtwórca startupu GdziePoLek. Wraz z zespołem zastanawiał się nad pozyskaniem funduszów VC jako inwestorów, dlatego przyjrzał się, jakie są faktyczne wyniki ich spółek portfelowych, gdyż publicznie niemal o nich się nie mówiło. – Wszyscy lubią mówić o nowych programach z taką i taką kwotą pieniędzy, o rundach finansowania, o tym, że jakiś fundusz w coś zainwestował czy podpisał z kimś umowę. Ale o tym, jakie są wyniki tych funduszy, o efektach włożenia publicznych pieniędzy, mówiło się bardzo niechętnie. Wykonaliśmy społeczną pracę, aby to sprawdzić – opowiada Bartłomiej Owczarek.

Wnioski zdecydowali się opublikować w raporcie w październiku 2018 roku. Podsumowali w nim wyniki ośmiu największych funduszy wysokiego ryzyka VC, które wspólnie z KFK zainwestowały łącznie w 171 młodych, innowacyjnych firm. Z jednej strony ocenili, że współinwestowanie z sektorem prywatnym przynosi lepszy efekt od bezpośredniego dotowania startupów. Z drugiej zaś okazało się, że co piąty startup, który dostał pieniądze, był już martwy. Mało tego: kolejne 52 proc. wciąż działało, ale, jak podkreślono, trudno powiedzieć, aby osiągnęły sukces.

Raport powtórzono jeszcze dwukrotnie, omawiając wyniki za 2018 i 2019 rok. Wnioski były podobne, a mocnym echem w branży odbił się ten ostatni. Wynikło z niego, że pomimo nowych inwestycji w aż 189 startupów, "martwy" lub nieaktywny był już niemal co czwarty z nich, a co trzeci notował spadki lub nieznaczne przychody. Ten obraz nie napawał optymizmem. Pojawiły się też duże kontrowersje. Okazało się, że jeden z funduszy WinVentures został wezwany do likwidacji, bo odkryto nieprawidłowości, a mianowicie "wydatkowanie niezgodnie z przeznaczeniem niemal 30 mln zł".

Brakuje wniosków

Polski Fundusz Rozwoju, do którego włączono KFK, wyjaśniał w grudniu 2020 roku, że sam jest w tej sprawie poszkodowanym, a sprawą zajmuje się prokuratura. Zaś co do pozostałych inwestycji uspokajał, że jest zbyt wcześnie, aby wyciągać wnioski. Tłumaczył, że pełne efekty będzie można ocenić dopiero po zakończeniu horyzontu inwestycyjnego funduszy z udziałem KFK, czyli w 2023 roku. Eksperci rynkowi przekonywali wówczas, że choć nie ma spektakularnych sukcesów, to pieniądze nie zostały wyrzucone w błoto. Bo mimo ciemnych stron programy typu KFK zaktywizowały dopiero rozwijający się w Polsce rynek VC.

Julia Krysztofiak-Szopa, szefowa fundacji Startup Poland, mówiła wówczas w "Rzeczpospolitej", że bez programów KFK nie moglibyśmy w ogóle mówić o krajowym rynku venture capital. Tłumaczyła, że pozwoliły one wykształcić całe pokolenia menedżerów funduszy VC. "Wcześniej zwyczajnie nie było ludzi, którzy posiadaliby odpowiednie kompetencje" – podkreślała Krysztofiak-Szopa.

fot. shutterstock/afry_harvy
fot. afry_harvy / Shutterstock.com

Czy ta lekcja się opłaca? – To zależy, czyją perspektywę przyjmiemy, bo statystycznie to loteria. Organizatorowi loterii to się opłaca, ale komuś, kto kupuje los na loterii, już niekoniecznie. Bo dla założycieli może być kiepskim interesem poświęcić 5 czy 10 lat swojego życia, a w zamian dostać szansę 1 na 20, że im się uda. Ci, którzy upadną, dla funduszu staną się tylko statystyką. Dla funduszy nie jest problemem, że większość inwestycji się nie uda. Wystarczy, że udadzą się dwa albo nawet jeden. A czy opłaca się podatnikom, którzy za to płacą? Owszem, te biznesy, które upadły, mogą stać się swego rodzaju nawozem dla innych, którzy uczą się na ich błędach. Ale do tego potrzeba transparentności, a tej aktualnemu operatorowi KFK i kolejnych programów, tj. PFR Ventures, brakuje – mówi Bartłomiej Owczarek.

Jego zdaniem trudno mówić o uczeniu się na błędach, jeśli dane dotyczące inwestycji funduszy nie są regularnie publikowane. Wyjaśnia, że niechęć rządowych instytucji do analizy i oceny wyników inwestycji może wynikać z obaw przed tym, że trzeba będzie tłumaczyć się z niepowodzeń. – Łatwiej skupiać się na PR-owych sukcesach, ale co z resztą? To publiczne pieniądze i nie powinno być strachu o to, że ktoś o nie zapyta. Brak transparentności tworzy podwaliny nie tylko pod wyrzucanie kasy w błoto, bo nawet nie trzeba się z tego tłumaczyć, ale też pod świadome malwersacje, takie jak niedawno zostały zarzucone NCBiR – dodaje Owczarek.

Kraina darmowych pieniędzy

Ma na myśli aferę, która wybuchła w lutym tego roku po doniesieniach Radia Zet i dwóch posłów Koalicji Obywatelskiej Michała Szczerby i Dariusza Jońskiego. Ich kontrola poselska w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju pokazała, że milionowe granty z tej instytucji dostawały pseudoprojekty firm zakładanych na słupy. I choć po wybuchu afery wypłaty pieniędzy zostały wstrzymane, a w Centrum poleciały głowy, to na pewno nie buduje dobrego wizerunku polskiej sceny startupowej na świecie. 

– Polska jest postrzegana na całym świecie jako kraina mnóstwa darmowych pieniędzy. Jedź do Polski, weź pieniądze i wyjedź. Prowadzi to do wyprowadzania milionów euro z funduszy państwowych z Polski, a nawet z Unii Europejskiej – komentuje Vikas Malhotra, CEO Maverick Nation, który od lat jako inwestor i mentor przygląda się polskiemu rynkowi startupów.

Borys Musielak dodaje, że Polski Fundusz Rozwoju powinien publikować wyniki każdego funduszu, choć to oczywiście trudne, bo prawdziwe, miarodajne wyniki są dopiero po 10-12 latach. – Jednak częściowe warto prezentować na bieżąco tak, jak pokazuje się wyniki inwestorom. To ułatwiłoby im, ale i founderom wybieranie tych funduszy, które osiągają dobre wyniki. To mogłoby nawet posłużyć PR-owo jako dowód, że nie jest tak źle, jak wielu myśli i że kasa wcale nie jest marnowana, bo są kolejne biznesy, które się udają – mówi.

O transparentność zapytaliśmy PFR Ventures. W ocenie jego szefa Macieja Ćwikiewicza zarówno kontrolowanie środków publicznych, jak i polityka jawności jest zgodna z międzynarodowym standardem. – Udostępniamy tyle informacji, ile możemy, mając na uwadze, aby nie zaszkodziło to funduszom i wspieranym spółkom. Wielu informacji nie podaje się publicznie, bo są chronione tajemnicą – mówi Ćwikiewicz. Podkreśla, że PFR ma mechanizmy kontrolne, które zmniejszają ryzyko, np. niewłaściwego wydatkowania publicznych pieniędzy.

– Jest ich kilka. Od raportów kwartalnych, gdzie prezentowany jest stan portfela, przez spotkania inwestorów z zarządami funduszy, gdzie omawiane są kwestie dotyczące sytuacji poszczególnych startupów, aż po dodatkowe kontrole konkretnych wydatków – wyjaśnia prezes PFR Ventures.

A co z podsumowaniem KFK? W końcu właśnie teraz, w 2023 roku przypada koniec wspomnianego horyzontu inwestycyjnego działających w KFK funduszy. Jak się dowiedzieliśmy, tylko 7 z 18 funduszy, które zainwestowało łącznie w 212 startupów, w pełni zakończyło swoją działalność, co oznacza, że dokonało tzw. exitów (czyli sprzedażowych wyjść z posiadanych startupów) z całego portfela. Wiadomo, że fundusze "wyszły już łącznie ze 142 spółek, a 55 z nich sprzedano z zyskiem".

– Uśredniony wskaźnik cash-on-cash (jeden z mierników zwrotu z inwestycji – przyp. red.) dla wszystkich 142 transakcji wynosi 1,5x, a to oznacza, że obecnie portfel przynosi zwrot dla inwestorów – informuje Maciej Ćwikiewicz. I podkreśla, że kluczową misją KFK nie było pomnażanie kapitału, a budowa rynku VC oraz wsparcie ekosystemu startupów. – Podsumujemy fundusze z KFK po zakończeniu programu. Najlepiej to zrobić, gdy wszystkie startupy zostaną sprzedane – zapowiada Maciej Ćwikiewicz.

Sebastian Karaś, ekspert od rynku VC, zwraca jednak uwagę, że w Polsce jest bardzo mała liczba funduszy, która zwróciła kapitał inwestorom na poziomie wielkości funduszu. Podkreśla, że wprawdzie rynek jest młody, nie upłynęło jeszcze na tyle dużo czasu, żeby doszło do najlepszych exitów. Jednak – jak ocenia – najlepsze exity pokazywane przez PFR odbiegają od wyników najlepszych transakcji funduszy z Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych.

– Nawet jak pieniądze zostały zwrócone 10x cash-on-cash na konkretnej transakcji, nie oznacza, że cały fundusz dostarczył inwestorom kilkukrotne zwroty. Przecież nie jest tak, że fundusz ma jedną transakcję i inwestorzy tylko w nią inwestują i dostają dziesięciokrotność zwrotu. Jeden fundusz inwestuje w kilka, kilkanaście startupów, więc nawet jeśli jeden zwróci się 10x, nie oznacza, że fundusz się zwróci, bo reszcie biznesów niekoniecznie tak dobrze pójdzie. Żeby zwrócić fundusz, trzeba byłoby mieć znacznie wyższy mnożnik na pierwszych zainwestowanych pieniądzach – mówi Sebastian Karaś. I dodaje: – Dużo funduszy nie zwróci kapitału, bo duże ryzyko jest wpisane w zasady tej gry.

Mercedes zamiast Trabanta

W rozmowie z przedstawicielami PFR Ventures nie sposób nie odnieść wrażenia, że KFK jest dla nich trochę jak podrzucone kukułcze jajo w gorszym wypadku, a w lepszym niechciany prezent. Co zrozumiałe, wolą skupiać się na tych działaniach, które od początku tworzą i za które w pełni odpowiadają. W końcu PFR Ventures powstał w 2016 roku po to, aby na wyższym poziomie wspierać rynek i powstające startupy. Miał stać się lepszą wersją funduszu, który przy pomocy aniołów biznesu, inwestorów korporacyjnych oraz funduszy venture capital pozyskuje środki służące wspieraniu innowacyjnych polskich firm na różnych etapach ich rozwoju.

– Kiedy powstawaliśmy, widzieliśmy bardzo duży brak finansowania startupów. Dziś to finansowanie jest zapewnione i choć startupów jest więcej, to nie tyle, ile powinno być. Podobnie z dużymi funduszami. Gdy zaczynaliśmy, tych było co najwyżej kilka, a dziś jest ich ponad 50. Jako kraj mamy jeszcze dużo do nadrobienia. Wiemy, że Amerykanów nie dogonimy, ale jesteśmy w stanie wyprzedzić wszystkich w Europie Środkowo-Wschodniej, Afryce i na Bliskim Wschodzie, a w UE zająć na przykład piątą pozycję – mówi ambitnie Maciej Ćwikiewicz, prezes PFR Ventures.

Jak opowiada Ćwikiewicz, kiedy Fundusz startował, uznano, że należy zmienić całą filozofię tworzenia programów: nie sprawdzać, co nie działa w dotychczasowym modelu, lecz stworzyć nowy, wzorując się na najlepszych. – Nie chcieliśmy rozbierać Trabanta na części, aby dowiedzieć się, co można w nim zmienić. Obejrzeliśmy, jak inni robią Mercedesy i zaczęliśmy się od nich uczyć, unikając ich błędów. Dzięki uprzejmości francuskiego BPI i brytyjskiego BBB i własnej dociekliwości dowiedzieliśmy się, co jest w ich modelach. Przesiedliśmy się z Trabanta do Mercedesa – mówi obrazowo Ćwikiewicz.

Pozyskany od zagranicznych partnerów know-how pozwolił stworzyć szeroką ofertę programów, a tym samym szerokie pokrycie rynku dostosowane do aktualnego etapu rozwoju danego startupu. Jak to pozyskiwanie wiedzy wyglądało? Prezes PFR Ventures przywołuje program British Business Banku (BBB) służący do inwestowania w spółki na wczesnym etapie rozwoju. Przeżywalność startupów jest tam niewielka, większość upada.

– W ich programie strona publiczna i prywatna wkładają po połowie środków składających się na całą kapitalizację funduszu. U nas publiczna strona daje 80 proc., a prywatna 20. Dlaczego? Bo w Polsce jest mało inwestorów indywidualnych, brak jest też inwestorów instytucjonalnych inwestujących w tej klasie aktywów. Oferujemy, podobnie jak BBB, korzystny dla inwestorów prywatnych niesymetryczny podział zysków. W ten sposób tworzymy zachętę do inwestycji. Podobnie, patrząc na zagraniczne wzorce, skonstruowaliśmy inne programy, jednocześnie dostosowując je do naszych realiów – mówi prezes PFR Ventures.

Na to, jakie długofalowe zmiany przyniosą efekty, przyjdzie jeszcze poczekać. Ale pytani o działania PFR Ventures specjaliści z branży zmianę oceniają pozytywnie. Widzą jednak przestrzeń na dalsze korekty tego, jak instytucje państwowe mogą rozwijać ekosystem startupów. Jak zauważa Borys Musielak, większe finansowanie pozwoliło ożywić rynek, a wspieranie go funduszami VC sprawdza się w jego ocenie lepiej niż model przyznawanych dotacji czy grantów, które wiążą się z dużą ilością formalności i biurokracji. – Publiczna kasa jest kluczowa do rozwoju ekosystemu startupowego, szczególnie w początkowej fazie jego rozwoju. Podejście PFR Ventures jest na pewno dużo lepsze i w tym kierunku powinniśmy iść. Może trzeba zlikwidować PARP oraz NCBiR i skupić się na tym, co działa? – zastanawia się Musielak.

fot. shutterstock/Master1305
fot. Master1305 / Shutterstock.com

Jeszcze krytyczniej na model przyznawania grantów i dotacji patrzy Vikas Malhotra, CEO Maverick Nation: – Finansowanie startupów za pośrednictwem grantów tworzy cały ekosystem pasożytniczych organizacji, które rok po roku coraz bardziej przyzwyczajają się do życia z funduszy państwowych – mówi Vikas Malhotra.

Ma na to radykalne rozwiązanie: – Przede wszystkim należy traktować finansowanie jako inwestycję, dawać pieniądze w zamian za kapitał własny. Żadnych dotacji. Dotacje rodzą korupcję, rozleniwiają założycieli, przez co ograniczają innowacyjność. Konieczność wyłożenia kapitału pozwala utrzymać aktywność i zaangażowanie założycieli. Konieczne jest też wymaganie wyników. Obecnie granty są rozdawane, ale nie ma ryzyka, że aktywa nieefektywnego startupu zostaną sprzedane, a założyciele zbankrutują – dodaje.

Jego zdaniem w miarę dojrzewania rynku w jego finansowanie powinno angażować się więcej funduszy prywatnych i aniołów biznesu. Uważa, że nadszedł czas, aby fundusze państwowe zaczęły wycofywać swoje inwestycje w startupy i inne VC, i pozwoliły, by kontrolę przejęły siły rynkowe. – Jeśli tak się nie zdarzy, Polska stanie się nadmiernie zależna od dotacji rządowych, co będzie miało negatywny wpływ na rozwój nowych startupów – mówi Vikas Malhotra.

Uważa, że jedynym wyjątkiem jest inwestowanie państwa w głęboką technologię: startupy budujące produkty takie jak urządzenia medyczne, zielone i odnawialne technologie energetyczne, półprzewodniki i tym podobne. Te inicjatywy potrzebują znacznie dłuższego okresu na stworzenie biznesu i pozyskania pierwszych klientów, w związku z czym prywatni inwestorzy są mniej skłonni do wyłożenia swoich pieniędzy.

Publiczna kroplówka

Tylko czy na wycofywanie się publicznych graczy z rynku nie jest jeszcze za wcześnie? Szczególnie w dobie kurczących się inwestycji w polskie startupy. A te w pierwszym półroczu tego roku spadły aż o 57 proc. w skali roku. Mówi się nawet o zapaści i końcu "eldorado" dla młodych innowacyjnych firm nad Wisłą.

– Mamy kryzys – ocenia Artur Kurasiński, legenda polskiej sceny startupowej. Przedsiębiorca podkreśla, że rynek uzależniony jest od pieniędzy z funduszy VC, a w Polsce kasa wpływa do nich za pomocą programów opartych o finansowanie europejskie. – Jeśli polski rząd wchodzi na ścieżkę wojenną z Brukselą, to możemy spodziewać się, że dla branży innowacyjnej tych pieniędzy nie będzie – mówi Kurasiński.

I dodaje, że już teraz na rynku odczuwalna jest "bardzo duża czkawka" wynikająca ze zmian stóp procentowych, inflacji czy wojny tuż za naszymi granicami. – Tak źle na rynku nie było w ciągu ostatniej dekady. Czasy łatwej gotówki skończyły. Sytuacja jest napięta, widać to po tym, jak dużo bardziej świadomie i ostrożnie obecnie się inwestuje – kwituje.

Co gorsza, niewiele wróży rychłe odwrócenie trendu. Widmo recesji zniechęca do inwestycji wysokiego ryzyka i dotyczy to funduszy VC nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. W tej sytuacji rola publicznego gracza wydaje się kluczowa. Widać też, że Polska nie jest jeszcze dojrzałym rynkiem, choć w tym kierunku zmierza. Jedną z oznak dojrzałego rynku jest bowiem to, że cały ekosystem staje się samowystarczalny i niezależny od wsparcia rządu. W dojrzałych systemach startupowych nowe biznesy są zakładane przez pracowników startupów odnoszących sukcesy. W Polsce zbyt wiele jeszcze zależy od pieniędzy publicznych.

– Nasz rynek na pewno nie jest dojrzały. Gdyby było inaczej, to fakt, że PFR przestał inwestować w zeszłym roku, nie powinien spowodować zastoju na rynku. A spowodował. Ciągle jesteśmy uzależnieni od tej kroplówki. A jej strumień osłabł, bo rząd zdecydował, aby nie brać unijnych pieniędzy – mówi Borys Musielak.

Więcej optymizmu ma Maciej Ćwikiewicz, prezes PFR Ventures. I choć przekonuje, że sytuacja jest stabilna, to jednocześnie przyznaje, że większość funduszy nie byłaby w stanie bez wsparcia PFR-u zebrać dużego kapitału. – Rola państwa jest gigantyczna – mówi. Dodaje, że większość finansowanych z UE w 2023 roku kończy swój okres inwestycyjny, więc kończy im się czas na inwestycje. Z drugiej strony zauważa, że wiele funduszy i spółek nie ujawnia danych o rundach finansowania. Prognozuje też, że rynek z pewnością pobudzą środki unijne z programów FENG, czyli Funduszy Europejskich dla Nowoczesnej Gospodarki. I zapewnia, że w pierwszej połowie przyszłego roku PFR przywróci pełną dostępność pieniędzy.

Za tydzień odc. 3.

AUTORZY: Marek Szymaniak, Jakub Wątor, Barbara Erling
GRAFIKI: Master1305, afry_harvy / Shutterstock.com
KOREKTA: Agata Źrałko

DATA PUBLIKACJI: 17.10.2023