Wojciech Szczęsny swoim hollywoodzkim powrotem przywrócił mi wiarę w media społecznościowe
Z wypiekami na twarzy sprawdzałem media społecznościowe. Nie po to, żeby na coś się denerwować czy pomstować, ale żeby sprawdzić, czy nieprawdopodobna historia może się ziścić. Niby nowe technologie psują sport, ale teraz dzięki nim poczułem, jak dobrze być kibicem.
Kiedy pojawiły się pierwsze dywagacje na temat tego, czy Wojciech Szczęsny może dołączyć do FC Barcelony, wielu twierdziło, że to zwykła kaczka dziennikarska. Ot, sportowi redaktorzy wymyślili temat, który nie ma prawa się ziścić, tylko po to, żeby mieć o czym mówić i pisać przez następnych kilka dni. A potem okaże się, że nic z tego – polski bramkarz pozostanie na emeryturze.
Przytrafił się niezwykłe zbiegi okoliczności – podstawowy bramkarz „Barcy” doznał poważnej kontuzji eliminującej go z gry na kilka miesięcy, jest zamknięte okno transferowe, więc klub może ściągnąć tylko zawodników bez kontraktu – ale nie po to Szczęsny zrezygnował, nie dlatego opowiadał, jak jest zmęczony i znudzony piłką, by raptem po kilku tygodniach znowu zakładać rękawice. Kaczka dziennikarska, nic innego.
A może jednak?
Jeśli w tym czasie zdenerwowaliście się na to, że tyle czasu poświęca się domysłom i dywagacjom, przyznaję – niewykluczone, że to wina takich kibiców jak ja. Wprawdzie nie wiem, jak mocną i liczną tworzymy grupę, ale wydaję mi się, że nie jestem jedyny.
Nie oglądam już piłki nożnej tak często jak kiedyś. Nie poświęcam jej weekendów. Aktywuję się głównie na duże sportowe imprezy, a w ciągu roku zadowalam się kilkoma spotkaniami Ekstraklasy. Zdarza mi się też obejrzeć mecz FC Barcelony, jednak wyłącznie wtedy, gdy gra Robert Lewandowski. Jestem typowym niedzielnym kibicem.
A jednocześnie oglądam niemal wszystkie programy o piłce nożnej w internecie
Niektóre mniej uważnie, inne bardziej, ale staram się być na bieżąco. Już nawet sam nie wiem dlaczego – chyba wyłącznie po to, by w Football Managerze kojarzyć zawodników – ale przez to mam wrażenie, że moja wiedza o piłce jest nawet większa niż w czasach, gdy oglądałem futbolu więcej.
Internetowych programów o piłce powstaje coraz więcej, więc bardzo często robi się ważny temat z niczego, byle tylko zapełnić ramówkę. I naprawdę mogło się wydawać, że ze Szczęsnym będzie podobnie.
Tymczasem internet się nakręcał. Tworzył memy, przeróbki, dyskutował, śledził. Sam nie mogłem się doczekać programów, w których temat transferu będzie analizowany. Zastanawiałem się, co miał na myśli Szczęsny, pisząc na Instagramie, że wolno nam marzyć o jego transferze. Żartował, jak miał w zwyczaju, czy sugerował? Jak interpretować polubienie żony bramkarza pod wpisem o tym, że Barcelonie się nie odmawia?
Wiem, sam widzę, jak niepoważnie to brzmi. Ale ten kibicowski żar gdzieś się tlił i teraz ogień mógł się rozpalić – również za sprawą mediów społecznościowych. Rzadko kiedy zdarza się sytuacja, kiedy ma się wrażenie, że tak wiele osób żyje jedną sprawą – i to pozytywną. Głównie podobne emocje przeżywam podczas wielkich sportowych imprez, ale te przecież odbywają się co dwa lata. Nagle znowu mogliśmy żyć życiem zastępczym, by zacytować Włodzimierza Szaranowicza. Pięknym, bo kibicowskim. Wszystko - pechowa kontuzja, decyzja Polaka, ale i przeniesienie świata piłki do sieci - spotkało się w idealnym miejscu, w idealnym czasie.
Sprawiało mi to sporo frajdy właśnie dlatego, że wszystko działo się na moich oczach. Od zwykłych dywagacji do wielkiego transferu, który stał się faktem. Prawdziwa hollywoodzka historia, na którą złożyło się wiele wręcz niemożliwych zbiegów okoliczności. Gdyby Marc-André ter Stegen doznał urazu pod koniec października niewykluczone, że Szczęsny byłby już zbyt rozluźniony, by myśleć o powrocie na boisko. A gdyby złapał kontuzję w sierpniu, FC Barcelona zdążyłaby kogoś kupić i nie musiałaby namawiać polskiego bramkarza.
Dużo mówi się o tym, że nowe technologie psują sport. Rafał Pikuła na łamach Spider’s Web+ słusznie zauważał, że technologizacji ulegają też kibice. Sami komentatorzy i eksperci piłkarscy łapią się na tym, że zamiast oglądać mecz śledzą to, co pisze się o nim na Twitterze. Nie widzą wszystkich zagrań zawodników, bo są skupieni na polubieniach, które wpadają za ich zgryźliwy żart o formie napastnika.
A jednak w takich momentach czuję, że to najlepszy czas, by być kibicem
To wręcz nieprawdopodobne, że na moich oczach bohater transferu do Barcelony, polski bramkarz, dowcipkuje na ten temat w mediach społecznościowych. Bawi się, wypuszczając dziennikarzy, którzy potem opowiadają o tym na YouTubie. Od „ej, ale by było, jakby Szczęsny przeszedł do Barcelony” szybko przeszliśmy do tego, że niedługo znowu zobaczymy go na boisku. Nawet szydercze wpisy powątpiewających nie przeszkadzały, a czyniły zabawę ciekawszą.
Oczywiście można spojrzeć na sprawę bardzo chłodno i analitycznie. Wszystko na to wskazywało, bo FC Barcelona nie miała wielkiego wyboru, Szczęsny ciągle jest w formie i bez kontraktu. W zasadzie cała sprawa dotyczyła tylko tego, czy milioner będzie chciał schylić się po jeszcze kilka milionów. Czym tu się ekscytować?
A jednak śledziliśmy to z wypiekami na twarzy. Wyobrażaliśmy sobie ten lepszy scenariusz: że bramkarzowi znowu wróci ochota do gry, bo będzie mógł zagrać w świetnym klubie i ze swoim przyjacielem Robertem Lewandowskim powalczy o trofea. Przenieśliśmy wszystkie podwórkowe kibicowskie marzenia na Szczęsnego, a on nas nie zawiódł. Spełnił się nieprawdopodobny scenariusz: dwóch polskich zawodników zagra w Barcelonie. To nie do pomyślenia, ale dziś w FCB gra więcej Polaków niż Brazylijczyków!
Rzadko kiedy w mediach społecznościowych możemy wspólnie przeżywać pozytywne momenty. Mimo świadomości, że nic od nas nie zależy, mieć poczucie, że dzieje się coś ważnego i przełomowego. Dobrze wiedzieć, że te pierwotne emocje i uczucia mogą przetrwać w świecie social mediów. A ich źródłem ciągle może być sport.
Zdjęcie główne: Mikolaj Barbanell / Shutterstock