Nie chcą toalety na placu zabaw, bo ich gorszy. Oto dlaczego nie możemy mieć ładnych rzeczy
Japoński pisarz Jun'ichirō Tanizaki uważał, że "nie ma takiego miejsca, które dostarcza tyle przyjemności co japońska ubikacja". W Polsce istnieje z kolei pogląd, że nie ma takiego miejsca, które dostarcza tyle niechęci co publiczna toaleta.
„Japoński wychodek został wprost stworzony z myślą o zapewnieniu duchowego odprężenia” – pisał Jun'ichirō Tanizaki w „Pochwale cienia”. Oczywiście żeby doszło do „fizjologicznej rozkoszy” należało spełnić kilka kluczowych warunków: zadbać o półmrok, czystość i ciszę, a także konkretne materiały, najlepiej drewno. Warto było się jednak postarać. Japoński wychodek, sugerował Tanizaki, musiał być miejscem natchnienia dla poetów i wszelkiej maści innych artystów, bo nie tylko zachęca, ale też umożliwia kontemplację.
„Pochwała cienia” wyszła w 1933 r. i niewykluczone, że od tego czasu perspektywa Japończyków na kwestię toaletowe mogła się zmienić. O ile ewolucji tamtejszego sposobu myślenia nie mogę ocenić, tak mam wrażenie, że słowa eseisty o zachodnim podejściu dalej brzmią aktualnie. Szczególnie w polskim kontekście.
W porównaniu ze stosunkiem ludzi Zachodu, którzy uznali to miejsce za z gruntu nieczyste, niestosowne, by nawet wspominać o nim publicznie, ileż rozsądniejsze i w lepszym guście wydaje się nasze hołdowanie ideałowi fuga [dobrego smaku]
Właśnie ten strach przed jakże istotnym miejscem dla każdego z nas doprowadził do tego, że w Białej Podlaskiej (woj. lubelskie) przenośna toaleta nie stanie na placu zabaw. Mieszkanka osiedla proponowała jej postawienie, jako że przestrzeń odwiedzają rodzice i dziadkowie z dziećmi, a w okolicy nie ma możliwości do załatwienia najpilniejszej potrzeby.
Jak informował tvn24.pl zastępczyni prezydenta miasta odparła, że to niemożliwe, bo z terenu korzystają lokalni mieszkańcy, którzy nie życzą sobie toalety w takim miejscu. A poza tym „to miejsce pamięci zamordowanych podczas II wojny światowej mieszkańców Sielczyka, na którym znajdują się pomnik i obelisk upamiętniające to wydarzenie”.
W związku z powyższym usytuowanie obiektu sanitarnego na wskazanym obszarze mogłoby negatywnie wpłynąć na ogólny wygląd, wizerunek oraz komfort użytkowania tego miejsca, jak również urazić i spowodować niezadowolenie mieszkańców osiedla
- odpowiedziano mieszkance.
To naprawdę urocze, że argument pada w kraju, gdzie wiele osiedli czy wsi powstało w miejscach dawnych cmentarzy. Zostawmy jednak ten absurdalny strach przed urażeniem zmarłych, bo interesujące jest co innego. Najwidoczniej zarówno urzędniczka, jak i okoliczni mieszkańcy sprzeciwiający się „inwestycji”, myśląc o „publicznej toalecie” od razu przed oczami mają brudny, nieprzyjemny toi-toi.
I w sumie trudno się temu skojarzeniu dziwić
Pokazuje on jednak ogromny problem. Według badań, na które powołali się twórcy aplikacji pozwalającej zlokalizować dostępną toaletę, na jeden stale utrzymywany szalet przypada… 11,9 tys. Polaków. Nie dość, że ubikacji jest mało, to trudno je namierzyć, bo według raportu NIK w aż 71,4 proc. gminach brakowało informacji o ich lokalizacji.
Publiczne toalety są śmierdzącym problemem od lat. Niestety dosłownie, jak i w przenośni. Tyle że zamiast tkwić w marazmie, powinniśmy liczyć na to, że miasta będą stawiać nowe obiekty, wykorzystując istniejące już rozwiązania technologiczne. I niekoniecznie pójdą drogą na skróty, ustawiając byle jaki wychodek w parku, który sprzątany będzie góra raz w tygodniu – ale tylko w sezonie letnim. Nie ma już technologicznych barier, aby tworzyć wygodne, dostępne punkty, które będą same się czyściły. Są idealne warunki, żeby walczyć ze stereotypami.
Domyślam się jednak, że opór przed takimi inwestycjami byłby ogromny. I nie jest to wróżenie z fusów. Toaleta z Białegostoku stała się słynna na całą Polskę, bo nie dość, że kosztowała dużo – ponad 400 tys. zł – to jeszcze opóźniano termin oddania jej do użytku. Kwota faktycznie robiła wrażenie, choć w zasadzie trudno powiedzieć, ile taka inwestycja powinna „normalnie” kosztować. Wszem i wobec uznano jednak, że to przesada i pieniądze na pewno dało się zagospodarować lepiej.
Co więcej – w tym roku szalet wygrał nawet jeden internetowy plebiscyt na najgorszą inwestycję w Polsce. Miasto jednak się broniło i przedstawiło ciekawe dane. W rozmowie z „Kurierem Porannym” rzeczniczka prezydenta Białegostoku Urszula Boublej udostępniła statystyki:
W ocenie przydatności tej inwestycji opieramy się na danych, a wynika z nich, że z toalet, które znajdują się w dyspozycji Urzędu Miejskiego w Białymstoku, od lipca 2023 roku do lutego 2024 roku skorzystało 13 tys. osób, z czego 8,4 tys. z toalety w Parku Planty przy ul. Legionowej. To największa liczba użytkowników wszystkich toalet w mieście (…) Jeśli ludzie jej używają najczęściej, to znaczy, że była w tym miejscu potrzebna.
Znamienne, że przede wszystkim na celownik brane są obiekty użyteczności publicznej. Kiedy w jakimś mieście powstaje coś „dla każdego”, co ma być za darmo i nie daj boże za publiczne pieniądze, od razu trafia pod tysiące wirtualnych lup. Taka skrupulatność publicznych inwestycji jest chwalebna, bo władzy trzeba patrzeć na ręce, lecz problem w tym, że oceniający jeszcze przed zapoznaniem się mają w głowie gotową odpowiedź. Najczęściej brzmi po prostu tak:
Podobna fala niezadowolenia i szydery wylała się przed chwilą na władze Krakowa, które chcą postawić zielone ławki pozwalające schronić się przed słońcem. Drewniane punkty staną niedaleko dwóch przystanków. Siedziska będą zadaszone i otoczone roślinami w donicach.
I co w tym złego? Wszystko. Bo pewnie drogie, nawet jeśli realizowane z unijnych funduszy. Niestabilne. Niepotrzebne. Nie tu i nie teraz. Lepsze są drzewa. Dużo drzew. A miasto drzewa wycina, więc gdzie tu sens i logika.
Znowu marnowanie pieniędzy i czasu
Owszem, zgadzam się z argumentami mówiącymi o tym, że kiedy doprowadziło się do betonozy i wycinało drzewa, próba rozwiązania problemu kilkoma ławkami jest jak leczenie poważnej choroby samą witaminą – ta metoda może nie wystarczyć. Tyle że komentujący zgodnie uznali, że projekt jest odpowiedzią Krakowa na całą światową katastrofę klimatyczną i miasto uznało swój trud za skończony.
A to chyba nie do końca tak. Postawienie ławki wcale nie oznacza, że już żadne drzewo nie zostanie nigdy zasadzone, bo przecież jest roślinna mała architektura.
Zresztą władze same to podkreślają: to tylko pilotaż, nic nas nie kosztuje, nie traktujemy tego jako zamiennika dla drzew, a korzyść tu i teraz już jest – „kilka metrów kwadratowych zadaszenia dla pasażerów KMK w upalne dni na ważnych węzłach przesiadkowych”. A tymczasem właśnie takich miejsc w rozgrzanych miastach brakuje:
I powinno podobnej małej architektury przybywać. Dziś prawdziwym świętem jest, kiedy mieszkańcom przysługuje kawałek cienia rzucany przez wiatę przystankową czy budynek. I to na tym zaciemnionym skrawku kłębią się czekając na autobus czy zielone światło.
Po tym, jak oceniona została krakowska konstrukcja, władze innych miast pewnie trzy razy zastanowią się, aby coś w tym stylu zaproponować. Nie zdziwię się, jeśli nie zaryzykują.
Zarówno ławki, jak i publiczne szalety łączy jedno: strach przed tym, co wspólne
Z jednej strony ten lęk jest zrozumiały, bo przez lata o rzeczy dla wszystkich nie dbano, były marnej jakości i stawiano je bez ładu i składu. Ba, to ciągle się dzieje – niestety również w przypadku tych „ekologicznych” projektów. Co jednak wcale nie oznacza, że z innych pomysłów trzeba rezygnować, bo część nie wypaliła.
Jednocześnie zastanawiające jest to, że rzadko kiedy tyle samo uwagi i skrupulatności poświęca się innym inicjatywom. Chodniki czy wspólną przestrzeń mogą zajmować kolejne automaty, e-hulajnogi czy źle zaparkowane samochody. Argument „mnie wygodnie” załatwia wszystko i ucina wszelkie dyskusje. Jeśli robi to prywatna firma albo na „prywatnym terenie”, to nawet kiedy szkodzi lokalnej społeczności, bardzo często nie wywołuje to ułamka oburzenia, które widzieliśmy przy okazji dyskusji o białostockiej toalecie czy krakowskich ławkach.
We wspomnianej na początku Białej Podlaskiej sąsiedzi placu, w okolicach którego miałaby powstać toaleta, mówili, że im nie jest potrzebna. Logiczne – załatwiają się u siebie, a gdyby potrzeba załapała ich w okolicy, to mają na tyle blisko, że zdążą. A co z innymi? Takiego myślenia nie ma. Jest za to inne: że miasto służyć ma tylko im, dbać wyłącznie o ich potrzeby.
Tyle że takie myślenie prowadzi do tego, że nie możemy mieć ładnych rzeczy. Są na wyciągniecie ręki, możliwe technicznie i technologicznie. Zamiast zastanowić się, jaką publiczną toaletę zaprojektować bądź jak wzbogacić ogólnodostępne ławki, szuka się poparcia w uczuciach zmarłych czy szuka dziury w całym.
Zdjęcie główne: Peter Gudella / Shutterstock.com