Musk nie jest pierwszym miliarderem, który kupił medium społecznościowe. Jaka przyszłość czeka Twittera?
Nic nowego pod słońcem. Skoro żyjemy w czasach, gdzie lwia część społecznościowych molochów należy do Marka Zuckerberga, inny bogacz Jeff Bezos jest właścicielem gazety The Wasington Post, to najbogatszy człowiek na ziemi też musi mieć swoje medium. No i ma: Twitter już należy do Elona Muska. Przypomnijmy, co stało się z innym popularnym medium społecznościowym, gdy przed laty trafiło w ręce miliardera.
Historia zna taki przypadek: właśnie taki los spotkał MySpace, które w 2006 roku trafiło pod skrzydła Ruperta Murdocha. Analizując losy portalu być może znajdziemy cechy wspólne i zrozumiemy, skąd obawy tak wielu użytkowników Twittera związane z transakcją Muska. Tym bardziej że polityka "wiem wszystko najlepiej" i "mam w nosie zdanie pracowników" może się powtórzyć.
To były zupełnie inne czasy. Ale i rola MySpace wydawała się być wtedy większa, niż obecnie Twittera, od lat poszukującego swojej drogi. W 2006 roku MySpace miał 100 mln użytkowników odwiedzających serwis każdego miesiąca. W ciągu czterech kolejnych lat odparowało aż 30 mln. Dokąd przeszli? Do Facebooka, rzecz jasna.
Przyczyn tego stanu rzeczy Przemysław Pająk upatrywał właśnie w nowym właścicielu. Człowieku z innego świata, który być może rządził dawnymi mediami, tak niekoniecznie wiedział, jak wykorzystać potencjał drzemiący w MySpace. Start-up wpadł w korporacyjne tryby i został zmiażdżony. Liczył się zysk i zdanie księgowych. Jakaś zmiana wywoła czasowy odpływ użytkowników, ale długofalowo będzie korzystna? Liczą się tabelki w Excelu tu i teraz.
Z dnia na dzień centrum zarządzania projektem dostało się w korporacyjną machinę, gdzie decyzje nie podejmuje już wizjoner-założyciel, lecz poszczególne szczeble korporacyjnej hierarchii. To nie sprzyja dalszemu rozwojowi i hamuje innowacyjność start-upu.
Jedną z tych fatalnych decyzji było wdrożenie reklam, przez które korzystanie z serwisu stało się co najmniej uciążliwe. Ówczesny pretendent do tytułu lidera mediów społecznościowych, Facebook, rozegrał tę kwestię dużo lepiej.
Najważniejszą kwestią było jednak to, że MySpace stracił własną tożsamość. Nie wiedział, kim ma być, a więc chciał być wszystkim. Jak wspominał Przemysław Pająk:
Wymyślono, że pozwoli się użytkownikom zaprojektować wygląd własnych profili i kokpitów i decydować czym właściwie serwis ma być – czy witryną reklamową, czy komunikatorem, czy centrum linków. W rezultacie zapanował niezwykły chaos w serwisie – było pstrokato (co potęgowane było przez reklamy banerowe), nieczytelnie i u każdego inaczej.
Paradoks polega na tym, że akurat teraz mamy do czynienia z odwrotną sytuacją. To Twitter od lat nie wiedział, w którą stronę ma zmierzać. Ba, od samego początku jego twórcy nie mogli się dogadać, jaką strategię przyjąć. Tworzyły się sojusze, w efekcie których dochodziło do głośnych przetasowań.
Tymczasem Elon Musk ma wizję – bardzo konkretną
W swym oświadczeniu napisał:
Chcę ulepszyć Twittera nowymi funkcjami, otworzyć algorytm, aby zwiększyć zaufanie, zmniejszyć liczbę botów i potwierdzić tożsamość prawdziwych użytkowników. Twitter ma ogromy potencjał
Teoretycznie więc korporacyjne rządy Twitterowi nie grożą. Ale wajcha może być skierowana w drugą stronę. Biografia Muska zawiera wspomnienia byłych pracowników, którzy pamiętali, ilu jego podopiecznych wyleciało z firmy, mimo że przez lata ciężko pracowali na sukces SpaceX. Jeden zebrał burę, bo nie pojawił się na spotkaniu. Wszystko dlatego, że jego żona rodziła. Dla Muska było to marne wytłumaczenie – liczy się praca, rodzina jest na dalszym planie.
Musk jest zafiksowany na celu, ludzie są tylko pionkami w jego grze
Nowym celem jest w tym przypadku "wolność słowa". Rozumiana pokracznie, "pomuskowemu": występuje wtedy, gdy każdy może powiedzieć to, co mu ślina na język przyniesie.
Jakiś czas temu Marcin słusznie zauważył:
Czy zachowanie Muska z czymś wam się kojarzy? Niestety podejście jak i cała retoryka leżą niebezpiecznie blisko postawy Donalda Trumpa. Trump wielokrotnie łamał regulamin Twittera, podawał dalej i sam tworzył fake newsy, a ostatecznie nawoływał do aktów agresji, za co serwis ostatecznie go zbanował. Trump przesadził w momencie, gdy pośrednio nawoływał do szturmu na Kapitol Stanów Zjednoczonych, w którym łącznie zginęło pięć osób.
Czy Elon Musk faktycznie będzie tolerował wolność słowa wśród pracowników, którzy mogą mieć przecież inne zdanie niż on sam? Nie musimy spekulować. LA Times przypomniało listę przypadków, kiedy Tesla kurczowo trzymała się danych na temat działania autopiliota (taka to przejrzystość), a pracownicy, którzy chcieli nagłaśniać błędy szybko żegnali się z pracą.
Może się wydawać, że autorytarne rządy będą miłą odskocznią po erze słuchania się inwestorów (co zabiło MySpace, ale też hamowało Twittera), lecz tak naprawdę to wciąż ten sam problem. Bo co za różnica czy o przyszłości serwisu decydują akcjonariusze, czy kontrowersyjny miliarder? Łączy ich to, że mają w nosie potrzeby społeczności.
Losy MySpace'a i Twittera wydają się być skrajnie różne, lecz pokazują, że wyjście jest jedno: władza i tak trafia w ręce bogatych, którzy nie przejmują się zdaniem innych. W przypadku technologicznych molochów widzimy, jaki to problem, bo internetem zaczyna rządzić garstka. Jedni prowadzeni są przez akcjonariuszu i ich żądzę zysku, drudzy, jak Musk, miłością do siebie. Nic dobrego z tego wyniknąć nie może.