REKLAMA

Powrót legendy. Leica M11 - recenzja

Nie ma nagrywania wideo, a ostrość można ustawiać tylko manualnie. Kosztuje 41 tys. zł za sam korpus. Fotografowanie nią jest wyjątkowo wymagające, a mimo to dla wielu jest ucieleśnieniem aparatu ostatecznego, docelowego, niemal idealnego. Jaka jest Leica M11? Zapraszam do recenzji.

05.02.2022 07.00
leica m11
REKLAMA

Kiedy kurier zmierzał do mnie z Leicą M11 czułem dużą ekscytację, ale też stres. Nie tylko dlatego, że gdzieś na pace białego vana przewalała się paczka o wartości ok. 80 tys. zł, ale głównie dlatego, że w moje ręce miała trafić absolutna legenda fotografii.

REKLAMA

Choć na bieżąco sprawdzam niezwykle zaawansowane aparaty naszpikowane nowymi technologiami, to test nowej Leiki zawsze jest moim małym świętem. Być może dlatego, że w tych aparatach elektroniki nadal jest znacznie mniej niż w sprzętach Canona, Sony, czy Nikona. Nowa Leica to za każdym razem okazja do wyrwania się z technologicznego maratonu, nabrania oddechu i przypomnienia sobie, na czym polega prawdziwa fotografia.

Leica M11, czyli krótka historia jednego z najważniejszych systemów w historii fotografii.

 class="wp-image-2033044"
Leica M11. Tego aparatu nie da się pomylić z żadnym innym.

Leica M11 to najnowsza odsłona głównej serii aparatów słynnego niemieckiego producenta. Jest to aparat dalmierzowy, o czym szerzej powiemy sobie za chwilę. Do aparatu podłączymy obiektywy systemowe Leica M rozwijane nieprzerwanie od 1954 roku. To właśnie wtedy, w modelu Leica M3, zadebiutował bagnet M, który jest stosowany do dziś.

Od 1954 roku każda kolejna Leica serii M wygląda niemal tak samo. W 2006 roku, wraz z Leicą M8, cała seria przeszła z filmu 35 mm na cyfrowe matryce, a co za tym idzie, z tyłu pojawił się ekranik i kilka przycisków do jego obsługi. Nie zmienił się jednak ani projekt korpusu, ani filozofia obsługi. Jeśli postawimy obok siebie ostatnią manualną Leicę M7 (swoją drogą, produkowaną aż do 2018 r.) i najnowszą cyfrową Leicę M11, oba aparaty będą wręcz identyczne.

 class="wp-image-2033041"
Leica M11 - tył z bardzo minimalistycznym zestawem przycisków.

Wierność jednemu bagnetowi sprawia, że dziś możemy fotografować w ten sam sposób i tymi samymi obiektywami, co najwięksi klasycy fotografii. Mam tu na myśli zwłaszcza klasyków fotografii reportażowej, takich jak np. Henri Cartier-Bresson, bo Leica z uwagi na mały rozmiar od początku była synonimem narzędzia dla fotoreportera. Aparatami Leica zrobiono najsłynniejsze zdjęcia w historii, w tym m.in. pocałunek na Times Square tuż po II wojnie światowej, przejmującą fotografię pokazującą wietnamskie dzieci uciekające po ataku napalmem w 1972 r., czy słynny portret Che Guevary.

Leica M11 to 60 megapikseli i dwa warianty korpusu do wyboru. Srebrny będzie cięższy.

 class="wp-image-2033053"
Na górnej ściance znajdziemy tylko najpotrzebniejsze elementy.

Choć od pierwszej chwili Leica M11 wygląda jak absolutny klasyk, to jednocześnie jest aparatem wnoszącym bardzo wiele nowości do serii M. Przede wszystkim mamy tu zupełnie nową pełnoklatkową matrycę CMOS BSI o rozdzielczości aż 60 megapikseli, co jest niezwykłym krokiem naprzód w stosunku do sensora 24 MP z Leiki M10. Co prawda po drodze pojawiły się eksperymenty z dodatkowymi modelami wyposażonymi w matryce 40 MP, ale skok na 60 MP w głównym modelu serii zmienia bardzo dużo, o czym za chwilę.

Nowa matryca ma trzy tryby pracy: pełne 60 MP, 36 MP bądź 18 MP. Zakres czułości ISO to 64 - 50000, minimalny czas migawki to 1/4000 dla migawki mechanicznej i 1/16000 dla elektronicznej, a najdłuższy czas naświetlania jednego zdjęcia to godzina. Aparat potrafi zrobić 4,5 zdjęcia na sekundę w serii.

 class="wp-image-2033098"

Bardzo ciekawym zabiegiem jest uzależnienie materiału aparatu od koloru obudowy. Testowana przeze mnie srebrna Leica M11 jest wykonana ze stopu magnezu i mosiądzu, a aparat w tej wersji waży 640 g. Z kolei czarna wersja ma korpus aluminiowy, dzięki czemu masa wynosi tylko 530 g. Obie wersje są wykończone sztuczną skórą, a konkretnie skajem. Gdybym sam kupował Leicę M11, wybrałbym czarną wersję. Srebrna jest w mojej opinii zbyt ciężka. Poza masą nie mamy innych różnic pomiędzy dwiema wersjami. Taka sama jest też cena, która wynosi 41 tys. zł za korpus.

Z jednej strony klasyka, z drugiej USB-C, wbudowane 64 GB, Wi-Fi i współpraca z iPhone’em.

Leica M11 wprowadza nowość w postaci zasilania z portu USB-C 3.2 Gen 1, służącego też do komunikacji z komputerem, czy nawet z... iPhone’em. Na pokładzie mamy też łączność Wi-Fi. Co więcej, aparat ma 64 GB wbudowanej pamięci, więc możemy fotografować nawet bez karty SD. Jak widać, w tym klasycznym korpusie znalazło się całkiem sporo nowoczesnych rozwiązań technicznych.

Sporą nowością w serii jest też dostęp do akumulatora i karty pamięci. Leica M11, tak jak poprzednicy, nie ma żadnych klapek kryjących porty. Obudowa jest jedną bryłą metalu. W poprzednikach porty i akumulator kryły się od spodu, a by się do nich dostać, trzeba było odkręcić całą dolną płytkę.

 class="wp-image-2033056"
Akumulator ma zintegrowane drzwiczki. Aby wyjąć kartę SD, trzeba wyjąć ogniwo.

W Leice M11 jest łatwiej. Mamy tu dźwigienkę, która pozwala wysunąć akumulator, a pokrywa otworu jest integralną częścią ogniwa. Po wyjęciu akumulatora mamy dostęp do slotu kart SD obsługujących standard UHS-II. Port USB-C jest umieszczony od spodu i jest zawsze odkryty, co nie jest najwygodniejszym rozwiązaniem. Port jest na szczęście uszczelniany, więc postawienie aparatu na mokrej powierzchni nie powinno zaowocować problemami.

Leica M11. Jak fotografuje się legendą?

 class="wp-image-2033113"
Pokrętło czasu migawki. Wejście powyżej 1/250 s przy 60 MP jest dośc ryzykowne.

Zacznijmy od podstaw, czyli od obsługi, która jest tak klasyczna, jak to tylko możliwe. Na korpusie mamy pokrętło czasu migawki i czułości, a przysłoną sterujemy manualnie, na pierścieniu obiektywów. Przysłonę zawsze musimy dobrać ręcznie, ale czas migawki oraz ISO mogą być dobierane przez automatykę aparatu. Przekładając to na język typowych aparatów, mamy więc tryby pracy M (w pełni manualny) i A (preselekcja przysłony). Nie ma preselekcji czasu migawki, ani tym bardziej pełnej automatyki. Fotografując Leicą, trzeba wiedzieć, co chce się osiągnąć, choć mechanizmy Auto ISO i automatycznego balansu bieli bardzo pomagają w szybkiej pracy z aparatem.

No właśnie: ale jak tu fotografować szybko, skoro ostrość trzeba ustawiać manualnie? Rozwiązaniem jest oczywiście dalmierzowa konstrukcja aparatu. Patrząc przez wizjer, nie patrzymy przez środek obiektywu, lecz jednocześnie przez dwa okienka umieszczone na srebrnym pasie nad obiektywem. Kiedy obraz z mniejszego będzie się pokrywał z obrazem z dużego, mamy ustawioną ostrość.

Wymaga to oczywiście dużej wprawy. Brak autofocusu wymusza zupełnie inne myślenie o kadrze i narzuca planowanie tego, co chcemy uchwycić. Oczywiście możemy fotografować z domkniętą przysłoną i z ostrością ustawioną na odległość hiperfokalną, dzięki czemu zdjęcie zawsze będzie ostre, ale fotografowanie na otwartej przysłonie i małej głębi ostrości jest dużo bardziej wymagające.

Jednocześnie optyczny dalmierzowy system jest dalece bardziej precyzyjny (i szybszy!) od cyfrowych odpowiedników typu focus peaking widocznych na ekranie. Swoją drogą, ten ostatni jest też obecny w Leice M11, ale kupować Leicę, by fotografować nią przy podglądzie Live Viewna ekranie? To już ekscentryzm większy niż ustawa przewiduje.

 class="wp-image-2033116"
Widok przez wizjer Leiki M11. Widzimy dwie ramki (dla ogniskowej 35 mm i 135 mm) oraz niewielki obszar do ustawiania ostrości na środku kadru. Obiektyw zawsze mamy w polu widzenia, dlatego osłona przeciwsłoneczna ma z jednej strony otwór, przez który widać więcej kadru.

Warto wrócić na chwilę do wizjera. Jest ogromny, ale jako że nie mamy tutaj podglądu przez środek obiektywu, to nie mamy też zmiany kąta widzenia po zmianie obiektywu. Cały czas widzimy ten sam kadr, niezależnie od tego, czy podłączymy obiektyw 24 mm, czy 135 mm. O granicach kadru decydują ramki, które zmieniają się po wymianie obiektywu, choć zawsze są wyświetlane w duecie (35 mm + 135 mm, 28 mm + 90 mm lub 50 mm + 75 mm). Ramki można też przełączać ręcznie dźwigienką obok obiektywu.

To wszystko sprawia, że korzystając z dłuższych ogniskowych, tak naprawdę w wizjerze widzimy mnóstwo informacji, które są dookoła prawdziwego kadru. Im dłuższa ogniskowa, tym więcej widać "dookoła". Z jednej strony to wada, bo przy długich ogniskowych realny kadr widać tylko na małym wycinku na środku wizjera. Z drugiej strony to zaleta, bo widać, co za chwilę zadzieje się w kadrze. Przy 90 mm kąt widzenia jest wąski, a w wizjerze widzimy go jak przy kącie 28 mm, więc możemy dokładnie ocenić, co za chwilę wejdzie nam w kadr i dzięki temu przygotować się do zdjęcia.

Czy już wspominałem, że Leiką fotografuje się zupełnie inaczej niż jakimkolwiek innym współczesnym aparatem?

Oglądaliście Whiplash? 60 megapikseli w Leice M11 jest jak profesor Fletcher. Nie wybacza błędów.

 class="wp-image-2033119"

60 megapikseli jest bezlitosne. Uwypukli każdą twoją niedokładność w ustawianiu ostrości. Pokaże każde drgnięcie dłoni przy fotografowaniu z krótkimi czasami migawki. Tak naprawdę przy 60 MP nie powinno schodzić się poniżej 1/250 s, nawet z szerokokątnym obiektywem 35 mm, bo jest to proszenie się o kłopoty z ostrością.

Pod tym kątem Leica M11 jest dużo bardziej wymagającym aparatem od swoich poprzedników. Na matrycy 24 MP można było przymknąć oko na lekkie nieostrości, bo po prostu nie było ich widać. Przy 60 MP nie da się ustawiać ostrości "mniej więcej". Albo idealnie, albo wcale.

Jednocześnie 60 megapikseli daje Leice M11 zupełnie nowe możliwości.

Nowa matryca to także nowe możliwości. Przede wszystkim mamy możliwość fotografowania w trzech trybach: w 60 MP, 36 MP i 18 MP. Co ciekawe, dotyczy to zarówno zdjęć JPG, jak i RAW, które Leica M11 zapisuje w formacie DNG. To niezwykle przydatna cecha, bo można znacznie ograniczyć wagę plików. Ta prezentuje się następująco:

  • 60 MP (L-DNG): 70 - 120 MB
  • 36 MP (M-DNG): 40 - 70 MB
  • 18 MP (S-DNG): 20 - 40 MB

Jak widać, te różnice są bardzo znaczące, a do tego oczywiście dotyczą również plików JPG, które z 15-30 MB na zdjęcie w 60 MP można ograniczyć do zaledwie 5 - 9 MB na zdjęcie 18 MP.

 class="wp-image-2033122"
Leica M11 - panel szybkiego menu.

Zmiana rozdzielczości nie ma wpływu na zmianę kąta widzenia. Mamy dokładnie ten sam kadr. Mniejsza rozdzielczość w niektórych scenach może poprawić problem moiry, która przy 60 MP może występować na bardzo wzorzystych elementach, np. na marynarce przy portrecie. Aparat rejestruje dane z całej matrycy i przelicza je do mniejszej rozdzielczości, stosując tzw. oversampling, czyli najlepszą możliwą metodę, bez uciekania się do skrótów pokroju line-skippingu.

Kolejną zaletą płynącą z nowej matrycy jest fakt, że mamy do dyspozycji naprawdę sensowny zoom cyfrowy. Leica M11 pozwala zwiększyć krotność do 1,3x lub 1,8x. Jak wówczas zachowują się pliki? RAW-y pozostają bez zmian, ale pliki JPG rzeczywiście są automatycznie docinane. Jeżeli ktoś fotografuje w JPG, będzie to dla niego zupełnie nowa jakość pracy aparatem. Jeden obiektyw zamienia się de facto w trzy stałki o różnych kątach widzenia. Co więcej, zmianę zoomu cyfrowego można przypisać do przycisku funkcyjnego na górnej ściance, co jest wyjątkowo wygodne.

 class="wp-image-2033125"
Trzy przyciski w zupełności wystarczą. Więcej nie trzeba.

Niestety zoom cyfrowy bardzo średnio współgra z dalmierzowym systemem podglądu. Jeżeli korzystamy z Live View, podgląd na ekranie rzeczywiście zostaje odpowiednio docięty, ale w przypadku wizjera de facto nie mamy pojęcia, jaki kadr otrzymamy. Ramki w żaden sposób się nie zmieniają. Tutaj sprawdzi się tylko manualne przełączanie ramek i zapamiętanie, które powiększenie odpowiada (ale tylko mniej-więcej) której ramce.

Jak wypada jakość zdjęć z Leiki M11?

Jednym słowem: fenomenalnie, ale inaczej być nie mogło. Jeśli matryca zapewnia 60 MP, dynamikę 15 stopni EV i zapis RAW w 14 bitach, a obiektywy Leica M są klasą samą w sobie i jednocześnie benchmarkiem dla całego rynku, to takie połączenie nie może się nie udać.

Moją jedyną uwagą jest czułość ISO wypadająca sporo gorzej niż u konkurentów. Już na ISO 6400 można mieć naprawdę duże wątpliwości co do szumów, a przecież w dzisiejszym świecie nawet ISO 25600 nie jest wielkim wyzwaniem dla topowych aparatów. Moim zdaniem w Leice nie chodzi jednak o techniczną perfekcję zdjęć, a trochę szumu może paradoksalnie zagrać na korzyść.

Leica to dla mnie klimat. Sposób przetwarzania obrazu przez procesor jest jedyny w swoim rodzaju. Zdjęcia są "gęste", klimatyczne, często bardzo malarskie w naturze, głównie za sprawą charakterystycznego odwzorowania nieostrości obiektywów. Pokochałem lekko niedoświetlone kadry, które mają niebywałą ilość detali w cieniach, a przy tym potrafią wyglądać niczym kadr z filmu. Sam nie wiem, co definiuje zdjęcia z Leiki, ale są one zupełnie inne niż rynkowy standard. Jest w nich jakiś analogowy duch.

Co Leica M11 robi dobrze?

 class="wp-image-2033155"

Jestem fanem podejścia Leiki do tematu menu i zmiany ustawień. Główne menu ekranowe jest niezwykle przejrzyste i ma formę szybkiego panelu do zmiany najważniejszych ustawień. Te można wprowadzać przyciskami, bądź dotykowo, palcem. Z kolei główne menu ma tylko pięć zakładek, a mieści wszystko, co niezbędne. Nie ma tu żadnego przeładowania, a jednocześnie jest absolutnie wszystko, czego można oczekiwać od nowoczesnego aparatu. Nawigację usprawnia też możliwość dodatnia poszczególnych pozycji do ulubionych, które trafiają do osobnej zakładki oznaczonej gwiazdką.

Inżynierowie Leiki doskonale rozgryźli konfigurację korpusu. W typowym aparacie chcąc zmienić funkcję danego przycisku, trzeba przebijać się przez całe warstwy ustawień w menu. W Leice wystarczy dłużej przytrzymać dany przycisk, a na ekranie pokaże się lista opcji, jakie można podpiąć pod dany klawisz. Genialne w swojej prostocie rozwiązanie, które powinno być rynkowym standardem.

Do tego Leica wyjątkowo dobrze wspiera dotyk. Jesteś ekscentrykiem korzystającym z Live View? Proszę bardzo, dotknij ekran dwukrotnie, a powiększysz wybrany punkt, co ułatwi ustawienie ostrości. To samo dotyczy przeglądania zdjęć. Jest bardzo "smartfonowo", co w tym przypadku jest dużym komplementem.

 class="wp-image-2033167"

Poza tym mamy tu bardzo wiele zachwycających drobnostek wynikających wprost z budowy aparatu. Wymiana obiektywów jest wyjątkowo prosta i szybka z uwagi na niezwykły bagnet M, w którym obiektywy wyjmuje się, obracając je o bardzo mały kąt. Dla fotoreportera wymieniającego obiektywy w czasie szybkiej akcji taka funkcja jest na wagę złota.

Leica M11 to także absolutnie najwyższa jakość wykonania każdego elementu. Wszystkie przyciski i pokrętła mają idealny opór. To samo dotyczy też używanych przeze mnie obiektywów. Aż westchnąłem z wrażenia, kiedy pierwszy raz przekręciłem pierścień ostrości w Summicronie-M ASPH 35mm f/2.0. Do tego wszystkiego dochodzi nieprawdopodobnie mały rozmiar obiektywów systemowych Leica M.

A co Leica M11 robi słabo?

Mamy tu kilka dziwnostek wynikających z budowy, jak wspomniany port USB-C na spodzie aparatu, przez co ładowanie urządzenia wygląda co najmniej dziwnie. Karta pamięci mieści się pod osłonką akumulatora, więc nie da się jej wyjąć bez wyjmowania ogniwa, a z kolei akumulatora nie wyjmiemy kiedy aparat jest na statywie, bo płytka montażowa zablokuje otwór.

 class="wp-image-2033068"
Ładowanie Leiki M11. Czy wam też kojarzy się to z myszką Apple Magic Mouse?

Przy cięższych obiektywach doskwiera też brak jakiegokolwiek gripa. Aparat trzyma się dość niewygodnie, dlatego w mojej opinii dokupienie tzw. thumb gripa jest obowiązkowe. Z perspektywy współczesnego fotografa początkowo irytuje fakt, że do obsługi Leiki M11 potrzeba dwóch rąk, ponieważ prawa trzyma korpus, a lewą ustawiamy ostrość. Trzeba więc poświęcić się fotografowaniu w całości. Nie ma mowy o łapaniu kadrów na szybko, np. na spacerze z dzieckiem, kiedy jedną ręką trzymamy wózek.

Dalmierzowa konstrukcja i brak odchylanego ekranu sprawiają, że Leicą M11 fotografowałem głównie z perspektywy mojego oka. W moim prywatnym Sony bardzo często uchylam ekran do góry i fotografuję z perspektywy biodra. W Leice dużo trudniej zrobić zdjęcie od dołu więc siłą rzeczy klasyczna perspektywa dominuje.

 class="wp-image-2033188"

Minusem całego systemu jest też bardzo duża minimalna odległość ostrzenia obiektywów. Dla wspomnianego Summicron-M ASPH 35 mm f/2.0 jest to aż 70 cm. Świat bezlusterkowców przyzwyczaił nas raczej do tego, że obiektywy klasy ok. 35/1.8 pozwalają zbliżyć się do obiektu na jakieś 25 cm.

Do tego wszystkiego doszły dwa problemy techniczne. Pierwszym jest ostrość niewielkiego czerwonego wyświetlacza w wizjerze informującego o czasie naświetlania. W moim egzemplarzu Leiki M11 pozostawał on nieczytelny. Cyfry są po prostu rozmyte, a nie da się w żaden sposób wyregulować dioptrii. Jest to bardzo dziwna wpadka.

Kolejny problem techniczny jest znany z innych aparatów, a polega na tym, że połączenie elektronicznej migawki, krótkich czasów naświetlania i oświetlenia LED daje na ekranie nieprzyjemne pasy zmieniające szerokość w zależności od czasu migawki. Przy migawce mechanicznej i identycznych warunkach ten problem nie występuje.

To nie jest aparat dla młodych ludzi.

Leica M11 jest jak najlepsza czekoladowa pralinka stworzona przez mistrzów cukiernictwa. Jest to prawdopodobnie najlepszy prezent, jaki może sobie zrobić świadomy fotograf. Prezent nieprawdopodobnie kosztowny, bo cena za korpus z kilkoma obiektywami bardzo szybko dobija do sześciocyfrowego poziomu, ale to kolejna cegiełka budująca niezwykłość tego systemu.

 class="wp-image-2033218"

To aparat, na który chce się patrzeć. Chce się go wziąć do ręki, wyjść na ulicę i przez pół dnia szukać nieoczywistości w codziennym życiu miasta. W Leice M11 czuć historię fotografii. Czuć jej znaczenie. Czasami łapałem się na tym, że jest mi głupio przed samym sobą, bo łapię tym aparatem zbyt banalne kadry.

REKLAMA

Leica M11 to jednocześnie narzędzie jeszcze bardziej pogłębiające szacunek do mistrzów fotografii, którzy po latach pracy zestroili się ze sprzętem tak mocno, że byli w stanie manualnie ustawiać ostrość z szybkością dzisiejszego autofocusu. To niezwykły aparat i prawdziwa perełka na rynku. Bardzo się cieszę, że w dzisiejszym świecie jest jeszcze miejsce dla tak tradycyjnego sprzętu.

Większość zdjęć testowych byłem zmuszony wykonać w domu, na izolacji. Paczkę zdjęć w pełnym rozmiarze można pobrać z tego adresu. Archiwum ZIP, ok. 480 MB.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA