Absurdy najnowszych technologii: fotelik dziecięcy unieruchomił Ferrari
Internet obiega dość śmieszna historyjka o tym, jak pewne czerwone Ferrari Portofino przyjechało na instalację fotelika dziecięcego i już z niej nie odjechało. Uaktywnił się bowiem system zabezpieczający auto przed nieautoryzowanymi modyfikacjami.
Historyjka ta jest oczywiście śmieszna dla wszystkich oprócz właściciela Ferrari, który zapewne jest (albo był, ale już mu przeszło) wściekły i rozważa pozew przeciwko włoskiemu producentowi. Sama historia wyglądała następująco:
Uceglone Ferrari
Pewien australijski klient, zaraz po zakupie swojego wymarzonego Portofino, zdecydował, że potrzebuje w swoim czerwonym supersamochodzie fotelika dla dziecka. Ja to szanuję - to, że ktoś zostaje ojcem nie oznacza od razu, że przez następne naście lat ma jeździć tylko i wyłącznie jakimś sensownym i pakownym kombivanem lub SUV-em.
No dobrze, fotelik zostaje więc zakupiony, pozostaje go jeszcze zainstalować w Ferrari. Właściciel nie chce robić tego sam, bo boi się, że coś popsuje. Dlatego na instalację fotelika umawia się u dilera, u którego kupił swoje auto. I tu zaczynają się schody. Albo cegły, jak kto woli.
Instalacja fotelika udaje się tylko połowicznie. Tzn. udaje się zamocować go na siedzeniu pasażera, ale podczas tej operacji uruchamia się automatyczny system zabezpieczający auto przed nieautoryzowanymi modyfikacjami (tzw. anti-tampering system) i dezaktywuje auto na tyle skutecznie, że jakiekolwiek próby uruchomienia silnika się nie udają.
Co robi więc klient, który nie może wyjechać swoim Ferrari z podziemnego garażu dilera Ferrari? Dzwoni do australijskiej centrali Ferrari w Sydney i zgłasza problem. Centrala Ferrari w Sydney stwierdza z kolei, że problemu rozwiązać nie może, ponieważ zdalne połączenie z Ferrari klienta uniemożliwia obecne położenie auta, które znajduje się na parkingu podziemnym, gdzie nie ma internetu.
Klient nie daje jednak za wygraną i przypomina, że przyjechał ze swoim Ferrari do dilera Ferrari właśnie po to, żeby uniknąć jakichkolwiek problemów podczas instalacji fotelika dziecięcego i w obecnej sytuacji oczekuje jakiejś konkretnej pomocy. Australijska centrala Ferrari w Sydney zgadza się z tą oceną sytuacji i wysyła swojego serwisanta, który na miejscu ma problem rozwiązać.
Myślicie, że to koniec, prawda?
Otóż nie. Przeszkolony serwisant, który przylatuje na miejsce z Sydney, po kilku godzinach walki z autem również rozkłada ręce. Okazuje się bowiem, że bez specjalistycznych narzędzi (raczej specjalistycznego kabla podłączonego do specjalistycznego komputera) nie jest on w stanie zdjąć automatycznie aktywowanych zabezpieczeń.
Co najlepsze, wypchnięcie Ferrari na zewnątrz również nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Okazało się bowiem, że jeśli system zabezpieczeń uaktywnia się w miejscu, w którym nie ma dostępu do internetu, późniejsze, zdalne próby aktywacji samochodu, kiedy znajduje się już w zasięgu sieci, po prostu nie zadziałają. Bo nie i już. Ferrari nadal nie odpala, ale pojechało lawetą do innego ASO, gdzie podobno usterka zostanie usunięta.
Niby taka błahostka...
Umówmy się, instalacja fotelika dla dziecka nie jest aż tak skomplikowaną operacją. Sprawa ta została opisana na reddicie bez wchodzenia w szczegóły, jednak domyślam się, że automatyczny system uaktywnił się podczas dezaktywacji poduszki powietrznej po stronie pasażera.
Nie wiadomo jednak, czy uceglenie Ferrari wynika z błędu serwisanta, który zdezaktywował poduszkę w jakiś dziwny sposób, czy z samego stopnia skomplikowania tej czynności, wymagającej na przykład zdalnego połączenia z lokalną centralą, która musi taką dezaktywację autoryzować dodatkowo.
Koniec końców świeżo upieczony właściciel supersamochodu, który chcąc uniknąć jakichkolwiek problemów, przyjechał z taką błahostką do dilera, musi teraz bawić się w zamawianie lawet, telefony do ASO. Jego samochód jest tak skomplikowany, że nawet autoryzowany mechanik może go niechcący popsuć. Chciałbym być też przy końcowej rozmowie pt. no dobrze, to kto za to wszystko zapłaci?