Leciałem pierwszy raz w „nowej normalności”. Na lotnisku przywitał mnie... mówiący robot
Po blisko 2,5-miesięcznej przerwie, w Polsce wracają loty rozkładowe. Na początek tylko regionalne realizowanego przez narodowego przewoźnika PLL LOT. Postanowiłem sprawdzić, jak wygląda taki lot w „nowej normalności”, przy zachowaniu rygoru sanitarnego. Oto relacja z lotu Wrocław-Warszawa.
Od 15 marca w Polsce obowiązywał zakaz wykonywania rozkładowych połączeń lotniczych. 1 czerwca loty wracają, chociaż tylko regionalne. Samoloty latają do dwóch razy dziennie z Warszawy do Krakowa, Poznania, Rzeszowa, Szczecina, Wrocławia i Zielonej Góry. Do Gdańska polecimy trzy razy w ciągu dnia, a trasa Kraków — Gdańsk jest obsługiwana tylko raz na dzień. Lotniska oraz przewoźnik musiał dostosować się do nowych zasad obsługi pasażerów, które wymagają wielu zmian. Jak wygląda to w praktyce?
„Czy chcesz mi zrobić zdjęcie?”
Robot w maseczce i z ekranem na brzuchu informuje o tym, że na razie polecamy z Wrocławia tylko do Warszawy, ale już niebawem także do innych miejsc. Na ekranie wyświetla się temperatura ciała pasażera. Temperatura jest mierzona bezdotykowym termometrem, stojącym kilka metrów dalej na statywie. To pierwszy element kontroli, który znajduje się zaraz po wejściu na lotnisko, gdzie za szybą siedzi pracownik straży granicznej.
Aby przejść pierwszą kontrolę, trzeba okazać bilet na lot oraz dokument tożsamości. Osoby postronne, które nie lecą, lub nie pracują na lotnisku, nie mogę wejść na teren lotniska. Niestety nie mogłem sfotografować tego stanowiska, ale jak tylko podszedłem do robota, to ten od razu powiedział „Czy chcesz mi zrobić zdjęcie?”, po jego plastikowe gałki oczne wyskoczyły mu z głowy. Zdjęcie zrobiłem, a robot grzecznie podziękował. Oczy wróciły na swoje miejsce.
Na lotnisko przybyłem 1 godzinę przed boardingiem, 1,5 godziny przed odlotem. Lotnisko było kompletnie puste — w kilku miejscach kręcili się pracownicy, pucując każdy kąt. Przy wejściu mediom wywiadu udzielał pracownik lotniska.
Kontrola bezpieczeństwa nigdy we Wrocławiu nie trwa długo, ale tym razem pobiłem rekord. Cały proces trwał może 2 minuty. „Jest pan dzisiaj pierwszym pasażerem” - usłyszałem, odchodząc.
Hala odlotów była również pusta. Kilka minut przed odlotem w poczekalni siedziało kilkunastu pasażerów. Do każdego podchodził pracownik lotniska w przyłbicy i wręczał dokument z informacjami o obowiązku powiadomienia przewoźnika, jeśli miałem kontakt z osobami chorymi na COVID-19 lub sam mam takie objawy.
Moim starym zwyczajem poszedłem go Gate Bar-u, gdzie zawsze kupowałem pysznego pączka oraz przepaloną kawę. Dzisiaj żadnych słodyczy nie było. Tylko gorzka kawa.
Kilka minut przed wpuszczeniem do samolotu, z głośników miły głos powiadomił, że usługa priorytetowej odprawy jest niedostępna, a pasażerowie będą wywoływani zgodnie z miejscem przydzielonym w samolocie. Tak też się stało. Boarding dla garstki ludzi trwał ok. 10 minut.
Nowe zasady obowiązują także, a w zasadzie przede wszystkim, na pokładzie samolotów. Rozporządzenie Rady Ministrów z 29 maja wprowadziło nowy przepis stanowiący, że w samolocie pasażerskim może być zajętych nie więcej niż połowa miejsc. Na lot do Warszawy LOT podstawił odrzutowego Embraera 175, który mieści 82 pasażerów, więc maksymalnie mogło polecieć 41 pasażerów. Na tym konkretnym rejsie było jednak mniej ludzi.
Polskie Linie Lotnicze LOT wprowadziły rezerwację miejsc w „szachownicę”. Oznacza to, że w układzie 2+2, pasażerowie zajmują na zmianę miejsce lewe lub prawe, tak, aby nie siedzieć bezpośrednio za oraz obok innego pasażera. W przypadku większych samolotów, jak Boeing 737-800 NG, które mają układ siedzeń 3+3, pasażerowie zajmują dwa skrajne fotele, a w kolejnym rzędzie może być zajęty tylko fotel środkowy.
W trakcie lotu zaskoczyły mnie tylko dwie sytuacje
Pierwszą był poczęstunek. Spodziewałem się tradycyjnego, małego Prince Polo oraz wody, ale dostałem niedużą drożdżówkę z jabłkiem zapakowaną w plastikową torebkę, chusteczkę odświeżającą oraz 0,5-litrową butelkę wody.
Drugą było ulokowanie pasażerów. Niemal wszyscy pasażerowie siedzący przy przejściu przesiedli się pod okna. Stewardesy najwidoczniej nie miały z tym problemu.
Poza tym wszystko przebiegło jak zawsze. Świeciło słońce, nie było chmur, więc spokojnie rozkoszowałem się wspaniałymi widokami. Podróż była czystą przyjemnością, chociaż przez cały czas trzeba było mieć założoną maseczkę ochronną. W przypadku lotu trwającego zaledwie 45 minut nie było to żadnym problem. Nie zazdroszczę jednak osobom, które będą w ten sposób podróżować w przyszłości przez wiele godzin.
Lotnisko Chopina w Warszawie przywitało pustkami i... komunikatami o surowych grzywnach za grupowanie się, niezakrywanie ust i nosa oraz brak higieny. Latanie w „nowej normalności” z pewnością nie jest tym samym, co poprzednio, ale nie jest źle. Różnic w praktyce nie ma wiele, większość z nich zaliczam na korzyść.
Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj Spider's Web w Google News.