#BoycottBlizzard i #BoycottApple. Współpraca z Chinami nie zawsze popłaca
Chiny to ogromny rynek i ogromne pieniądze. Na sam widok czerwonego tortu w żółte gwiazdki ślinianki szefów wielkich korporacji zaczynają pracować jak szalone. Jednak, żeby skosztować tej cennej słodyczy, muszą czasami pójść na kompromis. Pytanie, czy wiedzeni głodem Juanów, nie zaszli właśnie o kilka kroków za daleko.
Operowanie w Chinach dla firm technologicznych zawsze wiązało się ze stąpaniem po kruchym lodzie, choćby ze względów wizerunkowych. Teraz jednak zaczyna przypominać próbę odtańczenia Jeziora Łabędziego na lodzie, mając za partnera bardzo rozdrażnionego misia. Liderzy partii mają aktualnie sporo na głowie i nie są to najmilsze rzeczy. Z jednej strony cały czas trwa i zaostrza się konflikt między Państwem Środka a Stanami Zjednoczonymi, z drugiej kolejne miesiąca ciągną się, ciągle przykuwając uwagę świata, prodemokratyczne protesty w Hongkongu. Chiny są wściekłe i szukają sojuszników. Niestety znajdują ich w zachodnich korporacjach.
Łaska Apple'a na czerwonym koniu jeździ.
Jak trudno lawirować między głoszonymi wartościami a wolą Komunistycznej Partii Chin, przekonał się ostatnio Apple. Firma musiała podjąć dwie ważne decyzje związane z blokowaniem aplikacji w swoim App Storze. Obie zostały podjęte po myśli Chin, choć przez chwilę wydawało się, że amerykańska korporacja jednak się nie ugnie.
Zaczęło się od HKmap.live. To tworzona przez społeczność aplikacja, pokazująca, gdzie znajduje się w danej chwili policja i gdzie są blokady dróg. Apple w pierwszej chwili odmówił umieszczenia jej w swoim sklepie z aplikacjami w ogóle, jednak na początku miesiąca ktoś zmienił zdanie i HKmap.live trafiło do App Store'a. Nie zagościło tam jednak na długo. Apple znów ją stamtąd usunął.
W oświadczeniu firma uzasadniała swoją decyzję tym, że aplikacja zagraża zarówno bezpieczeństwu sił policyjnych, jak i zwykłych obywateli Hongkongu. Służby policyjne poinformowały korporację, że aplikacja jest wykorzystywana do organizowania zasadzek na ich odziały i wyszukiwania przez kryminalistów miejsc, w których brakuje służb mogących chronić obywateli. Z Apple'em w jej sprawie miało się kontaktować także wielu zaniepokojonych użytkowników. Na koniec Apple dodał, że HKmap.live narusza lokalne prawo i wewnętrzne przepisy sklepu z aplikacjami. Jednym słowem — kłopotliwa aplikacja musi odejść.
Twórcy aplikacji oczywiście nie zgadzają się z tą decyzją i podkreślają, że nie ma żadnych dowodów na poparcie tez anonimowych użytkowników i policji, która nie sprzyja korzystającym z niej protestującym. Trudno zresztą nie być po ich stronie w tym sporze i nie odnieść wrażenia, że w istocie chodzi tu o coś więcej. W końcu w aplikacji nic się nie zmieniło od czasu, gdy została zaakceptowana i pojawiła się w App Storze. Trudno uwierzyć, że dopiero teraz recenzenci zauważyli, że łamie one wewnętrzne przepisy sklepu i lokalne prawo. Do tego dochodzi sprawa Quartza. Świetna strona z newsami i reportażami, która niedawno zrealizowała dużą serię o protestach w HongKongu, została najpierw zablokowana w całych Chinach. Chwilę potem jej aplikacja została wyrzucona z App Store'u.
Niesportowe zachowanie Blizzarda.
W ogniu krytyki znalazła się Blizzard, który zdecydował się zbanować Chunga Blitzchunga Ng Wai. Profesjonalny gracza Hearthstone'a nie może grać przez rok, a nagroda, którą zdobył, została mu odebrana, bo odważył się publicznie wesprzeć protestujących w Hongkongu podczas pomeczowego wywiadu.
Blizzard może i zadowolił tym gestem reżim w Chinach, ale też wkurzył nim cały Zachód. Hashtag #BoycottBlizzard jest na Twitterze wszędzie, a gracze próbują kasować swoje konta z Battle.net (nie udaje im się to z powodu zbyt wielu takich głoszeń). Sprawą zainteresowali się nawet amerykańscy politycy, którzy zarzucają korporacji stosowane cenzury.
Blizzard próbuje się co prawda tłumaczyć, że esportowiec pogwałcił przepisy turnieju, wznosząc okrzyki, które mogłyby zaszkodzić firmie, ale nikogo te argumenty nie przekonują. Jasne, słowa chłopaka z pewnością nie spodobały się w komnatach szefów Komunistycznej Partii Chin, ale pytanie, czy to jej wola powinna dyktować politykę firmy. Swoją decyzją Blizzard pokazał, że przychylne spojrzenie Chin i idące za nim pieniądze są dla niego ważniejsze niż takie pierdoły jak wolność słowa.
Google jest wielkim nieobecnym w tej historii. Trzeba go za to pochwalić.
Swoje problemy z Chinami rok temu przechodził nawet nieobecny w nich teoretycznie Google. Wyszukiwarka firmy jest zablokowana w Państwie Środka, bo nie spełnia standardów chińskiej cenzury, do których firma nigdy nie zgodziła się jej dostosować, choć przez chwilę było blisko. Korporacja zaczęła po cichu, w tajemnicy nawet przed swoimi pracownikami, budować specjalną wyszukiwarkę przygotowaną na rynek chiński. Jej użytkownicy nie mogliby znaleźć za jej pomocą tak problematycznych haseł jak masakra na placu Tian'anmen, anglojęzyczna Wikipedia czy prawa człowieka.
Gdy prace nad projektem Dragnonfly ujrzały światło dziennie, zawrzało. Pracownicy firmy byli wściekli, politycy zaczęli zadawać niewygodne pytania, a opinia publiczna zarzucała korporacji hipokryzję. Google się wtedy wycofał. Prace nad wyszukiwarką zostały oficjalnie zamknięte, a projekt, ponoć, wrócił na stałe do szafy. Postawa Google'a pokazuje, że choć nieuleganie Chinom jest trudne, to wykonalne.
Chiny nie zapomniałyby nigdy, my za miesiąc będziemy grać na iPhonie w Hearthstone'a.
Zachód w odpowiedzi na działania firm też próbuje pokazać pazurki. W mediach społecznościowych trendują hashtagi #BoycottApple i #BoycotBlizzard, druga z firm odnotowała też, na razie nieznaczne, straty na giełdzie. Plam na wizerunku obu z nich jeszcze jakiś czas nie uda się zmyć. Nie mam jednak wątpliwości, że to starcie przyciętych na krótko paznokci z ostrymi szponami. Zachód, żeby wywrzeć nacisk na firmy, nie posunie się do takich środków, jakimi dysponuje chiński reżim. To może być frustrujące, ale między innymi właśnie to odróżnia nas od Chin.