REKLAMA

Rządowy program leczenia niepłodności naprotechnologią to jedna wielka klapa

Program leczenia bezpłodności naprotechnologią został wprowadzony 1 września 2016 r. Wtedy też rząd Prawa i Sprawiedliwości zrezygnował z refundowania metody in vitro. Tak miało być lepiej i mniej kontrowersyjnie, a wyszło…

naprotechnologia kontra in vitro
REKLAMA
REKLAMA

Cóż, statystyki mówią same za siebie. Od czasu wprowadzenia rządowego programu kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego w całej Polsce urodziło się 70 dzieci. Dla porównania, chociaż nieco niesprawiedliwego, bo refundacja zapłodnienia in vitro działała przez 4 lata, ta bardziej kontrowersyjna metoda przyczyniła się do ponad 21 tys. narodzin.

Najbardziej obiektywne, procentowe porównanie skuteczności in vitro kontra naprotechnologia wygląda następująco: 40 proc. kontra 5 proc. Dla in vitro oczywiście. Na nic zdały się zapewnienia Konstantego Radziwiłła, który w 2016 r. jako ówczesny minister zdrowia zapewniał, że naprotechnologia ma porównywalną skuteczność z metodą in vitro, będąc przy tym mniej kontrowersyjną i nie budzącą sprzeciwu dużej części polskiego społeczeństwa.

No dobrze, ale czym właściwie jest naprotechnologia?

Twórcą naprotechnologii, czyli metody polegającej na identyfikowaniu przyczyn niepłodności przez obserwację cyklu miesiączkowego kobiety jest amerykański ginekolog, prof. Thomas Hilgers. Terminem tym określa się wybrane zabiegi z dziedziny medycyny rozrodu. Celem nadrzędnym tej metody jest wskazanie przyczyny niepłodności u danej pary i wyeliminowanie jej poprzez zastosowanie indywidualnie dobranych metod leczenia. Od podawania hormonów, przez wyznaczanie najlepszych momentów na współżycie, aż po wybrane zabiegi chirurgiczne.

Piszę wybrane, bo np. w przypadku stwierdzenia nieodwracalnych uszkodzeń jajowodów u pacjentki, lekarz chcący trzymać się refundowanych obecnie procedur może co najwyżej rozłożyć ręce. Hilgers nie ukrywa zresztą przesadnie, że opracowana przez niego metoda to katolicka odpowiedź na problem niepłodności małżeńskiej. Skuteczność jest w tym przypadku drugorzędna. Dlatego pewnie większość państw nie uznaje naprotechnologii jako skutecznej alternatywy dla metody in vitro. Co prawda jej zwolennicy twierdzą, że skuteczność naprotechnologii wynosi aż 97 proc. Niestety prawie nigdy nie dodają oni, że chodzi o samą diagnozę, która z uzyskaniem potomstwa ma najczęściej niewiele wspólnego.

Polskie statystyki, o których wspominałem wcześniej, również to potwierdzają. Co więcej, jeśli chodzi o metodę zapłodnienia pozaustrojowego (czyli in vitro), po tym jak poprzedni rząd zaczął ją refundować, liczba uzyskanych w ten sposób ciąży wzrosła z 13 tys. (2013 r.) do 26 tys. (2015 r.).

Ale przecież naprotechnologia jest tańsza.

To prawda. Jedyną zaletą nowej, refundowanej przez obecny rząd metody jest to, że do tej pory wydano na nią zaledwie 30 mln zł z budżetu państwa. Dla porównania: finansowanie in vitro kosztowało podatników 260 mln zł. Te liczby nie mówią jednak wszystkiego.

Jeśli podzielimy 30 mln przez 70 dzieci urodzonych dzięki programowi kompleksowej ochronie zdrowia prokreacyjnego, wychodzi nam, że pojedyncze narodziny kosztowały podatnika 428 tys. zł. W przypadku takiego samego działania (260 mln zł podzielone przez 21 660 dzieci) dla metody in vitro, okazuje się, że urodzone w ten sposób dziecko kosztuje ok. 12 tys. zł.

Dla pełnego obrazu sytuacji należy dodać, że rządowe finansowanie ochrony zdrowia prokreacyjnego wprowadzono w ramach aktywnej polityki rodzinnej. W skrócie: państwo chciałoby, żeby w Polsce rodziło się więcej dzieci. Na tej samej zasadzie działa również program 500+, na który wydajemy rocznie 25 mld zł. Rząd twierdzi, że dzięki 500+ w 2017 r. urodziło się o ok. 30 tys. więcej dzieci. Część z nich to dzieci poczęte dzięki metodzie in vitro, ale piszę to już na marginesie.

REKLAMA

Także jeśli politykom rzeczywiście chodzi o większy wskaźnik dzietności w naszym kraju, metoda in vitro wydaje się być najbardziej skutecznym pomysłem. Niestety nadal jest ona nieakceptowana przez Kościół, więc aktualnie pary borykające się z problemem bezpłodności nie mają na co liczyć, jeśli chodzi o jej ponowną refundację.

No chyba, że wierzą w cuda.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA