REKLAMA

Nie mogę wyjść z podziwu, że tak wielkie gry mieszczą się na tak małej konsoli

Minął już ponad miesiąc od premiery Nintendo Switcha. Tymczasem wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jakim cudem rozbudowane gry z otwartym, rozległym światem mieszczą się do tak małego, przenośnego urządzenia. Najpierw w osłupienie wprawiała mnie Zelda, teraz LEGO City: Tajny Agent.

Nintendo Switch to nowa konsola japońskiej firmy.
REKLAMA
REKLAMA

Umówmy się - LEGO City: Tajny Agent nie jest grą, dla której kupuje się konsolę. Zwłaszcza, że ten sam tytuł dostępny jest również na Xboksie, PlayStation oraz PC. Z punktu widzenia Switcha to jednak pozycja wyjątkowa - pierwsza wielka multiplatformowa produkcja, która doczekała się równoległej premiery na wszystkie wiodące platformy.

LEGO City: Tajny Agent najprościej opisać jako GTA w przyjaznym świecie kwadratowych klocków.

Gracz dostaje do dyspozycji całe tytułowe miasto, po którym może się swobodnie poruszać. Nie tylko za pomocą plastikowych nóg, ale również wsiadając do różnej maści pojazdów. Jadąc przez otwarte tereny mijamy konstrukcje, które możemy rozbijać i tworzyć z nich zupełnie nowe obiekty. Po chodnikach spacerują przechodnie, do części budynków da się wejść, a poza betonową dżunglą mamy okazję wyjechać na otwarte, pełne roślinności tereny wokół miasta.

 class="wp-image-556906"

Z perspektywy posiadacza PlayStation 4, Xboksa One lub przeciętnego komputera osobistego LEGO City: Tajny Agent nie robi żadnego wrażenia. Przynajmniej pod względem walorów technicznych. Kiedy jednak popatrzymy na tę grę przez pryzmat grania na Nintendo 3DS-ie, PlayStation Vicie lub potężnym tablecie - dokonał się gigantyczny skok. LEGO City: Tajny Agent nie jest żadną „ugrzecznioną” ani „uproszczoną” edycją. Nie jest mobilnym odpowiednikiem większej, lepszej wersji stacjonarnej. To ta sama gra. Przeniesiona w skali jeden do jednego*. Dla mnie to niesamowite.

Kiedy po raz pierwszy swobodnie przeszedłem się po portowej dzielnicy w LEGO City: Tajny Agent, miałem na twarzy uśmiech od ucha do ucha. Pamiętam, że za czasów katowania PSP oraz DS-a marzyłem o takiej mocy przenośnych urządzeń. O bezkompromisowym wydawaniu na nich stacjonarnych gier z rozległymi światami, otwartą strukturą oraz w pełni trójwymiarowym środowiskiem. Jasne, już wtedy dostępne były mobilne odsłony GTA, ale to nie było to samo. Nie ten poziom szczegółowości. Nie ten stopień zaawansowania.

 class="wp-image-556903"

Początkowo miałem wątpliwości co do deklaracji Japończyków, jakoby Switch zapewniał łatwe przenoszenie gier z PC.

Wielkie N nigdy nie było firmą przyjazną deweloperom. Doskonale wie o tym Ubisoft, któremu tworzenie Watch Dogs w wersji dla Wii U pewnie do teraz śni się po nocach. Nie dość, że tytuł pojawił się z półrocznym opóźnieniem, to jeszcze pochłonął wielkie nakłady środków, a sprzedał się mizernie. Na całe szczęście od strony kodu Nintendo Switch jest zupełnie inny.

Japończycy za punkt honoru postawili sobie doskonałą współpracę nowego systemu z czołowymi silnikami, takimi jak Unreal Engine czy Unity. Doszło do tego, że silnik Unreal doczekał się osobnego polecenia „Export to Switch”. Nintendo zakładało, że dzięki wielkiemu otwarciu na zewnętrzne narzędzia deweloperskie konwersja gier na ich platformę będzie kwestią miesięcy. Producenci zamienili miesiące w… dni.

 class="wp-image-554357"

Siedem dni. Dokładnie tyle czasu zajęło przeniesienie kolorowej, trójwymiarowej gry Snake Pass z komputera na Nintendo Switch. Oczywiście potem przed twórcami rozpoczynał się proces szukania błędów, łatania drobnych dziur oraz dostosowywania gry do specyfiki urządzenia. Jednak sam port, sama surowa i stuprocentowo grywalna edycja kosztowała studio siedem dni pracy. Niesamowity wynik.

Już nie mogę się doczekać premier kolejnych gier z otwartymi światami na Nintendo Switch, takich jak Steep czy Skyrim.

Przenośna konsola Japończyków ma w sobie coś takiego, że gram na niej w tytuły, po które nigdy bym nie sięgnął na stacjonarnej platformie. Złośliwi mogą napisać, że to przez skromną bibliotekę gier na sprzęt Nintendo. Po części to prawda, ale na pewno nie sedno sprawy. Switch zmienia bowiem to, w jaki sposób korzystam z konsoli.

Normalnie nie gram na smartfonie. Znudziły mnie uproszczone produkcje mobilne, uproszczone względem „poważnych” gier wideo. Switch to zupełnie inna para kaloszy. Z tak rozbudowanymi, złożonymi grami jak nowa Zelda nie jestem w stanie rozstać się z konsolą. Uruchamiam ją jadąc do pracy, podczas przerwy obiadowej, a nawet w czasie barowych spotkań ze znajomymi. Gramy wtedy wspólnie, na podzielonym ekranie tabletu, bez konieczności dokupowania drugiego kontrolera.

Nintendo Switch uzupełnia rutynę gracza tam, gdzie PlayStation 4 i Xbox One nie mają wstępu. Czyli w autobusie, w pracy, w kolejce do lekarza. Mobilny aspekt świetnie łączy się z mocą samego urządzenia. Gdy uruchamiam na nim Zeldę lub LEGO City, znajomi zawsze są pod wrażeniem warstwy wizualnej. Nie ma tego wrażenia, że gry na handheld to produkcje „drugiej kategorii”. Wiecie, coś niewiele lepszego od aplikacji na smartfony i tablety.

To pierwszy raz w historii, kiedy gram w wielkie gry na przenośnym, mobilnym ekranie. Bez żadnej ściemy, bez żadnych ograniczeń, chociaż z limitami sprzętowymi. Nintendo Switch nie pociągnie takich tytułów jak Wiedźmin 3, nowe Mass Effect czy Ghost Recon: Wildlands. Gdyby tak było, akumulator urządzenia wystarczałby na 3,5 minuty, nie 3,5 godziny. Jednak nawet odpalając Breath of the Wild albo LEGO City: Tajny Agent, non stop zadaję sobie pytanie - cholera, jak to się tam zmieściło?!

REKLAMA

Niesamowicie cieszy mnie ten sprzęt. Świetny zakup.

*różnicą jest rozdzielczość oraz liczba klatek na sekundę. W przypadków LEGO City Switch osiąga połowę fps-ów stacjonarnych konsol. 

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA