Szafa, która sama wiesza i sortuje ubrania, czyli rzecz o tym, by nie negować nowości
Oglądam na Facebooku wideo o tym, że powstała szafa, która sama wiesza i sortuje ubrania przy pomocy tagów RFID umieszczanych na metkach. Zastanawiam się, czy za 30 lat, jeśli wciąż będziemy istnieć, automatyczne szafy będą normalnością. Nachodzi mnie fala sentymentów. Mimo iż nie mam jeszcze 30 lat pamiętam całkiem inny świat, w którym sam projekt takiej szafy byłby jak science-fiction.
Wychowałam się na wsi, która dla Telekomunikacji Polskiej, wtedy jedynemu sensownemu dostawcy usług telekomunikacyjnych, nie znaczyła zbyt wiele. Prawie nikt na wsi nie miał telefonu, chętnym odmawiano podłączenia usług przez wiele lat i dokonano tego dopiero po roku 2000. Do tego czasu okazjonalnie przybiegał do nas syn sąsiada z trzech domów dalej poinformować, że jest telefon do nas. Biegło się wtedy do nich i rozmawiało z holu ciesząc się, że jest w ogóle kontakt ze światem.
Niedawno przypomniałam sobie, że przecież w moim domu było coś wyjątkowego - telefon kolejowy.
Dziadkowie i tato pracowali dla kolei, nasz dom był zaraz przy stacji kolejowej i posiadaliśmy takie cudo. Gdy podnosiło się słuchawkę słychać było powtarzany w kółko komunikat “Stacja Nysa, Stacja Nysa”. Dzwonić dało się tylko po sieci kolejowej i czasem, gdy ludzie czekali na pociąg, mój tato dzwonił do dyspozytorni i pytał o opóźnienia, po czym z balkonu informował o nich ludzi, by nie czekali nadaremnie. Pamiętam, że kiedyś dodzwonił się nawet do wujka z Ostrowa Wielkopolskiego, który pracował w zakładach naprawy taboru, że czasem zdarzyło mu się łączyć ze znajomymi również pracującymi dla kolei.
Dziś ta sieć nie tylko nie istnieje, ale i ludzie trochę się zmienili. Nie dzwonią po informacje o opóźnieniu pociągu, tylko patrzą w smartfona.
Jestem trochę szczęściarą, bo jestem ostatnim pokoleniem, które pamięta świat bez internetu. Owszem, tylko z dzieciństwa, ale wciąż pamięta. Miałam walkmana, rodzice puszczali nam Pana Kleksa z winyla (tak, wtedy audiobooki były wspaniałymi słuchowiskami na winylach czy kasetach magnetofonowych, z aktorami, piosenkami i efektami dźwiękowymi), a do kolegów i koleżanek po prostu chodziło się bez zapowiadania się, bo nie było jak się zapowiedzieć.
Tamagotchi z targu było pożądaną zabawką, podróbki Pegasusa były przestarzałym, ale wciąż luksusem, a w telewizji wyświetlano okropne reklamy telefonicznych sekslinii nazywanych towarzyskimi z dżinglami zero siedemset zapadającymi w pamięć. Czytało się książki w fizycznych formatach, traktowało planszówki jako zwykłą a nie oldschoolową formę rozrywki, a w krzakach budowało się forty.
Sentymenty są tak mocne, bo kojarzone z przeszłością.
Przeszłość zawsze wydaje się przyjemniejsza, niż faktycznie była, wspomnienia nudy zanikają i zostają tylko te najlepsze. Jednak lubię wspominać, bo dzięki temu doceniam to, co mamy dziś. Dane mi było obserwować niesamowity skok od niemal całkowicie analogowego życia do życia coraz bardziej opartego na technologii.
Za każdym razem, gdy widzę kogoś narzekającego na to, co się porobiło - że ludzie tacy leniwi, że nawet szafy chcą mieć inteligentne, za każdym razem, gdy sama mam ochotę narzekać na ten postęp, wymuszam te wspomnienia. Przypominam sobie jak musiałam jechać na dworzec, żeby kupić bilet kolejowy i sprawdzić połączenia, bo infolinia była bardzo droga; jak żeby kupić ciuch, trzeba było poświęcić większość dnia na wyprawę do miasta. Jak czekałam na zimnie na pociągi, bo nie wiadomo było, czy są opóźnione.
Potem przypominam sobie, jak pierwszy raz naprawdę przydał mi się telefon komórkowy, jeszcze z tych ceglastych. Miałam ze 12 lat i na plaży znalazłam panią, która siedziała na piasku i trzymała się za głowę, a na pytanie czy wezwać pogotowie skinęła głową. Zanim zeszli się inni ludzie, zanim była możliwość wysłania kogoś do najbliższego telefonu, ja już zadzwoniłam na 112.